– Koledzy, z którymi pracuję w hurtowni farmaceutycznej, znając moją przeszłość ciągną mnie na piłkę. I na pewno bym z tego skorzystał, ale już nie mogę. Poszedłbym raz, a później tydzień odchorowywał. Funkcjonuję OK, ale nie pobiegam ani nic. Zwyrodnienie biodra, w perspektywie czekać mnie będzie endoproteza. Lewe więzadło, lewy bark, lewa pachwina, lewe biodro. Jak pójdę na mecz i oglądam go na żywo przy pięknej pogodzie, jest sentyment. Serce by chciało, rwało się na boisko, rozum mówi co innego – Dariusz Romuzga to członek jedenastki wszech czasów Wisły Płock, wcześniej uznany ligowiec w barwach Hutnika Kraków. Wspominamy początki karier Sławomira Peszki, Tomasza Hajty czy Marcina Wasilewskiego. Mocnych Nafciarzy z Irkiem Jeleniem, grę Hutnika z Monaco. Ale też mówimy o cieniach kariery piłkarza i trudnościach w odnalezieniu się po karierze.
***
Panie Dariuszu, śledzi pan Ekstraklasę?
Śledzę, oglądam, ale to nie jest taki wymiar oglądania i śledzenia, jak wcześniej. Natomiast cały czas na bieżąco jestem z Wisłą Płock. Zespół ma wahania, teraz słabszy mecz na Legii, bo wynik jednak wysoki, natomiast nie jest tak źle. Cieszy mnie najbardziej, że w Płocku powstaje stadion. Teraz jest w fazie rozbiórki, ale znając projekt – to będzie bardzo ładny obiekt. Ja jeszcze pamiętam, jak przyjeżdżałem do Płocka na stary stadion z drewnianymi ławkami.
Pana zdaniem, tak szczerze, czy nie będzie ciężko go wypełnić? W Płocku frekwencja jest umiarkowana, do tego w mieście mocną konkurencję stanowią piłkarze ręczni.
To zainteresowanie za moich czasów się wahało. Były sezony, gdy tych kibiców pojawiało się na meczach naprawdę dużo. 8-10 tysięcy nawet. Natomiast to idzie w parze z wynikami. Są wyniki, to napędzają frekwencję, jak wszędzie. Jeśli drużyna będzie grać dobrze, ludzie będą chcieli to oglądać. Kluczowe więc będzie to, aby, gdy stadion zostanie otwarty, grał na nim solidny zespół. Kibice najpierw pojawią się choćby z czystej ciekawości i miejmy nadzieję, że uda się ich utrzymać.
Tylko ja się zastanawiam: jaki jest potencjał Wisły Płock? Może sukcesem na miarę klubu jest już sama obecność w Ekstraklasie? Czy jeszcze należy wymagać, żeby Wisła biła się o czołowe miejsca?
Na pewno jest grupa kibiców wiernych, którzy przyjdą na każdy poziom rozgrywkowy dla Wisły. Myślę, że należy cieszyć się tą Ekstraklasą, nie tak dawno temu Wisła grała niżej. Zobaczymy jak będzie, życie pisze swoje scenariusze. Powiem tak: jak nam szło w swoich latach, to w Płocku czuło się, że miasto żyje piłką. Człowiek wychodząc w niedzielę stykał się z licznymi wyrazami sympatii. Rozpoznawalność była bardzo duża, tak ze strony młodszych kibiców, jak i starszych. Stadion może być przyczynkiem do tego, by ten piłkarski potencjał Płocka w pełni wykorzystać. On jest, tylko uśpiony.
To nie płacił pan w tamtych latach w restauracjach?
Aż tak to nie, to chyba zwyczaj tylko w Grecji, Włoszech. Zresztą, Płock się zmienił, w tamtych latach nie było tylu restauracji czy galerii – wychodziło się z rodziną na Wzgórze Tumskie.
Najlepsza Wisła Płock, w której pan grał, to który sezon?
Wisła Płock w tamtych latach dosyć dynamicznie się zmieniała. Nie było tak, że przychodziło dwóch, trzech zawodników, tylko co pół roku zespół się “budował”. Permanentna budowa. Ale myślę, że te najfajniejsze okresy to wtedy, kiedy mieliśmy w zespole Irka Jelenia. Strzelaliśmy dużo bramek, graliśmy ofensywnie. Nie zapominajmy tez o zdobyciu Pucharu Polski.
