Dlaczego nazywa się wiernym żołnierzem PZPN i dlaczego najważniejsza jest dla niego lojalność pracodawcy? Czy miał w ostatnich latach propozycje pracy w Ekstraklasie? Jak odrzucił ofertę pracy jako asystent Czesława Michniewicza w Pogoni? Dlaczego przyrównuje się do doktora Judyma? Jak ocenia swoją pracę w żeńskiej reprezentacji Polski i dlaczego musiał uczyć się czujności? Czy z kobiecej piłki jest powrót do męskiego futbolu i czy czuł się lekceważony? Jakie cele stawia sobie przed pracą w reprezentacji U-20 i dlaczego życzy sobie, żeby młodzieżowych reprezentantów na swoich zgrupowaniach oglądać tylko raz? Na te i na inne pytania w dłuższej rozmowie z nami odpowiada selekcjoner reprezentacji Polski U-20, Miłosz Stępiński. Zapraszamy.
Co oznacza, że jest pan wiernym żołnierzem PZPN?
Ojciec wychował mnie tak, że zawsze jestem lojalny wobec swoich pracodawców. Miałem ich wielu. W różnych instytucjach pracuję już ponad dwadzieścia lat. Z żadnej mnie nie zwolniono. Albo projekt się rozpadał, albo zmieniałem pracę na inną. W mój etos wpisuje się dbanie o dobro firmy, często nawet kosztem przedkładania jej interesu nad interes własny. Jestem wierny PZPN i Uniwersytetowi Szczecińskiemu, w którym pracuję od 1999 roku, odkąd tylko skończyłem studia.
W Polskim Związku Piłki Nożnej trwa pan od 2005 roku.
Jestem jednym z najdłużej pracujących ludzi w PZPN. To powód do dumy. Są ludzie, którzy wolą zmieniać pracodawców, ale ja wywodzę się z chowu uważającego, że im dłużej pracujesz w jednym miejscu, tym lepiej dla ciebie. Firmie, która daje ci na chleb i pozwala na utrzymanie rodziny, trzeba odwdzięczać się dobrą pracą.
Widzi pan wady takiej postawy? W tym światku lojalność wobec instytucji wcale nie oznacza tego samego w drugą stronę.
Często tak bywa, nie zawsze działa to w dwie strony, to by było zbyt idylliczne. Zdarzyło mi się być lojalnym wobec firmy i nie doczekać się lojalności wobec mnie. Kończyło się pożegnaniem. Ale nigdy nie zostałem zwolniony, nigdy nie zostałem wyrzucony. Chyba, że mówimy o Jagiellonii Białystok, gdzie odchodził pierwszy trener i wyautowano także mnie. To naturalna kolej rzeczy. Z Widzewa, z Pogoni i z Zagłębia odchodziłem sam. Kiedy podejmowałem pracę jako selekcjoner U-20, nie mogłem godzić tego z pracą w Lubinie, więc porozmawiałem z prezesem i wszystko sobie wyjaśniliśmy. Interes reprezentacji był najważniejszy. Wszystkim podawałem rękę, wszystkim dziękowałem, wszystkim życzyłem spotkania w przyszłości. Nie trzaskałem drzwiami, nie paliłem mostów.
Przekonał się pan kiedyś, że praca trenera to życie na walizkach? Że porażka zawsze czyha za plecami?
Wszędzie trzeba chodzić z gaśnicą, niektórzy nawet torby nie rozpakowują, bo nie ma potrzeby. Szczególnie w naszej lidze. Dlatego też nie byłem zainteresowany pracą w Ekstraklasie, nawet w roli samodzielnego trenera. Unikałem tego. Nie chciałem. Przywiązuję się do projektów. Wierzę, że jak mam się w coś angażować, to na dłużej niż na chwilę. Jestem też zdania, że rzeczy trwałe muszą być budowane długoterminowo. Bez dróg na skróty, bez pospieszania i sztucznego przyspieszania. A zazwyczaj wszyscy są nastawieni na wynik. Zwycięstwa mają być tu i teraz, na szybko, w innym razie cierpliwość się kończy. Nie mam o to żalu, ale mam prawo tego nie akceptować, więc tego nie akceptuję. Dlatego też nie zaangażuję się w projekt ekstraklasowego klubu, w którym oczekiwać będzie się ode mnie efektu krótkoterminowego.
