Porozmawiajmy o problemach z interpretacją piłki nożnej. Za punkt wyjścia weźmy bramkę Modera z Anglią.
Otóż wczoraj można było dojść do wniosku, że ocena występu reprezentacji Polski za pierwsze 57 minut była jednoznacznie zła. I trudno się takiej ocenie dziwić. San Marino oddało strzał w pierwszej połowie z Anglikami, my nie. Glikowi statystycy powinni zapisać to wykopnięcie z własnej połowy za strzał – tak chociaż z litości.
Ale potem 58. minuta. Moder strzela gola. Jest 1:1 na Wembley. Jest remis, jest wynik jak w tym mitycznym 1973. I nagle dzieje się cud przemienienia, woda w wino: trochę głupio krytykować całe te 57 wcześniejszych minut, skoro ostatecznie doprowadziły do remisu. To znaczy – nikt nie zamierza wybielać, że o, działo się, biało-czerwone skrzydełka po husarsku chodziły, że zasłużenie. Natomiast już nie jechano z tymi minutami jak z furą gnoju. Choć chwilę wcześniej jechano z nimi jak z furą gnoju.
Gol Modera zawrócił kijem narrację.
Futbol jest tak skonstruowany, że bramka potrafi przykryć mnóstwo niedostatków, względnie na odwrót: zaciemnić obraz relatywnie niezłego występu. Bramka Modera jest dla mnie przykładem idealnym. Bowiem:
- Do tego czasu graliśmy źle
- W kulturze gry różnica była taka, jak z Włochami na wyjeździe
- Gol to zasługa gamoniowatości Stonesa, wykorzystanej świetnie przez Modera; wykończenie też chyba trochę niedoceniane, to nie była szansa typu Leśniak
- Gol to zasługa w wielkim stopniu przytomności umysłu jednego zawodnika, a nie jakiejkolwiek przewagi wypracowanej zespołowo przez nasz zespół nasz zespołem angielskim; ta bramka jakby padła w zawieszeniu zespołowości, jej struktur, jej siatek zależności.
Nie lubię tego powiedzenia, że istnieje kłamstwo, większe kłamstwo i statystyka. Ale niejednokrotnie dałoby się powiedzieć, że istnieje kłamstwo, większe kłamstwo i wynik w piłce nożnej. Problem futbolu polega na tym, że wynik – co za zaskoczenie – faktycznie jest najistotniejszy. Ciężko go wziąć w nawias, bo jak wziąć w nawias to, co ostatecznie wiążące.
Gdybyśmy ten remis dowieźli, to, choć ten mecz był nawet w porywach mocno jako taki, należałoby to nazwać najlepszym meczem Polaków z Anglikami na wyjeździe. Bo Wembley 1973 to waga nieporównywalnie większa, to masa krytyczna, to mit założycielski, to pierwszy powojenny mundial i wywalona z gry potęga. Tutaj, ot, początek eliminacji. Ale jakkolwiek to trąci świętokradztwem, tak znowu – odsiewając emocje, na Wembley w 1973 było oblężenie Częstochowy. Wczoraj nie.
Ale Anglicy gola strzelili i nawiązywać można najwyżej do meczu z 2005 w Manchesterze, gdzie też przegrywaliśmy, gdzie też – oględnie mówiąc – nie sypiąc okazjami jak z rękawa wyrównaliśmy, gdzie też brakło kilku minut do remisu. Jest to nawiązanie, zgódźmy się, uczciwsze, prawdziwsze.
Ta prawda o meczu, tak dla nas ważnym w różnych kontekstach, meczu kluczowym, z potencjałem – tak tak – na historyczny, okazuje się niebywale chwiejna. Długi cień na całą interpretację rzuca jedno indywidualne zagranie trwające ile, ze dwadzieścia sekund?
O tym trzeba pamiętać. Że w futbolu decydują chwile. Czasem niesprawiedliwe chwile. A jednak coś trwałego to szerszy obraz, tak jakby zapominać o wyniku. Przynajmniej w meczach, w których można, bo jak zapisze się historię – kogo będzie obchodziło, jak ten mecz będzie wyglądał.