Jak to było z Irkiem, umiał tak wiele piłkarsko, czy jednak był przede wszystkim fenomenem od strony fizycznej?
Miał talent, miał szybkość, miał instynkt w grze. To, co mi się u niego podobało, to jak czuł linię spalonego. Wiedział idealnie, kiedy wyjść za plecy przeciwnika. Przy jego szybkości to było nie do przecenienia. Znamienna sytuacja też z finału Pucharu Polski w Lubinie. Irek wrócił po kontuzji. Lubin miał akurat rożny. Piłka wybita. Irek wybiegł z naszej szesnastki, przejął piłkę po przebitce i popędził z nią do pola karnego Miedziowych. Wszystko w jednym tempie. Nikt nie był w stanie go dogonić. Strzelił też pewnie, kładąc bramkarza.
Tam była cała ferajna młodych, zdolnych. Przewinęli się przez Płock zawodnicy, którzy potem sporo znaczyli w polskiej piłce – Peszko, Matusiak, Mierzejewski, Łobodziński, Wasilewski. Wsparci starszyzną uznanych ligowców, a jeszcze niespełniony talenty w postaci Geworgiana. Można było chyba z tej drużyny wycisnąć jeszcze więcej.
Talenty na pewno były, ale czy ja wiem, czy na więcej? Byliśmy na ligowym podium. Graliśmy w pucharach. Ten potencjał na pewno był, ale też trzeba pamiętać, że to byli chłopcy we wczesnym etapie swojego rozwoju. Gdyby wszyscy skrzyknęli się w momencie, gdy byli ukształtowanymi piłkarzami – wtedy tak, mogła to być drużyna nawet na mistrzostwo. Ale weźmy takiego Adriana Mierzejewskiego. Miał fajną lewą nogę, sporo umiał, ale był też buńczuczny. Trochę zbyt wyluzowany. Potem, jak go spotkałem grając w Zabierzowie, gdy przyjechał z Polonią… Zobaczyłem jak się rozwinął. Jak poszedł w kierunku rozwoju siły fizycznej, ale i mentalności. W Wiśle był jeszcze, mówiąc bez ogródek, dzieckiem. A w tym meczu przystawiłem się po odbiór piłki i się odbiłem.
Jak duży potencjał miał Wahan Geworgian?
Podobny jak Irek Jeleń. Do szybkości dokładał jeszcze niesłychaną wydolność. Na badaniach Wahan zawsze był najlepszy lub prawie najlepszy. A przecież pod względem wyszkolenia piłkarskiego nie można mu było wiele zarzucić.
Pan, jako członek starszyzny, czuwał nad tą młodzieżą?
W szatni tak, natomiast nie było tak, że gdzieś spędzaliśmy razem czas poza nią. Człowiek miał rodzinę, jechał do domu. Zdarzały się czasem wypady rodzinami, wtedy owszem. W autokarze też nikt się nie zamykał w sobie, nie wsadzał nosa w telefon, bo i nie było w co. Popularne były karty, choćby kierki czy poker, choć na symboliczne kwoty. Czterech grało, reszta kibicowała.
Natomiast na pewno byłem jednym z tych, który wraz ze starszymi zawodnikami organizował chrzty. Każdy wylosował sobie zadanie, natomiast zawsze też przed wejściem leżała klubowa koszulka. Podpuszczano w Płocku zawodników, że jak się wchodzi do domu, trzeba buty wytrzeć. Sęk w tym, że w tym miejscu leżał właśnie trykot Wisły. I pytanie co zrobił gracz: czy wytarł w nią obuwie, czy podniósł.
Wielu się złapało?
Zdarzało się, później fama poszła, wiedzieli jak zareagować.
O tamtej drużynie mówi się, że była dosyć rozrywkowa.
To trochę legenda moim zdaniem. Bardzo sympatyczna grupa.
To chociaż niech pan powie, kto był najbardziej niesforny.
Powiedzmy, że Sławek Peszko miał już wtedy swój charakter.
Największe zmiany, jakie pan widzi w piłce na przestrzeni lat? Zaczynał pan jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych.
