8 spośród 16 klubów Ekstraklasy wykonało już roszady na stołku trenerskim, w I lidze sytuacja jest jeszcze bardziej napięta, bo po kolejnym trzęsieniu ziemi w Widzewie już ponad połowa klubów zdecydowała się na wymianę szkoleniowca w trakcie sezonu 2020/21. Stal Mielec idzie na rekord, bo na przestrzeni dwóch ostatnich sezonów ma już piątego trenera, którego zatrudnił czwarty prezes – a trzeba mieć na uwadze, że na ten okres przypadł jeden z większych sukcesów klubu w ostatnich dekadach, czyli powrót do Ekstraklasy.
To wszystko dzieje się zaś w “sezonie przejściowym” podczas którego z dwóch najlepszych lig spada tylko jedna drużyna, a jednocześnie możliwości komfortowej pracy szkoleniowej są zdecydowanie utrudnione przez pandemię.
Kiedyś mój serdeczny kolega z programu “Dwaj zgryźliwi tetrycy”, Leszek Milewski, napisał doskonały tekst dotyczący trenerów i oczekiwań wobec nich. To często ludzie, którym ofiarowuje się młotek i śrubokręt, po czym żąda od nich namalowania przepięknego pejzażu. Spadochroniarze, których wypycha się z samolotu bez spadochronu, kasku, mapy oraz wytycznych, ale oczekuje bezpiecznego lądowania, najlepiej telemarkiem. Te porównania można ciągnąć długo, łącznie z tym, że najlepszym polskim trenerem ligowym wydaje się Waldemar Fornalik – bo niczym doświadczona gospodyni domowa, potrafi zrobić smaczną sałatkę nawet z trocin i gwoździ.
Natomiast pamiętam swoje własne złudzenia dotyczące sezonu przejściowego.
On był dla wielu ludzi ze środowiska piłkarskiego spełnieniem najbardziej skrytych marzeń, i nie mam tutaj na myśli tylko trzech beniaminków, z których każdy miał świadomość – wystarczy być o punkt lepszym od konkurenta, by pozostać w Ekstraklasie. Nie, wręcz przeciwnie, magia sezonu przejściowego działała od góry do dołu, być może najmocniej na kluby tzw. klasy średniej, pokroju Jagiellonii Białystok.
To miała być szansa, by wypromować młodych, pod transfer, albo rozwój pozwalający myśleć o dobrej grze w przyszłym sezonie.
To miała być szansa, by zredukować przejadanie pieniędzy na bezwartościowe wzmocnienia i pochopne przebudowy.
To miał być moment, w którym większą rolę odegra akademia, dyrektor sportowy wraz ze swoją wizją, trener wraz ze swoim warsztatem, filozofią, strategią meczową.
Wszystko układało się w całość – możemy przegrać trzy czy cztery mecze przez proste błędy juniorów, bo dzięki temu wiosną, a najdalej jesienią część z nich będzie już otrzaskanymi ligowcami. Możemy sobie pozwolić na zwężenie kadry, bo nic się nie stanie, gdy kilka spotkań będzie trzeba rozegrać mocno rezerwowym składem, być może nawet z dzieciakami na ławce rezerwowych. Trener może spokojnie wypracowywać sobie swoje schematy, bo nawet jeśli początkowo przyjdzie za to zapłacić cenę punktów, to finalnie jego projekt może dać wymierne korzyści dla klubu.
Kto faktycznie wykorzystał ten czas?
Po raz kolejny Piast Gliwice, który wytrzymał dołek drużyny, pozwalając Waldemarowi Fornalikowi na spokojne odbudowanie zespołu po ubytkach okienka i doprowadzenie go do odpowiedniej formy. Pogoń Szczecin, która faktycznie bardzo odważnie zaczęła wprowadzać do składu produkty własnej akademii. Warta Poznań, która od początku bazowała również na tym, że oczekiwania wobec niej były zerowe. Gdyby spadli z ostatniego miejsca z 12 punktami na koncie, nikt nawet nie miałby większych pretensji. Legia Warszawa zmieniła trenera, to prawda, ale za to wydatnie zwiększyła swoje możliwości, zwłaszcza pod kątem wykorzystania poszczególnych zawodników w konkretnym systemie taktycznym. Paradoksalnie wydaje się, że przyzwoicie na tym sezonie wyjdzie Śląsk Wrocław – też świeżo po zwolnieniu trenera, ale jednak – z jakąś wizją. Nie po to kupowali juniorów, żeby grać Pawelcem i Celebanem. We Wrocławiu zresztą zdaje się widoczne rozgraniczenie, kto chciał wykorzystać sezon przejściowy – w tej roli prezes Waśniewski czy dyrektor Sztylka – a kto go po prostu przetrwać – tutaj trener Lavicka.
