Pierwsze powołania Paulo Sousy rozpoczęły gorącą dyskusję o tym, czy selekcjoner aby na pewno jest poważny, skoro daje szansę tylu piłkarzom z Ekstraklasy. W dodatku także takim, którzy za specjalnie się w lidze nie wyróżniają. Choć to dopiero szeroka kadra, nie brakuje głosów, że Portugalczyk popełnia błąd. A jak to wyglądało u innych selekcjonerów reprezentacji Polski? Czy przypadkiem też nie stawiali oni na świeżość, nawet jeśli ta świeżość była tylko chwilowa?
35 zawodników na zgrupowaniu to dużo, fakt. Natomiast w tym wszystkim trzeba dostrzec konieczność selekcji. Być może zdarzy się tak, że w ostatecznej kadrze nie zostanie żaden z piłkarzy z Ekstraklasy. A może zostaną wszyscy. Zresztą nie tylko selekcja powoduje większą liczbę zawodników w orbicie zainteresowań. Nie zapominajmy przecież, że niedawno Roberto Mancini do włoskiej kadry powołał – nie przymierzając – pół ligi. I to się obroniło, bo z powodu problemów COVID-owych “Squadra Azzurra” potrzebowała elastyczności.
Oczywiście nikomu takich kłopotów nie życzymy. Warto jednak dmuchać na zimne.
No dobra, a z drugiej strony – czy sześciu zawodników z rodzimej ligi to znowu tak wielu? Pewnie, ktoś może zgryźliwie rzucić, że tylu dobrych to w naszej lidze nie ma. Natomiast na przestrzeni lat zdarzało się już, że z Ekstraklasy selekcjonerzy brali garściami. Zwłaszcza w początkowej fazie pracy, kiedy faktycznie trzeba było szukać nowych rozwiązań. Dowody? Proszę bardzo.
6 – piłkarzy z Ekstraklasy powołał do reprezentacji Polski Paulo Sousa
Jerzy Brzęczek i jego pierwsze powołania. Pamiętacie jeszcze dyskusję o tym, że “kadra to nie Wisła Płock”? W składzie na mecze Ligi Narodów znaleźli się wówczas dwaj zawodnicy “Nafciarzy”. Łącznie Ekstraklasa była reprezentowana przez sześć nazwisk – tyle samo, ile teraz.
- Adam Dźwigała i Damian Szymański (Wisła Płock)
- Rafał Pietrzak (Wisła Kraków)
- Przemysław Frankowski i Taras Romanczuk (Jagiellonia Białystok)
- Maciej Makuszewski (Lech Poznań)
Do tego dorzućmy ligowców świeżo po wyjeździe, jak Rafał Kurzawa i Arkadiusz Reca. Wychodzi na to, że Brzęczek mocno inspirował się tym, co dzieje się w naszej lidze. Tak samo jak i Sousa, który również sięgnął po dwóch piłkarzy, którzy zimą opuścili nasz kraj (Michał Karbownik, Jakub Moder). Ale ok, wiemy, że porównanie do Brzęczka może z miejsca skutkować reakcją “na nim to się nie ma co wzorować”. Znacznie lepiej wspominany jest Adam Nawałka. Ten sam, którego powołania pozwoliły Rafałowi Leszczyńskiemu na długie lata zostać bramkarzem z większą liczbą meczów w reprezentacji niż w Ekstraklasie. U Nawałki na liście pierwszych powołanych znalazło się aż 11 ligowców.
- Rafał Leszczyński (Dolcan Ząbki)
- Tomasz Jodłowiec i Tomasz Brzyski (Legia Warszawa)
- Rafał Kosznik i Paweł Olkowski (Górnik Zabrze)
- Marcin Kamiński i Łukasz Teodorczyk (Lech Poznań)
- Adam Marciniak i Dawid Nowak (Cracovia)
- Michał Pazdan (Jagiellonia Białystok)
- Tomasz Hołota (Śląsk Wrocław)
Są tu nazwiska, powiedzielibyśmy, zastanawiające. Jeśli kogoś szokuje powołanie dla Sebastiana Kowalczyka, to przy wyborach Nawałki może unieść brew niczym Carlo Ancelotti. Ale dobra, mamy dwóch polskich selekcjonerów, którzy na Ekstraklasie zjedli zęby. A co zrobił Leo Beenhakker, który naszej ligi nie znał wcale? U niego pierwsze powołania podzielmy na dwa etapy. Holender najpierw wybrał 18-osobową kadrę na mecz towarzyski, a potem – już na eliminacje – wziął ze sobą większą armię piłkarzy. W tym aż 10 z Ekstraklasy.
- Mariusz Pawełek, Arkadiusz Głowacki, Radosław Sobolewski, Jakub Błaszczykowski (Wisła Kraków)
- Łukasz Garguła i Radosław Matusiak (GKS Bełchatów)
- Grzegorz Bronowicki (Legia Warszawa)
- Marcin Wasilewski (Lech Poznań)
- Paweł Golański (Korona Kielce)
Wiadomo, inne czasy, ale na pierwszym zgrupowaniu proporcje wynosiły 17-1. Czyli dało się odstrzelić ligowców. Patrząc na te liczby, okazuje się, że Sousa powołał garstkę ligowców. A po przesiewie może ich zostać najmniej w najnowszej historii.