Niełatwo o to.
To nie jest świat, w którym chcę żyć. W Pogoni byłem sześć lat, zanim projekt Antoniego Ptaka się rozwiązał. Potem Michał Probierz przytulił mnie w Widzewie Łódź i pracowałem w nim prawie do samego końca. Kiedy odchodziłem, wszystko się rozpadało i sypało. Nie dostawałem wypłaty przez pół roku i powiedziałem szczerze Radosławowi Mroczkowskiemu, że muszę odejść, żeby mieć z czego żyć. I to nie, że od razu, z dnia na dzień, tylko sześć miesięcy przed tym, jak finalnie opuściłem statek Widzewa. Z Piotrkiem Stokowcem byłem w Jagiellonii i w Zagłębiu.
I zawsze mówię, że interesują mnie tylko projekty budowane przez wiele lat. W ramach uczelni Uniwersytetu Szczecińskiego pomagam w tworzeniu struktur i filozofii Pogoni Szczecin. Rozmawiałem z Maciejem Stolarczykiem, który swojego czasu był tam dyrektorem sportowym:
– Maciek, zaangażuję się, ale pod warunkiem, że to będzie projekt długofalowy.
Nawet jak w Pogoni pracował Czesław Michniewicz, to odrzuciłem propozycję zostania jego asystentem.
– Czesiu, nie, bo wiem jak to wygląda. Zaraz cię może tu nie być, a to moje miasto i chcę być tu na długo.
W piłce nożnej nie ma czarodziejskiej różdżki. Chyba, że ktoś ma miliardy i z dnia na dzień wykupi wszystkie gwiazdy świata. Ale jeśli nie mamy takich środków, musimy postawić na tytaniczną, pozytywistyczną, judymową pracę u podstaw.
Skoro doktor Judym, to i skazanie na biedniejsze projekty.
Ciszej jedziesz, dalej zajedziesz. Nie pcham się na afisz. Bez parcia na szkło, bez wpychania się w pierwszy szereg. Nie miałem tego nigdy. Przykładem praca z Maciejem Stolarczykiem. Był moim asystentem, a później jeśli była taka potrzeba, ja zostałem jego asystentem. Nie mam problemu z tym, żeby z dnia na dzień z kierownika projektu stać się elementem układanki. Potrafią funkcjonować w każdym świecie. Na uczelni mam swoich przełożonych, ale mam też ludzi pod sobą, którymi zawiaduję, żeby wykonać polecenia z góry. Tak samo w Polskim Związku Piłki Nożnej. Władze decydują o pewnych rzeczach, a ja dowodzę swoim sztabem i swoimi zawodnikami. Analogicznie jest w wojsku. Porucznik ma nad sobą pułkownika i generała, a pod sobą kaprali i sierżantów. W korporacjach istnieje hierarchia. Ścieżki służbowe. Jeśli ktoś się do tego przyzwyczai, funkcjonuje w tym sprawnie.
Niektórych trenerów na pewno korci przekładanie na polskie warunki władzy angielskiego menadżera.
Nie odgrywam głównych ról, ale potrafię zarządzać ludźmi. W kadrze kobiet i teraz w kadrze U-20 miałem i mam pod sobą ponad dziesiątkę ludzi. Dwunastoosobowy sztab. Co innego faktyczne zarządzania, a co innego pokazywanie, że potrafi się to robić. Można być jak Jose Mourinho, który z każdego słowa robi show i ze swojego talentu do organizacji grupy niekiedy robi publiczny spektakl, ale można być też jak Arsene Wenger, który przez lata zarządzał wielką szatnią, ale się z tym nie wychylał, bo odpowiadało to jego charakterowi. Często wiele zależy od medialności. Ja nie jestem medialny. Nie mówię medialnie. Rozmawiałem kiedyś na ten temat z Mateuszem Borkiem. Komentowaliśmy mecz przy Tymbarku.