Pozostali? Jagiellonia zrozumiała tyle, że można sobie pozwolić na trenera w opcji budżetowej oraz brak jakichkolwiek wzmocnień. Teraz jest tak zaskoczona całym sezonem, że będzie się dalej turlać bez właściwego szkoleniowca. Wisła Płock? 35 zawodników w kadrze, dwóch dyrektorów sportowych, dwóch trenerów, plus zapowiedź, że trzeci może przyjść po sezonie. Transfery jak zwykle – na ilość, by “mieć szeroką kadrę”. Stal Mielec zatrudniła trenera z opinią “potrzebuje czasu na wprowadzenie filozofii”. Potem trenera strażaka. A teraz trenera strażaka-nestora.
Poziom niżej nie jest lepiej. Arka Gdynia po szumnych zapowiedziach, że Ireneusz Mamrot będzie tutaj budował duży projekt, zatrudniła Dariusza Marca. ŁKS dużą część swojej romantycznej i naiwnej wizji złożył na ołtarzu pragmatyzmu – i teraz zamiast przegrywać 3:4, przegrywa tylko 0:1. O Widzewie mi nie wypada pisać, bo moglibyście uznać, że krytyka wynika z osobistej niechęci. W Opolu jest jak jest. W Olsztynie “trwa sprzątanie”.
Co jest największym powodem do niepokoju? A, niech będzie, w punktach będzie czytelniej.
Po pierwsze – tymczasowość (przykład Zagłębia Lubin).
Zagłębie Lubin, a konkretnie trener Martin Sevela bardzo długo upierał się na sprawdzone rozwiązania w grze defensywnej. Doszło do dość kuriozalnego wypożyczenia Crnomarkovicia z Lecha Poznań, a potem do równie kuriozalnych prób uczynienia z niego solidnego obrońcy. Simić też bywał chwiejny. I teraz tak: Zagłębie ma w kadrze Jończego. Ma Kruka. Ma Damiana Oko. Czy byliby oni mniej chwiejni niż Crnomarković? Możliwe, że nie, w ostatnim meczu dwóch ostatnich mogło sieknąć po golu, ale też trzeba pamiętać, że Podbeskidzie miało parę groźnych okazji, także przez niefrasobliwość pary stoperów. Ale kurczę, kiedy robić błędy, jeśli nie w takim sezonie, w takim momencie? Kiedy nabywać tego słynnego doświadczenia? Kiedy wykorzystać to, że Zagłębie ma jedną z mocniejszych akademii w Polsce?
Kibice Zagłębia zresztą dość ładnie i rozsądnie tłumaczyli przykład Kamila Piątkowskiego. Dlaczego musiał odejść, dlaczego go puszczono wyłącznie za procent od kolejnych transferów? Bo miał szaloną konkurencję na swojej pozycji, wówczas wydawało się, że Zagłębie latami będzie stało wychowankami-stoperami. I co? I w sezonie przejściowym stopera się WYPOŻYCZA od ligowego rywala. Stopera zagranicznego, starego i co najgorsze – słabego.
Podobne zarzuty można wysunąć np. w stosunku do wspomnianego wcześniej Śląska, ale wrocławianie zdają się zjeżdżać z tej drogi.
Po drugie – eksperymenty na kluczowych stanowiskach (przykład Jagiellonii Białystok)
Czy uważam, że zatrudnienie Bogdana Zająca nie miało najmniejszego sensu? Nie, to zbyt ostre słowa, powiedzmy, że była w tym jakaś logika. Natomiast trudno nie odnieść wrażenia, że Jagiellonia poszła po linii najmniejszego oporu – opcją budżetową, zaoferowaniem szansy na zasadzie “a nuż się uda”, a nie na podstawie głębokiego researchu i przekonania, że ten właśnie trener się sprawdzi przy realizacji założeń krótkofalowych i długofalowych w Białymstoku. Niejako potwierdzeniem tego braku wizji co do stanowiska szkoleniowca jest zresztą gorąca kwestia następcy Zająca. Na razie jest trener tymczasowy, ale czy kogoś zdziwi, gdy “tymczasowy” nagle wyparuje z nazwy stanowiska? Mamy już tyle przykładów, z najbardziej charakterystycznym w postaci Deana Klafuricia…
Mam zresztą wrażenie, że dotyczy to też trochę prezesów czy dyrektorów sportowych – giełda nazwisk pędzi z taką prędkością, że momentami trudno się już połapać “który jest, kurwa, synem kogo”. Jak w takich warunkach wykorzystać w jakikolwiek sposób sezon przejściowy? Weźmy Koronę Kielce i zwolnienie Macieja Bartoszka jakieś trzy tygodnie po tym, jak ogłoszono go dyrektorem sportowym klubu. Weźmy Stal Mielec, gdzie trudno wskazać nawet ośrodek decyzyjny, podejmujący decyzje przy zatrudnianiu i zwalnianiu prezesów/trenerów. Tu nikt nie patrzy na perspektywę kilku miesięcy, bo nikt nie przewiduje tak długiego wytrwania na zajmowanym stanowisku.
