Zastanawialiśmy się, jak potraktować zwycięstwo Podbeskidzia Bielsko-Biała z Legią Warszawa. Był tam element szczęścia (nieuznany gol Pekharta, potem bramka z tzw. dupy), była mizerniutka postawa rywala, czyli jakieś podstawy, by myśleć, że to jednorazowy wystrzał, którzy bielszczanie mogą w przyszłym sezonie wspominać z nostalgią, na przykład w drodze do Głogowa czy Olsztyna. Jednak dzisiejsze spotkanie z Górnikiem Zabrze chyba rozwiewa wątpliwości – bielszczanie po przerwie zimowej zaczęli wyglądać jak ekstraklasowa drużyna.
Robert Kasperczyk chyba nawet w najśmielszych wizjach – wiecie, takich, o których nie mówi się na głos ze strachu przed wyśmianiem – nie spodziewał się, że jego powrót do trenerki będzie tak efektowny. Wystarczyły dwa mecze, a bielszczanie już są nad kreską, wyprzedzili Stal Mielec i Wisłę Kraków, i zostaną nad nią przynajmniej do poniedziałku. Trzy punkty przeciwko Górnikowi smakują mu tym lepiej, że jego drużyna prócz dobrej organizacji pokazała też charakter, rzecz być może kluczową w kontekście batalii o pozostanie w lidze.
Powiedzieć, że to spotkanie im się nie układało, to trochę brak precyzji. Niby nieźle zaczęli, trochę przycisnęli gości i w pierwszych minutach dwa razy domagali się odgwizdania rzutu karnego (w pierwszej sytuacji były naszym zdaniem podstawy, Gryszkiewicz wyraźnie przegrał walkę o pozycję z Roginiciem), ale raz, że gwizdek sędziego milczał, a dwa, że zaraz było 0-1. Powrót starych demonów, bo po krótko rozegranym rzucie rożnym i wrzutce Janży Koj doszedł do strzału tak łatwo, jakby popołudnie spędzał z młodszymi kuzynami na orliku, a nie na meczu Ekstraklasy. Reszta pierwszej połowy raczej była czekaniem na kolejną bramkę Górnika, gdyż Podbeskidzie nie oddało nawet celnego strzału. Raz zresztą piłka wpadła do siatki, ale sędziowie dopatrzyli się spalonego Koja i po kilku minutach analizy podtrzymali tę decyzję.
Druga część gry to jednak zupełnie inna historia.
Najpierw Górnik zmarnował dwie świetne kontry, a później Podbeskidzie wzięło się do roboty. Na postać numer jeden wyrósł Janża, który do asysty i bardzo dobrej gry w ofensywie dołożył wybicie piłki z linii bramkowej po strzale Kocsisa. Sęk w tym, że tytuł gracza meczu stracił wraz z tym, jak dziesięć minut przed końcem wyciął Bilińskiego. Najpierw wydawało się, że poza polem karnym, ale powtórki pokazały, że za to przewinienie powinna być jedenastka. Na gola, z delikatnymi problemami i potrzebą dobitki, zamienił ją sam poszkodowany.
I na tym nie skończył, tak jak jesienią wrzucił Górnikowi dublet. Wydawało się, że napastnik bielszczan nie dogra tego meczu do końca, bo po jednym ze starć upadł na murawę tak pechowo, że aż nas zabolało. Długo krzyczał z bólu, długo był opatrywany, te problemy z barkiem mogły wyeliminować go z gry. Ale wrócił na plac i kilka minut później był najsprytniejszy w polu karnym Górnika po wrzutce Danielaka. Murawę opuścił dopiero po golu.
No, tak się walczy o utrzymanie. W samej końcówce Pesković jeszcze wybronił strzał Prochazki w bardzo groźnej sytuacji i trzy punkty zostały w Bielsku.
Co dość istotne, chyba nie pomógł dziś swojej drużynie zmianami Marcin Brosz. Wykonał dwie defensywne roszady (Wojtuszek za Sobczyka kilka minut po przerwie i Prochazka za Nowaka) i drużyna straciła pewność siebie. W przypadku Podbeskidzia – odwrotnie. Sporo ożywienia wniósł Hora, Frelek wyglądał zdecydowanie lepiej niż Bieroński, a Danielak zaliczył asystę przy zwycięskim golu. No, trzeba powiedzieć, że mają się kim w Bielsku utrzymać.
Fot. FotoPyK