– Wiesz co, fajny jesteś chłopak. Merytoryczny, konkretny, dobrze się z tobą gada. Ale gdzieś się tu nie nadajesz. Ani nie masz anegdoty, ani nie powiesz nic śmiesznego, ani nic barwnego. Podajesz fakty taktyczne, które w mediach się nie sprzedają.
Zrozumiałem. Odpowiedziałem, że na pewno ma rację, bo zna się na tym dużo lepiej ode mnie, ale czy ja mam się z tego powodu zmieniać? No nie. Taki jest mój styl. Nie będę nigdy showmanem i sypiam z tym bez żadnego problemu. Są różne style zarządzania ludźmi. I wiele wynika z tego, jakim jest się człowiekiem.
W ostatnich pięciu latach dostawał pan propozycje pracy jako pierwszy trener w klubach Ekstraklasy?
Propozycje dostawałem wcześniej, kiedy jeszcze prowadziłem U-20. Jak zszedłem do piłki kobiet, to zniknęło. Przejście szkoleniowca z futbolu męskiego do futbolu żeńskiego, to wypisanie się z firmamentu. Prezesi klubów brutalnie cię szufladkują: jesteś w piłce kobiecej, nie nadajesz się do piłki męskiej. Bardzo trudno jest wrócić, znów zaistnieć. To minus. Nie żebym żałował, broń Boże, ale muszę odbudować swoją pozycję.
Czuł się pan trochę lekceważony?
Mijałem się z Marcinem Dorną, Maciejem Stolarczykiem, Bartkiem Zalewskim, z którymi nie widziałem się zbyt często przez ostatnie pięć lat, bo oni mieli spotkania piłki męskiej, a ja spotkania piłki żeńskiej i nie odczułem lekceważenia, zdystansowania, patrzenia z góry. Zostałem przyjęty z otwartymi rękoma. Mogę pomóc. Wydaliśmy razem suplement 3-5-2. Przygotowujemy książkę o nauczeniu gry 7 na 7. Powstaje Narodowy Model Gry 2.0. Chyba wszyscy wiedzą, że nawet pracując z kobietami jedną nogą zostałem w piłce męskiej. Że łączyłem te dwa światki, że nie byłem wyalienowany.
Zmieniła się pana mentalność podczas pięcioletniej pracy z kobietami?
Kiedy zostawałem selekcjonerem reprezentacji kobiet, byłem niesamowitym laikiem. Moje pojęcie o żeńskim futbolu było iluzoryczne. Wiedziałem właściwie tyle, ile zobaczyłem na zgrupowaniach, na które zaprosili mnie Wojciech Basiuk i Robert Góralczyk, a traktowałem to czysto ciekawostkowo, jako rozwijający przerywnik od męskiej piłki. Uczyłem się wszystkiego od zera. Nie znałem zawodniczek, nie znałem realiów, nie znałem taktyki, nie znalem środowiska, nie znałem mentalności kobiet w piłce. Wchodząc do tego świata, poświęciłem bardzo dużo czasu na naukę. To było dla mnie duże wyzwanie. Czy to mnie zmieniło? Na pewno postarzałem się o pięć lat. Moje postrzeganie piłki nożnej się zmieniło. Nie zajmowałem się tylko kobietami. Pracowałem przy projektach w akademii Pogoni Szczecin. Obserwowałem Ekstraklasę. Piłkę zagraniczną, bo przecież jestem edukatorem PZPN, a na wykładach wymagano ode mnie analiz futbolu męskiego. Nie zatraciłem się. Można było mnie zobaczyć na męskiej CLJ.
