Piotr Koźmiński z Wirtualnej Polski – a to dziennikarz, który rzadko się myli – twierdził jeszcze wczoraj, że powrót polskich kibiców na stadiony prawdopodobnie będzie mógł mieć miejsce 26 maja – a więc na finał Ligi Europy. Biorąc pod uwagę w jaki sposób UEFA postąpiła z miastami, które nie były w stanie zagwarantować, że podczas Euro 2021 stadiony będą choćby częściowo otwarte dla fanów – można było się spodziewać, że to właściwie formalności. A jedyne wątpliwości będą dotyczyć czasu ogłoszenia tej decyzji.
Zasady UEFA były naprawdę proste – wahasz się, nie jesteś pewny, masz problem z własnym rządem – nie organizujesz Euro 2021. Nie było ani sentymentów, ani wyrozumiałości – i mowa tu nie tylko o miastach-gospodarzach, które utraciły ten status, ale również o reprezentacjach. Nikogo nie obchodzi, że Polska będzie musiała być zawieszona między Sewillą a Sankt Petersburgiem – obchodzi ich tylko to, by widzowie mieli ładny obrazek z ludźmi na trybunach, a sponsorzy nie musieli się mierzyć ze spadkiem “wartości reklamowej” podczas meczów z zamkniętymi stadionami. Wbrew pozorom nie mam teraz zamiaru udowadniać, że UEFA to krwiożercze bestie, którym zależy tylko na pieniądzach (hmmm…), natomiast zwrócę uwagę na to, jak wygląda obecna sytuacja w Europie i jak my wyglądamy na jej tle.
Po pierwsze – to nie jest tak, że wszystko jest już wszędzie otwarte. Oczywiście, obrazki z Teksasu czy Tel Awiwu wyglądają świetnie, ale trochę mniej świetnie się czujemy, gdy sprawdzamy liczbę zaszczepionych w tych regionach. Jeśli chodzi o nasze małe poletko, czyli piłkę nożną, niezbyt korzystnie wypada na przykład dość liberalna Szwecja. Przywoływana u nas jako wzorzec kraju “bez lockodownu”, na trybuny wpuszcza obecnie maksymalnie 8 osób (sic!), a piłkę juniorską i amatorską trzyma w zamknięciu o wiele dłużej od nas. Co ciekawe – już kilkadziesiąt kilometrów dalej jest Dania, skąd pochodzą np. takie obrazki.
Poniżej fotka od magazynu “To My Kibice”, Bułgaria.
Podobnie można sobie wklejać oczywiście Rosjan, ale też choćby Holendrów. Niżej Ajax, świętujący tytuł, ale przed momentem kilka tysięcy kibiców oglądało mecz z wysokości trybun.
Dzisiaj wydaje się, że powrót fanatyków w Polsce odbędzie się nieco szybciej – premier ogłosił przed momentem, że wracamy w połowie maja. To fajnie, przyznaję, tęskniłem. Natomiast! To i tak ledwie kilkanaście dni przed finałem Ligi Europy, który niejako z urzędu wyznaczał maksymalną, graniczną datę na powrót kibiców. I dlatego też uważam, że to duża porażka całego polskiego środowiska piłkarskiego, zwłaszcza w stosunku do ubiegłego roku, gdy wspólnie – futbol i władze – chełpiły się niemal najszybszym w Europie powrotem do względnej normalności. Dziś? Nie jest powiedziane, że bez wyraźnego bata nad głową w postaci twardych warunków UEFA, wrócilibyśmy przed końcem maja.
Zacznijmy od tego – czy decyzje o otwarciu stadionów podejmujemy na podstawie badań? Cóż, odwołam się raz jeszcze do tych brytyjskich, zaaprobowanych przez rząd, gdzie wymieniono bardzo konkretne czynniki ryzyka. Na ten moment zdecydowanie szybciej zdecydowaliśmy się otworzyć miejsca bardziej ryzykowne – pod dachem, gdzie przebywa się przez dłuższy czas w towarzystwie obcych osób – niż te bezpieczniejsze – wśród których znajdują się ogromne stadiony, na świeżym powietrzu, ze sporymi możliwościami ograniczania publiki. Zresztą – sporo mówią wypowiedzi rządowych doradców, w tym ta najsłynniejsza, profesora Miłosza Parczewskiego.
– Jedyne badanie, które się pojawiło w ostatnim tygodniu, które jest istotne epidemiologiczne, to to że na zewnątrz nie dochodzi do istotnej liczby zakażeń. Czyli to noszenie masek na dworze, możemy powiedzieć, że jest bez sensu – powiedział w rozmowie z RMF FM. Dzisiaj zresztą niejako potwierdził to minister Adam Niedzielski w rozmowie z Dziennikiem Gazeta Prawna. Argumentował jednak, że nie możemy zdjąć maseczek, bo… – Zdjęcie maseczek na powietrzu oznacza, że część ludzi przestanie je nosić także wewnątrz pomieszczeń.