Wejście elektroniki, dietetyków, tego całego zaplecza. Jak myśmy zaczynali, nie było żadnych z tych rzeczy. Nic, kompletnie. Dziś nie do pomyślenia, żeby tak wysłać piłkarzy na czuja po budowę bazy kondycyjnej. A wtedy klasyka, czyli bieganie po górach. Pamiętam, kiedyś w Hutniku pojechaliśmy na obóz do Brennej. Był akurat bieg po górach, wszyscy ruszyli marszobiegiem. Ja, Piotrek Gruchała, Kazek Węgrzyn i jeszcze jedna osoba, wyrwaliśmy się na czoło. Kaziu miał zdrowie do biegania, my chcieliśmy się pokazać. No i pokazaliśmy się aż za bardzo. Urwaliśmy się “peletonowi”, pobłądziliśmy. Zeszły nam ze cztery godziny. Jak wróciliśmy do bazy, zespół był na obiedzie. A my przemarznięci, przemoczeni.
To też o tyle ciekawe, że w Wiśle Płock przewodził pan zespołowi młodych zdolnych, a w Hutniku był częścią takiej zdolnej młodzieży. Węgrzyn był trochę starszy, ale był pan, Waligóra, Bukalski, Koźmiński czy Hajto.
Kazek, dusza towarzystwa, ale też spec od mobilizowania. Przed meczem mówił trener, a potem jeszcze Kaziu zawsze musiał dodać swoje cztery grosze. Krzysiek Bukalski został potem liderem, był powoływany do reprezentacji. Tomek Hajto – charakter górala, silny mentalnie, choć technicznie… Gdzieś na początku bywało mu ciężko.
Mocno odstawał?
Był bardzo ambitny od pierwszego treningu, trzeba powiedzieć. Ale technicznie mocno odstawał. Na pewno mało kto by wtedy powiedział, że zajdzie tak wysoko. Nadrobił jednak te braki.
Najlepiej znałem się z Markiem Koźmińskim. On miał też taka zaciętość, upartość. Przykładowo, zrobiło się akurat w składzie miejsce dla lewego obrońcy. Trener widział tam Marka, ale Marek był piłkarzem prawonożnym. No to Marek codziennie ćwiczył lewą nogę. Cały trening tylko lewa noga, żeby się nauczyć, dopasować do tego grania. A jeszcze zostawał po treningu ją ćwiczyć. Wyjeżdżał do Włoch już jako obunożny zawodnik. Wyjechać wtedy z Hutnika do Serie A… Marzenie.
Grał pan też z Robertem Kasperczykiem, który dziś prowadzi Podbeskidzie. Jakim był piłkarzem?
Starszym ode mnie, dłużej był w Hutniku. Wysoki, szybki. Zdrowie mu nie pomogło pokazać wszystkich możliwości. Ale to obrócił na swoją korzyść. Jak pojawiły się te kłopoty, zaraz zaczął chodzić na wszelakie kursy trenerskie. Szybko zbudował sobie warsztat od strony praktycznej.
Co było sekretem tamtego Hutnika, który wykręcał wyniki ponad stan, aż po awans do pucharów?
To były jeszcze czasy, gdy można było zespół oprzeć na chłopcach z regionu. Byliśmy głodni sukcesu, głodni tej pierwszej ligi, dzisiejszej Ekstraklasy. Naturalna motywacja, gra o siebie, ale i chęć pokazania innym, ile jesteś wart. Do tego zgranie. Spora część ówczesnego Hutnika to wychowankowie, bo nawet jak ktoś wcześniej w juniorach miał jakiś “obcy” epizod, to jednak uchodził za wychowanka. Do tego charakterna starszyzna, choćby Andrzej Sermak, Leszek Walankiewicz. W Hutniku staraliśmy się budować rodzinną atmosferę, jeden za drugiego. Żony czy dziewczyny przyjaźniły się, siadały razem na meczach. Tych wesel wspólnych też było wtedy. Byłem i u Marka Koźmińskiego, i u Mirka Waligóry, Ryśka Fudali, a wszyscy byli też u mnie.
Pan uchodził też za jednego ze specjalistów od strzelania bramek z dystansu.