Sezon przejściowy sprzyja eksperymentom na murawie. Ale eksperymenty wyżej, to tak naprawdę trwonienie cennego czasu, który w teorii miał być poświęcony na budowanie czegoś trwałego.
Po trzecie – dziwaczny rozrost kadry (przykład połowy ligi)
Jeden z prezesów Stali Mielec w Weszło powiedział, że klub opłaca 56 zawodników. Wisła Płock, jak już wyliczyłem wyżej, ma 35 piłkarzy w kadrze. Cracovia, przynajmniej według 90minut.pl, ma 22 pomocników w składzie. Tymczasem z tej sympatycznej czwórki najlepiej radzi sobie w lidze Warta Poznań, która podczas jednego ze spotkań, przetrzebiona covidowymi absencjami, miała na ławce prawie wyłącznie juniorów. To zresztą coś stałego dla polskiej piłki – irracjonalne przekonanie, że lepiej ściągnąć sześciu zawodników “i może któryś odpali”, niż zsumować ich pensję na dwóch kozaków.
Najbardziej drastycznym przykładem będzie pewnie napad Wisły Płock, gdzie do Tuszyńskiego i Sheridana dobrano Cabrerę, ale tak naprawdę w mniejszym czy większym stopniu dotyka to każdego. Znów jako pozytywny przykład jawi się tutaj Warta Poznań, która zamiast poszerzać kadrę w nieskończoność postawiła na jakoś – a taką zdaje się gwarantować Baku. Sezon przejściowy wydawał się idealny, by pożegnać się z niektórymi zawodnikami, by odchudzić kadry, by je drastycznie odmłodzić. Tutaj zresztą ukłony dla Dariusza Sztylki, który wydaje się dobrze odnajdywać w tych realiach – sam jestem ciekawy losów Bejgera, Poprawy czy Praszelika. To jednak wyjątek, a nie reguła. I o ile transfery “z napinką” wśród klubów, które mają jasne ambicje sportowe (mistrzostwo, puchary, awans do Ekstraklasy, baraże), o tyle te potężne zakupy środka wydają się irracjonalne.
Po czwarte – brak ciągłości (przykład Stali Mielec)
Nie ma sensu się tu rozpisywać. Artur Skowronek jest na drodze do awansu, ale chcą go wyciągać ekstraklasowcy, generalnie atmosfera się psuje, więc zastępuje go Dariusz Marzec. Ten robi awans, ale niestety w specyficznych mieleckich warunkach nie gwarantuje to od razu szansy w wyższej lidze. Potem do klubu trafia Dariusz Skrzypczak, by poukładać klub po swojemu, według nowoczesnych trendów, ofensywnie i młodzieżowo. Szybciutko traci pracę, zastępuje go Leszek Ojrzyński, z łatką strażaka, ale i zadaniami strażaka. W końcu Leszka Ojrzyńskiego podmienia Włodzimierz Gąsior.
Od Sasa do Lasa.
***
Najgorsze jest jednak coś innego. Najgorsza jest świadomość, że w piętnastu klubach Ekstraklasy po ostatnim gwizdku sezonu wszyscy będą przekonani, że wykonali dobrą robotę. Jeśli Widzew doczołga się do baraży, to decyzja o zwolnieniu trenera Dobiego urośnie do rangi wizjonerstwa, jeśli Arka zrobi awans, to uzasadnione staną się wszystkie chaotyczne ruchy familii Kołakowskich, jeśli Wisła Płock się utrzyma, to zapewne wyłącznie dzięki rozsądnym transferom oraz w porę wykonanym roszadom na stanowisku trenera pierwszego zespołu, jeśli defensywne zarzynanie widzów przez Ireneusza Mamrota da mojemu ukochanemu klubowi awans, to będę musiał zamknąć mordę i przeprosić za wszystkie słowa zażenowania, którymi komentowałem te ostatnie mecze.
Więcej. Coraz częściej mam wrażenie, że… tak po prostu jest. Że w polskiej piłce budowa czegoś trwalszego to walka z wiatrakami. Że jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest nowa miotła, potem jeszcze nowsza miotła, potem gol po dalekim wyrzucie z autu. Dowolny, ambitny projekt zawsze przegra z jedenastką zabijaków z nożami w zębach, którzy akurat są na etapie dobrej atmosferki po zatrudnieniu nowej miotły. W kolejnym meczu poprawi im lider tabeli, na trzeci wyjdą już sparaliżowani presją. Po czwartym przyznają w prywatnych rozmowach z dziennikarzami, że “wiara w ten projekt wygasała”.
I z projektów zostają zgliszcza, nawet w sezonie, gdzie prawie nie ma presji, gdzie jest szeroki margines błędu, gdzie spada jeden zespół. Jak będzie za rok, gdy spadać będzie znów kilka zespołów, w każdej z najwyższych lig?