I tak to z piłką jest, niby przestrzeń całego meczu powinno się, tak na rozsądek, brać pod uwagę, ale wynik może całą budowaną pieczołowicie narrację zburzyć, choćby była prawdziwa, bo – na przykład – zespół marnie grał, a ten drugi znacznie lepiej. I jak wtedy ocenić szkoleniowca, któremu wynik dał – dajmy na to – czyjś indywidualny zryw, a założenia meczowe jako takie były złe? Jak będzie wynik, ze wszystkiego się wyślizga.
***
Czy jestem więc rozczarowany wczorajszym meczem? Nie, bo nie oczekiwałem, że ugramy wynik. We wczorajszym felietonie pisałem – chciałbym, żeby w tym meczu można było się połudzić. I łudzić się można było, chociaż tyle. Nie było to smutne jak 0:2 w Chorzowie za Piechniczka, gdzie Shearer strzelił w piątej minucie, potem nie graliśmy nic, a potem Sheringham podniósł na 2:0 i koniec, dziękuję bardzo. Nie czuję się za wczoraj bezpowrotnie okradziony z dziewięćdziesięciu minut życia.
Nie mogę zapomnieć, że wszedł na boisko Kamil Grosicki. Który, od zawsze to powtarzam, w kadrze potrafi wznieść się ponad swój poziom, wziąć w nawias wszystko, co aktualnie dotyczy go w piłce klubowej. Ale nie da się tego uniknąć, gdy za nami mecz z Anglikami, a Grosik, było nie było, jest w Premier League:
Jak my, Polska, podeszlibyśmy do meczu z zespołem, w którym na boisko wchodzi ratować wynik – strzelam – Luka Susnjara? Albo ktoś z równie mocną ekstraklasową kartą? Serhij Miakuszko? Czego byśmy oczekiwali?
U nas, na ratunek, wszedł Kamil Jóźwiak. I znowu, rzetelny występ, jak wiele w ostatnim czasie. Ale z perspektywy Anglików to tak, jakbyśmy my grali z rywalem, w którego kadrze wyróżnia się piłkarz nierobiący liczb w Puszczy Niepołomice.
Mecze reprezentacji, jakość drużyn narodowych, to nie suma overalli w FIFA. Da się je zakrzywić, sprawić, by zespół jakościowo spuchł i na tle mocniejszych wyglądał lepiej, niż wskazywałoby na to jego CV. Choć zasadniczo nie lubimy tych czasów za mocno wspominać, to taka była Polska w pierwszej dekadzie XXI wieku, kiedy przechodziła eliminacje. Nad każdą z tych drużyn unosi się trauma finałów, bo Korea, Ekwador, Euro 2008. To były nie porażki, a traumy. Ale eliminacje przechodziliśmy wtedy zawodnikami średnimi – Frankowskim strzelającym seryjnie w drugiej lidze hiszpańskiej. Duetem środkowych pomocników Kałużny-Świerczewski, który był solidny, ale czy klubowa piłka – ich pozycja wówczas – świadczyła o tym, że to jakiś ekstra duet? O kadrze Beenhakkera nawet nie wspominam. Wiele można o Leo powiedzieć, ale naprawdę lepił z trudnego materiału.
Natomiast nie oczekuję, by coś takiego, takie zakrzywienie overalli w FIFA, zrealizować po dwóch meczach.
Nie tłumaczy to, w mojej opinii, aż tak złej pierwszej połowy, kiedy nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Tak miernego potencjału, żeby nie zrobić nic, żeby Rybus wrzucał piłkę na piszczele rywali, też nie mamy. Natomiast jestem w stanie jakoś tam docenić, że gol Modera nie był całkowicie jednostkowym wystrzałem, gdzieś tam, po tym golu, było trochę spokoju. Nie stworzyliśmy już później nic klarownego, tylko takie “szanse na szanse”, ale i Anglików udało się trochę utemperować.
Anglia wygrała ostatecznie zasłużenie.
Mówić, że zagraliśmy dobry mecz – przesada.
