Od dłuższego czasu było wiadomo, że przygoda Jose Kante w Legii się kończy. Piłkarz w pewnym momencie miał być jedną nogą w chińskim Qingdao Huanghai, transfer wówczas upadł, ale to właściwie nie zmieniło sytuacji – drogi jego i Legii się rozeszły. Dzisiaj tak naprawdę przyszło tylko oficjalne potwierdzenie: napastnik rozwiązał kontrakt z klubem za porozumieniem stron.
Ostatni okres nie był dla piłkarza najłatwiejszy, raz, że nie poszczęściło mu się wtedy z transferem, ale dwa, łapał urazy. Niby był w Legii, ale od dłuższego czasu czysto teoretycznie. Po raz ostatni do kadry na mecz ligowy załapał się w ósmej kolejce tego sezonu, lecz z boiska pamięta dopiero starcie z Górnikiem, kiedy Legia wyłapała 1:3. Innymi słowy – Kante pod wodzą Michniewicza nigdy nie zagrał w Ekstraklasie (w pucharach dostał 18 minut z Dritą) i już nie zagra, przynajmniej w Legii. Teraz rozwiązał kontrakt, natomiast można przypuszczać, że długo bezrobotny nie będzie. Szybko znajdzie zespół, a może nawet już znalazł i Wojskowi poszli mu na rękę, kiedy jednocześnie sami widzieli w tym pożegnaniu okazję na jakąkolwiek oszczędność.
Jak należy oceniać pobyt Kante w Legii?
W sposób dwojaki. Pierwszy etap był dla piłkarza kompletnie nieudany, jakby potwierdzający wątpliwości – czego mogliśmy oczekiwać po transferze z Wisły Płock? Kante może jako jeden z nielicznych nie skompromitował się z Dudelange, bo strzelił zawsze groźnym Luksemburczykom dwie bramki, ale w lidze kompletnie nie przekonywał. Dwa trafienia przez rundę to był słabiutki wynik, nawet dla niego, gościa, który łatki goleadora nigdy się nie doczekał. Delikatnie mówiąc.
Odszedł więc na wypożyczenie do hiszpańskiej Tarragony, wrócił po też dość przeciętnym okresie (trzy gole w LaLiga2) i tak jak niewielu miało oczekiwania po transferze z Wisły, tak wówczas – już chyba nikt. A Kante… odpalił. Dobra, nie była to jazda bez trzymanki, wciąż nie był to facet, wokół którego klub pokroju Legii mógłby budować ofensywę, ale oglądało się go nieźle. Dawał opcje. Pokazywał, że potrafi grać w piłkę, umie się przy niej utrzymać, technicznie jest sprawny i wreszcie dorzucił całkiem sporo do sieci. Dziesięć bramek w 23 spotkaniach ligowych. No, to już wyglądało znośnie.
Potem, już w sezonie 20/21, uchronił Legię przed kompromitacją z Linfield, strzelając w końcówce zwycięską bramkę i wydawało się, że po powrocie z leczenia dalej ma prawo być dla Legii sensowną kandydaturą. Piłkarzem, który nie strzeli tyle co Pekhart, ale uchroni zespół przed taktyką „wrzucamy na Czecha i zobaczymy”. No, ale jak wspomnieliśmy, nic z tego nie wyszło.
Co jeszcze mu zapamiętamy?
Na pewno historię z koszulką, którą – całkowicie sfrustrowany – potraktował soczystym kopem. Wówczas się zastanawialiśmy, czy jest już po nim, czy kibice mu nie wybaczą. Okazało się, że sprawa rozwiązała się tak naprawdę sama.
Na szczęście sytuacja z Josè Kanté zakończyła się happy endem✅ pic.twitter.com/q91qKefT5E
— 🇵🇱CAROLL🇮🇹 (@Caroll1947) June 22, 2020
A Legia sobie bez niego poradzi. Pekhart strzela, w rolę Kante coraz lepiej wciela się Lopes, który też nie jest wybitnym snajperem, ale potrafi się cofnąć, rozegrać. Pożegnanie bez większych emocji. A sam transfer – mimo wszystko całkiem udany. Nikt nie oczekiwał cudów, nikt nie dostał cudów, jednak obyło się bez kompromitacji. Zawsze lepszy Kante niż Sadiku.
AKTUALIZACJA:
Legia potwierdziła kolejny transfer, jest nim 22-letni Nazarij Rusyn, czyli ekspansja ukraińska trwa. Gość został wypożyczony do końca roku z Dynama Kijów, czyli znów: Wojskowi grają bez większego ryzyka. Trudno się dziwić, bo Rusyn jest niewiadomą. W tym sezonie ukraińskiej ekstraklasy zagrał tylko 19 minut, bo też w Dynamie najczęściej przypadała mu rola rezerwowego. Z jednym wyjątkiem: wiosny 19/20, kiedy zagrał w dwunastu meczach i strzelił dwie bramki. Cóż, z szansy nie skorzystał.
Jego najlepszy czas to pobyt w Zorii Ługańsk, kiedy faktycznie się rozkręcił i przez rundę sieknął pięć bramek plus cztery asysty. Zobaczymy, może przeprowadzka pozwoli mu na dobre rozwinąć skrzydła.
Fot. FotoPyk