Bo wiedziałem, że kiedyś praca selekcjonera w żeńskiej kadrze dobiegnie końca i będę musiał wrócić do piłki męskiej. Nie chciałem uczyć się drugiej dyscypliny na nowo. Ważnym testem będzie spotkanie z grupą piłkarzy U-20. Przekonam się, jak teraz pracuję, jak sobie z tą materią radzę.
Jak pan ocenia swoją kadencję w roli pierwszego szkoleniowca reprezentacji kobiet?
Oblicze jak u mitycznego Janusa. Dwutorowo.
Rozdzielmy to.
Przy wynikach szału nie było. Nie zrobiłem niczego wielkiego. Ani się nie skompromitowałem, ani nie dokonałem przełomu. Nikt nie oczekiwał ode mnie cudów, ale po cichu liczono, że zakwalifikujemy się do Mistrzostw Świata.
Wspominał pan kiedyś, że piłka kobieca jest zabetonowana i trudno o sensacje. Drużyna, która do eliminacji przystępuje z pierwszego koszyka, zazwyczaj kończy na pierwszym miejscu. I analogicznie z każdego kolejnego, a Polska losowana była z trzeciego.
I to się nie zmieniło. Tak było w naszej grupie, tak było w innych grupach. Ale można było mieć nadzieje, że jeśli przychodzi Miłosz Stępiński z męskiej piłki, to wreszcie uda się zrobić to, co nie udało się wcześniej przez dwadzieścia lat innym trenerom. Że nagle dokonam czegoś wielkiego. Nie mogę mieć o to pretensji. Też o to walczyłem. Przygotowywaliśmy się do tego. Mówiłem, że nie będzie łatwo. Piłka kobiet jest zaszufladkowana. Podziały między mocnymi, średnio mocnymi, średnimi i słabymi są mocno zarysowane. Nie udało się tego przełamać i nie zamierzam szukać usprawiedliwień. Biorę to na siebie.
Przegraliśmy najważniejszy mecz z Czeszkami. Szkoda, że zabrakło Ewy Pajor. Wielka zawodniczka. Jeśli jej nie ma, nikomu nie udaje się wejść w jej buty, w szczególności pod kątem efektywności i strzelania. Wpływ mentalny Ewy Pajor na resztę grupy jest kolosalny. Porównywalny do wpływu Lewandowskiego na kadrę męską. Jeśli Pajor jest zdrowa i obecna, drużyna automatycznie funkcjonuje inaczej. Zabrakło jej przez kluczowe pół roku. W meczach ze Szkocją w eliminacjach Mistrzostw Świata i w meczach decydujących o losach eliminacji Euro. Próbowaliśmy innych rozwiązań. Nie wyszło. Zajęliśmy trzecie miejsce w grupie. Musiałem pożegnać się z posadą.
A drugie oblicze?
Background. Mnóstwo rzeczy chciałem zmienić w piłce kobiecej przy udziale innych. Zbudowaliśmy atmosferę działania. Tego, że da się pójść do przodu, zrobić coś dobrego. Cieszę się, że mocno zaangażował się w to prezes Zbigniew Boniek. Wyszło nam wiele akcji. Ubezpieczenie zawodniczek. Przekazanie znaczących środków finansowych na piłkę nożną kobiet. Podniesienie statusu Pucharu Polski. Rozbudowanie sztabów szkoleniowych i systemów informatyczno-analitycznych. Projekty Orlice. System dietetyki. Nie chcę być gołosłownym, ale wystarczy zapytać zawodniczek funkcjonujących przezd moją kadencją i w czasie mojej kadencji – mnóstwo zmieniło się dookoła, ale nie przełożyło się to na wymarzony awans do Euro, a nawet do baraży. Pocieszam się więc tylko, że nie zostawiam po sobie spalonej ziemi.
Najważniejsze lekcja, jaką wyniósł pan przez te kilka lat?
Że trzeba być bardzo uważnym, bardzo czujnym. We wszystkim, co się robi, bez wyjątków. Być przewidującym. Wcześniej znać konsekwencje tego, co się zrobi albo czego się nie zrobi, co się powie albo czego się nie powie. Ważne jest wyczucie i tego mi czasami brakowało.