Mówić, że nie ma się czego wstydzić – zależy od interpretacji, bo pierwszej połowy można. Czyli jednak czegoś. Wyniku, wstydzić się nie można, biorąc pod uwagę wszystkie konteksty. Choć i chwalić nie ma czym, przestańmy się chwalić porażkami. Gry w drugiej połowie raczej się wstydzić nie można, choć nie należy zapominać, że mieliśmy jedną dobrą okazję i ją wykorzystaliśmy, taka efektywność w futbolu to rzadkość.
Zastanówmy się, też wracając do wcześniejszej myśli: jaka byłaby narracja o tym meczu, gdyby Moder nie strzelił? Odzyskał, przeprowadził akcję, ale uderzył trochę gorzej? Pope by to odbił? Wiadomo, że musiałaby być inna, ale czy na rozpiętości od “kubły pomyj” do “nie ma się czego wstydzić”? Jestem sobie w stanie wyobrazić, że te kilka centymetrów w niewłaściwą stronę, a wczorajszy mecz byłby traktowany od góry do dołu ogniem. Ten moment zrobił gigantyczną różnicę w wyniku, w postrzeganiu spotkania, ale w tym jak wyglądaliśmy przez całe spotkanie – nie.
***
Sousa znowu popełnił błędy w zestawieniu pierwszego składu. Tłumaczył na konferencji, że jego piłkarze nie zrozumieli do końca tego, co chciał grać. Kupili taktykę, ale nie potrafili jej wprowadzić. Znowu reagował na żywca, znowu coś to jednak dało – czy zdjęcie Helika, czy Świderskiego.
Jak to się utrzyma, będzie bicie w bęben. Na razie mamy pierwsze zgrupowanie, liczba personalnych błędów selekcjonerów na pierwszych zgrupowaniach bywała dalece bardziej kuriozalna niż zagranie Helikiem, a także Świderskim zamiast Jóźwiaka.
Do Sousy nic nie mam, uważam, że to zgrupowanie było OK. Natomiast żeby teraz nie przesłodzić, co tu i ówdzie widzę. Sousa otwarciej mówi choćby o błędach taktycznych, tak piłkarzy, jak i swoich. Ale wczoraj nie zgodził się też z Jankiem Kałuckim, że jego Polska ma słabe pierwsze połowy.
Polska w pierwszych połowach za Sousy:
- Węgry, 0:1; mamy więcej posiadania piłki, bo 63%, mamy więcej strzałów, ale kto widział tę połówkę, ten wie, że to Węgrzy mogli spokojnie prowadzić wyżej, oddali nam piłkę celowo i mądrze kontrowali
- Andora, 1:0; nasza przewaga nie podlega dyskusji, ale jest to toporne granie z ostatnią drużyną w Europie za ostatnią Ligę Narodów; oddajemy dwa celne strzały, mamy trochę farta przy golu
- Anglia, 0:1; 0 strzałów celnych, 0 strzałów niecelnych, 0 strzałów nawet zablokowanych, 32% posiadania piłki; nawet jakiegoś bieda kornera brak, w niebezpiecznych atakach 29 do 3 na rzecz Anglii (druga połowa to 31 do 16), Anglicy mogli prowadzić wyżej
Jak to nie są złe połowy, to nie wiem, jak wyglądają złe połowy. Jak będziemy przegrywać z San Marino?
Nie jest to przyczynek do medialnego ukamienowania portugalskiego szkoleniowca. Ale jest mocno chwalony za to, że zupełnie inaczej mówi o kadrze i swoich meczach. No, może w pewnych kwestiach mówi inaczej, ale ta wypowiedź zakrawa na brzęczkizm. Jest to tylko rysa, do której nie mam zamiaru się przywiązywać. Ale zwracam uwagę, by zastanowić się, na ile Sousa kupuje nas tym, że jest nowy, i jest jednak Paulo Sousą mającym z miejsca większy autorytet niż trener, który osiągnął w historii tylko piąte miejsce z Wisłą Płock, a na ile kupowanie Sousy polega na wybieraniu tego, na co rzuca się światło, a na co nie.
Ja to zgrupowanie kupiłem, ale bez pompy – raczej sprawne żelazko niż nowy samochód.
Leszek Milewski
fot. FotoPyK