Badań jest coraz więcej – gdzieś z katalońskiego koncertu, gdzieś z holenderskich mniej lub bardziej udanych eksperymentów. Do tego dochodzą jeszcze te najtwardsze dane – czyli z państw, które kibiców wpuszczają i wciąż istnieją. Zdaje się, że stadiony są po prostu dość bezpieczne.
Czy mam więc pretensje do polityków? O dziwo, nie. Oni mają na głowie trzymającą się na trytytki służbę zdrowia, zajmują się gigantycznym programem szczepień, do tego oczywiście wciąż muszą udowadniać, że w preparatach Pfeizera nie ma ani chipów, ani ludzkich płodów. Oczywiście, wkurza mnie, gdy w szczycie epidemii zajmują się własnymi stanowiskami, targami wewnątrz koalicji czy z partiami opozycyjnymi, ale generalnie – jeśli minister Adam Niedzielski wyszedłby na konferencję i powiedział, że nie ma czasu na czytanie badań z Holandii, bo są pilniejsze rzeczy – jakoś bym to przetrawił.
Pretensje mam do nas wszystkich, do siebie, do PZPN-u, do Ekstraklasy SA, do poszczególnych klubów. Bo my akurat czasu mamy aż nadto, nie musimy w końcu zastanawiać się, jak zareklamować najbliższy mecz, jakie bonusy zaoferować posiadaczom karnetów i w jakich kolorach przygotować meczową oprawę. Tymczasem głos środowiska piłkarskiego w kwestii powrotu na stadiony był kompletnie niesłyszalny. Nie wykluczam, że sporo dzieje się za kulisami – tak jak przygotowano choćby akcję szczepień reprezentantów Polski. Ale jeśli oceniać po efektach…
Cóż, mieliśmy do czynienia z bardzo mocnym lobbingiem w kwestii powrotu piłki amatorskiej. Jednym głosem mówili dziennikarze, kibice, eksperci, swoje robiły związki, walczył o to PZPN i lokalne ZPN-y. Temat nie schodził z afiszy, przywoływano coraz więcej badań, nagłaśniano je, pchano się z tym przekazem do mediów, próbowano przekonać do tego polityków. Albo głośnymi listami otwartymi, albo cichymi smsami od odpowiednich ludzi do odpowiednich ludzi. Mam wrażenie, że jeśli zestawimy tamto zaangażowanie z całością pracy wykonaną w kierunku powrotu kibiców na stadiony – nie będzie właściwie czego porównywać. Kibice też ograniczyli się zresztą do “niepokornych marszy” gdzieś w Głogowie, które miały podobną skuteczność do stania pod płotami przy niektórych meczach. Nie ukrywam – samemu zdarzyło mi się stać pod płotem, zwłaszcza na wyjazdach, pewnie będę stał pod płotem też w przyszłym sezonie. Ale równolegle z tymi chwalebnymi gestami przywiązania do własnego zespołu, nie było specjalnych nacisków na kogokolwiek. Jeśli przedstawiano żądania klubom – jak choćby ostatnio w Zagłębiu Lubin – to dotyczyły polityki sportowej, a nie zabrania głosu w kwestii powrotu fanów na obiekty.
Przeceniam rolę gównoburzy rozkręcanej w mediach społecznościowych i pod stadionami? Być może przeceniam. Ale czy przypadek Superligi nie udowodnił nam, że po tylu latach nadal aktualne jest stwierdzenie, że “w kupie siła”? Przecież storpedowanie tego projektu przez polityków czy sponsorów nie wynikało z faktu, że Boris Johnson po prostu uwielbia zimne, wtorkowe noce w Stoke, a CEO Heinekena, kimkolwiek jest, nie zniósłby, gdyby mecz Realu Madryt z Chelsea odbył się w Superlidze, a nie Lidze Mistrzów. Politycy i koncerny robią przede wszystkim to, co podoba się wyborcom i konsumentom. Czy wyborcy i konsumenci w Polsce pokazali, że chcieliby wrócić na stadiony i jest to dla nich sprawa naprawdę ważna?
Szkoda, że tak to się potoczyło, bo w ubiegłym roku wróciliśmy na obiekty w pierwszym możliwym terminie. Dzisiaj wracamy niemal na końcu, a i to przy dość pokracznym reżimie sanitarnym. Pozostaje mieć nadzieję, że dzięki szczepionkom to już ostatni taki lockdown. No i że otwarte zostaną sektory gości…