30 – punktów dawało utrzymanie w ostatnich pięciu sezonach bez grup spadkowych
Stal Mielec okopała się na dnie tabeli i nie za bardzo chce się z tego miejsca ruszać. Leszek Ojrzyński był efektem nowej miotły, zagwarantował ekipie z Podkarpacia dziewięć “oczek” na starcie swojej kadencji i… przestało “żreć”. Kolejne pięć spotkań Stali to tylko dwa punkty, a nieskuteczność w połączeniu z prostym stylem Stali sprawiała, że ciężko było na jej mecze patrzeć. W Mielcu widzą, co się dzieje, więc zaczęli sobie zadawać pytania: czy uda się utrzymać w lidze? Na dziś beniaminek ma 16 punktów na koncie. Co prawda po wygranej z Podbeskidziem Bielsko-Biała może wyskoczyć ze strefy spadkowej, jednak to nie koniec boju. Sprawdziliśmy, ilu punktów trzeba było do utrzymania się w lidze za czasów, gdy nie grano w grupie spadkowej.
- 12/13 – 31
- 11/12 – 31
- 10/11 – 29
- 09/10 – 28
- 08/09 – 30
Średnio 29.8, więc zaokrąglamy to do 30. Oznacza to, że Stal musiałaby ugrać jeszcze 14 punktów, żeby mieć w miarę pewny ligowy byt. Średnia 1,4 punktu na mecz nie jest jakimś wygórowanym wynikiem, choć fakt, że Stal ma przed sobą mecze z TOP 3 oraz z Lechem Poznań czy walczącym o puchary Zagłębiem Lubin, nie ułatwia sprawy. Oczywiście trzeba brać poprawkę na jedno. Zwykle spadały dwie drużyny, a Stal potrzebuje przeskoczyć tylko jedną. Tyle że nie jest to powód do optymizmu, bo w ostatnim sezonie – 2012/2013 spadał właśnie jeden zespół. I wtedy ogon tabeli wyglądał tak…
31 punktów to absolutne minimum. Stykowe minimum. Dla Stali nie są to dobre wieści, bo oznaczałoby to konieczność praktycznie podwojenia liczby punktów. Tak czy siak, mielczanie muszą się jednak poprawić. Obecnie Leszek Ojrzyński punktuje ze średnią dokładnie punkt na mecz. Oznaczałoby to, że do końca sezonu tak grająca Stal dopisałaby do dorobku 10 “oczek”. Niby daje to szansę na zachowanie ligowego bytu, ale…
Stawka jest za duża, żeby tak igrać z ogniem.
2 – punkty w dwóch pierwszych meczach rundy wiosennej zdobył Bruk-Bet Termalica Nieciecza
Miała być formalność, miał być start po swoje, a jest lekka zadyszka. “Słonie” z gminy Żabno nie wygrały jeszcze ani jednego spotkania w rundzie wiosennej. Czy to powód do niepokoju? Niedawno opisywaliśmy historię Floty Świnoujście, która roztrwoniła podobną przewagę i nie dostała się do Ekstraklasy. Czyżbyśmy oglądali powtórkę z rozrywki? Nie do końca, bo zespół z północy kraju obydwa wiosenne mecze przegrał. A jak wiadomo lepszy remis… Po prostu lepiej mieć dwa punkty niż zero.
Niemniej jednak pewien niepokój w szeregi Bruk-Betu wkraść się musi. Co prawda Sandecja, która skradła jej punkty w weekend, to zespół, który odbudował się po fatalnym sezonie i będzie szedł w górę. Dariusz Dudek przegrał zaledwie jedno spotkanie w roli szkoleniowca ekipy z Sądecczyzny, więc “Słonie” nie miały w tym starciu przewagi. Podobną przebudowę, ale wciąż jeszcze dyskretną, przeżywa Zagłębie Sosnowiec. Natomiast parę spraw się pogorszyło.
- Trzy stracone bramki wiosną, a pięć w ostatnich czterech meczach – to blisko połowa tego, co strzelili Bruk-Betowi rywale przez parę wcześniejszych miesięcy
- 0 bramek napastników wiosną – jesienią snajperzy zdobyli dla “Słoni” 60% wszystkich goli
- Problemy po przerwie – wiosną dwa razy Bruk-Bet tracił gola w kwadrans po powrocie z szatni, jesienią nie zdarzyło się to ani razu
Lista grzechów może i krótka, ale całkiem poważna. Zwłaszcza dwa pierwsze punkty, bo nie ma co ukrywać – wynik Bruk-Betu to często była sprawka Romana Gergela. A jeśli nie, to Kacpra Śpiewaka. To, że lider rozgrywek musi gonić wynik w doliczonym czasie gry i to za sprawą obrońcy, nie jest powodem do dumy. Chociaż jeśli mielibyśmy wskazać coś, w czym zespół z Niecieczy jest równie silny co jesienią, to byłyby to właśnie bramki zdobywane na finiszu. W ostatnim kwadransie meczu Bruk-Bet strzelił jesienią dziewięć z 30 bramek. Teraz dorzucił dwie kolejne.
Jak widać “Słonie” walczą do końca. I to powinno być motto ekipy Mariusza Lewandowskiego nie tylko na pojedyncze mecze, ale na całą wiosnę.
SZYMON JANCZYK
fot. FotoPyK