Nie powiemy, że oglądanie meczu Śląska Wrocław z Wisłą Kraków zmęczyło nas bardziej, niż piłkarzy bieganie po boisku, bo byłaby to jednak przesada. Ale faktem jest, że wybitnie nie ułatwili nam dziś życia piłkarze Białej Gwiazdy. Wolta i daleko posunięty antyfutbol, z którym ekipy Hyballi nie kojarzymy? No nie. Chodzi o to, że wybór strojów był dość niefortunny, biorąc pod uwagę warunki pogodowe.
Gdzie jest Wally? To znaczy gdzie jest – dajmy na to – Stefan Savić?
Wychodzimy od tych warunków (na szczęście z czasem widoczność się poprawiła) po to, by trochę – tak dla odmiany – usprawiedliwić piłkarzy. Nie potrafimy pozbyć się wrażenia, że chęci, by stworzyć atrakcyjne widowisko, z ich strony jak najbardziej były. Nawet Śląsk, który po przerwie zimowej wygląda być może najgorzej w całej lidze, dziś prezentował się zdecydowanie żwawiej niż w poprzednich meczach. Nie minęły nawet trzy minuty, a już zakotłowało się i pod jedną, i pod drugą bramką – Putnocky naprawdę musiał się trochę postarać, by odbić strzał Forbesa.
No ale tak a nie inaczej prezentująca się murawa sprawiła, że i tak najbardziej widoczny na boisku był przypadek.
Mnóstwo było przypadku w tym, że Śląsk Wrocław uzyskał prowadzenie. Po dośrodkowaniu piłka odbiła się w szesnastce od Yeboaha, później zakręciła się pomiędzy nogami Mehremicia i dopiero wtedy dopadł do niej Scalet. Dziś wystawiony w środku pola, ale instynkt gracza z pierwszej linii zdecydowanie mu się przydał. Również mnóstwo było przypadku w tym, że Biała Gwiazda wyrównała. Do wybijanej piłki przed szesnastką dopadł bardzo aktywny Yeboah. Uderzył mocno, bez zastanowienia, ale piłka minęła Putnocky’ego głównie dlatego, że po drodze zaliczyła ciało Israela Puerto.
Z czasem Wisła osiągnęła przewagę i miało to odzwierciedlenie w boiskowych wydarzeniach. Choćby takie – abstrahując już od kilku nie do końca klarownych sytuacji strzeleckich – że Biała Gwiazda egzekwowała rzut karny za zagranie piłki ręką Marcela Zylli. I tu wracamy do cotygodniowej dyskusji pod tytułem: Forbes to piłkarz czy może jednak szkodnik Wisły? Przeciwko Jagiellonii wywinął się w ostatniej chwili, bo po zmarnowaniu kilku okazji jednak trafił do siatki w sytuacji nieoczywistej. Dziś też nie grał źle, odwalał kawał roboty. Sęk w tym, że ustawił piłkę na 11. metrze i uderzył fatalnie. Jasne, warto pochwalić Putnocky’ego, który jego strzał odbił, bo w całym sezonie Ekstraklasy tylko trzy razy wszystkim bramkarzom udała się taka sztuka (dwa razy właśnie golkiperowi Śląska, a w trzecim przypadku Biliński dobił swój strzał wyciągnięty przez Chudego), ale piłkarz z Kostaryki też zrobił wiele, żeby ułatwić mu zadanie.
Ale największym fletem dzisiejszego meczu tak bardzo chciał zostać Zylla, że ledwie osiem minut po pierwszym żółtku wyleciał z boiska. W ofensywie zero, generalnie dramat. Ma chłopak szczęście, że Wisła nie bardzo wiedziała, jak osłabiony Śląsk ugryźć. Może sobie pluć w brodę ekipa Hyballi, dwa dodatkowe punkty były blisko, a z nimi strata do czwartego Śląska wynosiłaby tylko cztery oczka.
No właśnie – to, że ekipa Laviczki ciągle jest w tabeli tak wysoko, sporo mówi o naszej lidze. Niekoniecznie dobrego.