Zdarzyło się panu zrobić faux pas?
Zamknięty temat. Wiele rzeczy zostawało w zespole. Była jedna sytuacja, kiedy nie zachowałem należytej czujności. Nie żebym kogoś obraził, nie żebym komuś zrobił krzywdę, ale mogłem być uważniejszy. To co przechodzi w świecie męskim, u kobiet nie zawsze przyjmowane jest dobrze. Kobiety są delikatniejsze, mają inną psychikę, inaczej odbierają pewne rzeczy. Tej lekcji na samym początku nie odrobiłem. Mądrość przyszła mi z czasem, razem się uczyliśmy. W szkołach trenerskich praca z kobietami powinna być wykładana przynajmniej przez jeden rok.
Po wszystkim wraca pan do kadry U-20. W miejsce, w którym był pan pięć lat temu.
Podświadomie zadaje pan pytanie, czy jestem trenerem ambitnym, czy nieambitnym.
Nie do końca, ale idźmy za tym.
Jeżeli ktoś jest żołnierzem, a po studiach przez trzy miesiące odrabiałem służbę wojskową, więc coś tam o tym wiem, nigdy sam nie wybiera sobie frontu. Tak mi powiedział kiedyś pewien sierżant. I tego się trzymam. Ktoś wybiera front walki, a ty musisz pójść i wykonać swoje zadanie. Polski Związek Piłki Nożnej mógł mnie zwolnić. Tak jak większość selekcjonerów. Zrozumiałbym. Padłaby znana formułka:
– Dziękujemy i życzymy powodzenia w dalszej pracy.
Tak się nie stało. Prezes powiedział, że projekt się nie udał, ale dodał, że wierzy we mnie i da mi szanse w czymś innym. Mam budować reprezentację U-20, która ma funkcjonować inaczej. Ma być ona bezpośrednim zapleczem kadry U-21. Współpracujemy z trenerem Stolarczykiem. Chętnie się tego podjąłem. Jak żołnierz.
Jakie największe wyzwanie przed panem stoi?
Przede wszystkim to, czy w ogóle będziemy mogli grać. Mecze pierwszej reprezentacji będą odbywać się zawsze i niezależnie od wszystkiego. U-21 pewnie też. Ale zgrupowania kadr młodzieżowych są regularnie odwoływane ze względu na koronawirusa. Sam pan widział, jaka była decyzja Jacka Magiery, który miał dosyć czekania i zdecydował, że chce iść do pracy w klubie. Mam nadzieję, że jak najszybciej czasy pandemii przeminą i we wrześniu będziemy mogli wrócić do rozgrywek.
Do tego czasu wykonam całą selekcyjną robotę. Mamy świetnych przeciwników. Nie nakłada się na nas wielkiej presji wynikowej. To będzie kapitalna lekcja dla naszych młodych chłopaków, żeby pomierzyć się z piłkarzami z wiodących europejskich lig. Zobaczymy, w którą stronę idzie futbol młodzieżowy. Znowu będę barometrem tego, w którą stronę chcemy nauczać, żeby być w kontakcie ze światową czołówką. Na start mam Włochy, Portugalię, Niemcy i Anglię. Marzenia dla trenera. Bez względu na wynik. Można się sprawdzić i skonfrontować bardziej niż z taką Maltą czy z taką Litwą. Przygotujemy się najlepiej, jak tylko będziemy mogli, ale nie mam żadnego wpływu na to, czy w ogóle te mecze rozegramy.
Czyli trochę wchodzi pan do laboratorium i wymaga się od pana eksperymentów, a nie efektu.