Zdarzało się. Może nie było tych bramek za dużo na moim koncie, ale jak wpadało, to zazwyczaj tak, że zapadało w pamięć. Pamiętam gola przeciwko Górnikowi w barwach Hutnika, albo z Katowicami – ten drugi szczególny, bo strzeliłem go lewą nogą, a tak nie strzelałem nigdy. W Wiśle Płock fajna bramka z Lechem Poznań, spod linii bocznej, po długim rogu.
Od 2:25:
Z Hutnikiem zagrał pan przeciwko Monaco, ale tylko w jednym spotkaniu.
Z Monaco zagrałem ze złą diagnozą. Miałem wtedy zerwane więzadło. Graliśmy na grząskim terenie u siebie, raczej nam to nie sprzyjało, bo patrzyłem tylko jak Scifo, mimo tej murawy, fruwał nad tym błotem.
Jak to grał pan z zerwanym więzadłem?
Zła diagnoza. Dostałem chwilę odpoczynku przed tym meczem, bodajże mecz z Legią. Ale na puchary wyszedłem. Dziś nie do pomyślenia, taka była jednak wtedy diagnostyka. Albo weźmy leczenie. Zerwałem więzadło pod koniec sierpnia. Mecze pucharowe we wrześniu. Operacja koniec listopada. Okres stracony. Teraz po paru dniach człowiek ma operację, ja czekałem, nie trenowałem, miałem co chwila nogę w gipsie. Potem trzeba było odbudowywać mięśnie. Wróciłem do gry dopiero w maju, a i to tak szybko jak na tak spartańskie warunki. Szczęśliwie mieliśmy super masera, Irka Kurkowskiego, który dużo mi pomógł. Jeździłem też do doktora Wielkoszyńskiego.
Dużo pan zdrowia zostawił na boisku?
Co mam powiedzieć. Dużo. Dziś nie mogę patrzeć jak gdzieś jest jakaś kontuzja boiskowa poważniejsza. Widziałem tego za wiele na żywo. Nawet nie w meczu. Na przykład Marcin Wasilewski kilka lat przed fatalną kontuzją w Belgii, złamał kość stopy na treningu. Zwykła gierka, źle stanął, i już. Bardzo źle to wyglądało.
Ja też miałem wiele urazów. Różnych, bo przykładowo zawsze bałem się złamania nosa. Kazek Węgrzyn miał nos złamany, jeszcze inny kolega też, obawiałem się jakoś. No i w końcu stało się, bo na meczu bodajże z Górnikiem wpadł na mnie kolanem Sylwek Wyłupski, czyli mój bramkarz. Nawet pamiętam, że sam sobie nos nastawiałem na boisku. Jeszcze nie zdążyli dobiec do mnie lekarze. Próbowali zatamować krew, ale nie dali rady. Kibice zaczęli się niecierpliwić, bo wynik na ostrzu noża, a tu w dziesiątkę. Dopiero wtedy poszła zmiana. Potem niewiele już z tym robiono, do dziś ten nos jest tak, jak go wtedy nastawiłem przy linii. Ale przyznam, że mało co widać.
Poza więzadłem i złamanym nosem, zwichnąłem również bark. Skończyło się operacją. Miałem też przepuklinę pachwinową. Takie rzeczy, które zostawiły trwały ślad. Jest kolejna rzecz, która teraz wychodzi, już po czasie. Mam problemy z biodrem, które zaczyna się odzywać coraz mocniej. Jeszcze tuż po zakończeniu gry w piłkę wchodziłem do gierki jako asystent, w tym momencie już byłoby to niemożliwe. Funkcjonuję OK, ale nie pobiegam, ani nic. Zwyrodnienie biodra, w perspektywie czekać mnie będzie endoproteza. Jeszcze tak się ułożyło, że akurat lewe więzadło, lewy bark, lewa pachwina, lewe biodro.
Mocno to przeszkadza życiowo, w takim funkcjonowaniu?
Są momenty – nie wiem, zmiana pogody – w których to kolano rwie. No i to biodro dokucza. Pytają w pracy: boli cię coś? I chyba zaczynam mimowolnie utykać, choć sam tego nie czuję.
Czym się pan dziś zajmuje?
Pracuję w hurtowni farmaceutycznej. Praca fizyczna, ale nie ma tutaj nie wiadomo jakich ciężarów.
Tak w perspektywie, nie obawia się pan, jak to dalej będzie ze zdrowiem?
Może troszkę się obawiam tego biodra, bo lata lecą. Czym później, tym gorzej może to człowiek znosić. Na co dzień staram się o tym nie myśleć, cieszyć się każdym dniem. Jak coś zacznie boleć, bywa różnie, ale jak nie boli, głowa jest czysta. Czasem się gdzieś przetruchta człowiek, z żoną też lubimy gdzieś wyjść, oczywiście jak można było. Ale nawet potańczy człowiek, a potem żałuje dwa dni.
Jak pan wspomina ten moment rozbratu z piłką? To zawsze trudna chwila dla piłkarza.
To na mnie spadło jak grom z jasnego nieba. Poddałem się operacji przepukliny pachwinowej w listopadzie. Myślałem, że koło stycznia wrócę do treningów. A jednak oprócz tej przepukliny dokuczało biodro. Po badaniach doktor mi powiedział:
– Darek, lepiej daj sobie spokój. Przedłużysz żywotność tego biodra chociaż. Inaczej je pogrążysz.
I to był koniec. Zupełnie się nie spodziewałem. Myślałem, że zaraz będzie po wszystkim i normalnie wrócę do dalszego grania. Pierwszy miesiąc jeszcze był spokojny, siedziałem w domu, odpoczywałem, cieszyłem się czasem z rodziną. Ale potem, z każdym dniem, coraz bardziej człowiek się zastanawiał: co tu robić? Coraz mocniej to ciążyło. Szczęśliwie ułożyliśmy sobie tak życie, że żona cały czas pracowała, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że w piłce czy kontuzja, czy cokolwiek może nagle skończyć karierę.
Wiem, że wtedy się tak nie zarabiało jak teraz, ale też w Wiśle Płock pana czasów mówiono, że pieniądze były dobre.
Na pewno nie było nie wiadomo jakich pieniędzy, żeby poinwestować i już siedzieć w domu. Zresztą, i na inwestycjach wielu się przejechało. My byliśmy ostrożni z żoną, nie szaleliśmy jakoś finansowo. Nie żyliśmy nie wiadomo jak. Trzeba było iść po piłce do pracy i tyle.
Jak pan szukał tej pracy?
Od lata zostałem asystentem Darka Wójtowicza w Sandecji. Potem też troszkę szkoliłem dzieciaki, ale chyba przyszło zmęczenie, przesyt piłki. Chciałem iść w kierunku stabilizacji, raz, że finansowej, a po drugie, takiej dla głowy. Chciałem wiedzieć jak ten tydzień będzie wyglądał, chciałem, aby mój czas pracy był uporządkowany. Kwestie zdrowotne też miały swoje znaczenie. Trener musi móc pokazać to czy owo, ja coraz mniej mogłem. Natomiast cieszę się tym, że dziś mam więcej czasu dla bliskich, naprawdę człowiek to docenia.
Za czym najbardziej pan tęskni jeśli chodzi o piłkę?
Jak się wychodziło wiosną, gdzie kwitła trawa, gdy się ją ścinało, ten zapach boiska… To zostanie na całe życie. Jak pójdę na mecz i oglądam go na żywo przy pięknej pogodzie, jest sentyment. Wraca żal czy smutek, nie wiem jak to nazwać, ale nad upływającym czasem. Serce by chciało, rwało się na boisko, rozum mówi co innego.
Piłkarz, jakiego zawodu by po piłce nie uprawiał, zawsze pozostanie piłkarzem.
Powiem szczerze, tu, gdzie pracuję, znajomi chodzą sobie grać amatorsko. Znając moją przeszłość, próbują mnie namówić. I na pewno bym z tego skorzystał, ale już nie mogę. Poszedłbym raz, a później tydzień odchorowywał. To jest najbardziej przykre w mojej sytuacji. Chciałoby się wyjść, pograć w piłkę. Po prostu. Robiło się to w końcu całe życie. Tyle dobrego, że dziś mniej to grozi młodym, opieka piłkarzy jest lepsza. Fizjoterapia, pilnowanie obciążeń. A wtedy – człowiek dał radę wyjść na boisko o własnych siłach, to wychodził. Albo kazali wychodzić.
Leszek Milewski
Fot. Newspix