Nikt nie będzie tolerował porażek. To reprezentacja narodowa, nosimy koszulki z orłem na piersi, więc pewne wymagana bezsprzecznie są. Chcemy eksperymentować i sprawdzać nowy model gry, czyli aktywne 3-5-2, co pokazali na ostatnich zgrupowaniach trener Paulo Sousa i trener Maciej Stolarczyk. Mamy grać w nowym ustawieniu. To nowy trend. Będę to wprowadzał. Diagnozował. Moim podstawowym celem jako trenera U-20, i to samo powiem moim zawodnikom, jest to, żeby młodzi piłkarze byli u mnie jak najkrócej. Żeby jak najszybciej przebijali się wyżej. Wcześniej Krzysia Piątka miałem raz. Janka Bednarka tak samo. To są wzory. Niech oni od razu trafiają do kadry U-21, a potem jeszcze wyżej, do seniorskiej kadry. Chcę im potem powiedzieć:
– Fajnie chłopaki, że u mnie byliście tak krótko.
Niestety, ci, którzy są u mnie długo, często zostają na stałe i nigdzie wyżej nie trafiają. Kadra U-20 powinna być przedmurzem kolejnych etapów. Niech przyjdą tu zawodnicy i zobaczą, że tu standard jest taki sam, jak wyżej. Że posługujemy się z trenerem Sousą i z trenerem Stolarczykiem tym samym językiem. Chcę, żebyśmy nie przestraszyli się Niemców i Anglików. Żebyśmy pokazali cojones. Bo tylko tacy chłopcy będą mogli przebić się do dorosłej kadry. Ale też trzeba powiedzieć sobie wprost: większość chłopców tam nie trafi. I taka jest kolej rzeczy. Moim zadaniem jest wszystkich traktować tak samo, do wszystkich mówić tak samo, ale na koniec dnia wyłapać jednego czy dwóch z największą wiarą we własny sukces.
Wyselekcjonował już pan grupę zawodników, którzy jesienią mogą stanowić o sile tej kadry?
Zacząłem od przeglądania wojska. To są roczniki, które w pierwszej kolejności bierze do siebie trener Stolarczyk. On selekcjonuje najlepszych. Wybiera tych, których chce, a ma tylko dwadzieścia trzy miejsca. Pozostali, pasujący do określonego profilu pozycji, pozostają w orbicie jego zainteresowań i z automatu trafiają do mnie. Tworzymy mapę pozycji. Trener Stolarczyk bierze pierwszych dwóch, mnie interesują ci z dalszych miejsc. Moją robotą jest to, żeby uczynić ich lepszymi. Żeby zadbać o to, żeby na następnym albo jeszcze następnym zgrupowaniu trafili do kadry U-21. Wynik meczowy jest ważny, ale promocja jeszcze ważniejsza. Nie będę pamiętał, z kim wygrałem, ale zapamiętam chłopaków, którzy przewinęli się przez moją kadrę, a skończyli gdzieś wysoko.
Czuje się pan bardziej selekcjonerem niż trenerem?
Wielu rzeczy trenerom klubowym zazdroszczę, ale wielu też nie zazdroszczę. Moja praca jest zupełnie inna. Raczej tak, wyspecjalizowałem się w roli selekcjonera, ale czy to mnie przekreśla w roli trenera? Nie wiem. Wielu było takich, którzy najpierw pracowali w klubie, potem pracowali w kadrze, a na końcu wracali do klubów. Jedno drugiego chyba nie przekreśla. Tak jak można przestawić się z piłki męskiej na kobiecą i z piłki kobiecej na piłkę męską, tak można przestawić się z piłki klubowej na reprezentacyjną i z piłki reprezentacyjnej na klubową. Niektórzy nie lubią presji braku czasu. Dyskomfortu związanego z ciągłym wyczekiwaniem na boiskowe treningi, a w pracy selekcjonera właśnie tak jest, bo ciągle czeka się na okienka FIFA. Wolą regularną pracę tydzień w tydzień. I wówczas rezygnują z pracy w państwowe federacji. W tę stronę częściej są zmiany niż w drugą stronę, bo też więcej jest miejsc pracy w klubach. Ale jak tak myślę o sobie, to siebie faktycznie kategoryzuję bardziej jako selekcjonera. I dobrze mi z tym.
ROZMAWIAŁ JAN MAZUREK
Fot. Newspix