Jeszcze pięć lat temu Paulo Sousa, nowy selekcjoner reprezentacji Polski, gratulował trenerowi Janowi Urbanowi. Z jakiej okazji? Ano z takiej, że jego Fiorentina dostała od Lecha prowadzonego przez Urbana w trąbę. W Lidze Europy “Kolejorz” pomarzył przez chwilę o awansie, bo niespodzianka sprawiona we Florencji sprawiła, że Włosi znaleźli się pod zespołem z Wielkopolski w grupowej tabeli. Potem jednak Sousa się odegrał i to Violę zobaczyliśmy wiosną w pucharach.
Piękny był to rok, nie zapomnimy go nigdy. Nie żartujemy, bo wówczas w fazie grupowej Ligi Europy oglądaliśmy także Legię Warszawa. Dwa polskie zespoły, jeden ogrywał Fiorentinę, drugi rywalizował z Napoli. Dziś brzmi to abstrakcyjnie. Paulo Sousa nie był wówczas zadowolony z tego, co prezentują lechici. Niby rzucił, że Urban świetnie czytał grę, ale marudził też, że Lech skupiał się na defensywie, podkreślając, że jego Fiorentina do tak prostych metod się nie ucieka.
REMIS LUB WYGRANA POLAKÓW Z HISZPANIĄ NA ME? KURS 2.48 W TOTOLOTKU!
Ona gra piłką i potrzebuje przestrzeni. Lech przestrzeni jej nie zostawił, więc musiała przyjąć porażkę na własnym terenie na klatę.
– Graliśmy bardzo wolno, bo rywale byli bardzo wycofani, z dwiema liniami grającymi praktycznie tuż przy sobie. Gdybyśmy strzelili bramkę na początku, byłoby więcej miejsca. A tak Lech rósł z minuty na minutę. Powinniśmy wykorzystać nasze sytuacje, bo było ich sporo. Przeciwko tak defensywnym drużynom musimy to robić, tak samo, jak musimy próbować strzałów z dystansu – tłumaczył w “Sky Italia”.
Czyli powody porażki były rzecz jasna takie, jak zwykle. Rywal miał szczęście. My go nie mieliśmy, bo okazji było mnóstwo, ale jakoś nic nie wpaść nie chciało. Sousa w swoich tłumaczeniach nie różnił się zbytnio od innych trenerów.
Lechowi wystarczył Thomalla na szpicy
Bo w zasadzie co miał powiedzieć? Dla Fiorentiny wpadka z Lechem była kompromitacją. Na boisku mieli kilku gigantów. Świętej pamięci Davide Astori, Giuseppe Rossi, Matias Fernandez, Ante Rebić… Kiedy okazało się, że trzeba gonić wynik, z ławki weszli kolejni – Josip Ilicić, Matias Vecino, a nawet Federico Bernardeschi. A teraz rzućmy okiem na skład “Kolejorza”.
- David Holman na kierownicy
- Denis Thomalla w ataku
- Dariusz Formella na skrzydle
Pewnie, w Lechu grali także Lovrencsics, Kędziora czy Kamiński. Piłkarze stojący półkę przynajmniej wyżej niż wspomniany tercet. Ale jednak – zespół Urbana atakował Florencję z Łukaszem Trałką i Azizem Tettehem w drugiej linii. Zresztą, mniejsza już o skład personalny. Ten sam “Kolejorz”, który dał pstryczka w nos Włochom, do czasu spotkania z Fiorentiną wygrał jedno spotkanie ligowe. Mistrzowie Polski mieli za sobą 2:5 z Cracovią, 1:3 z Bruk-Betem, porażki z Podbeskidziem, czy Jagiellonią. Gigliati byli na przeciwnym biegunie. Dosłownie. Cytat za “Wpolityce.pl”:
“Mistrzowie Polski, którzy przez dwa ostatnie miesiące byli ogrywani, a czasami wręcz ośmieszani przez niemal wszystkie drużyny polskiej ekstraklasy, sprawili niemałą sensację, pokonując 2:1 lidera Serie A i to na jego stadionie. […] Lechici do Florencji lecieli w mało optymistycznych nastrojach. Najpierw 11 godzin musieli czekać w Poznaniu na czarterowy samolot, przez co dotarli do Włoch w środę krótko przed północą. Dlatego też nie mogli wcześniej zapoznać się z murawą Stadio Artemio Franchi. Na domiar złego na ostatnim trening, który z konieczności został przeprowadzony na boisku przy Bułgarskiej, urazu doznał Darko Jevtic. Tym samym Szwajcar dołączył do wcześniej niedysponowanych Marcina Robaka, Szymona Pawłowskiego i Paulusa Arajuuriego. Z kolei Karol Linettty musiał pauzować za kartki”.
A potem wszystkie te problemy zamiótł pod dywan Dawid Kownacki. Najpierw ładnym zwodem ograł rywali w środkowej strefie boiska, potem odegrał do kolegi, żeby na koniec wpaść w pole karne i załatwić sprawę. Przy małej pomocy Nenada Tomovicia, ale jednak – dał Lechowi prowadzenie. W końcówce wyrok po stałym fragmencie gry wykonał Maciej Gajos.
Fiorentinę stać było jeszcze na bramkę honorową, choć z tamtego spotkania bardziej zapamiętaliśmy co innego. Frustrację Ante Rebicia, który wyciął w pień Formellę i wyleciał z boiska tuż przed ostatnim gwizdkiem arbitra.
Schowany do szafy za wyjazd na kadrę
Dla Lecha było to pierwsze w historii zwycięstwo z włoskim zespołem. Natomiast dla Paulo Sousy nie było to pierwsze zetknięcie z polską piłką. W tamte Fiorentinie grał przecież Jakub Błaszczykowski. Portugalczyk początkowo go pokochał. Wypożyczony z Borussii piłkarz wskoczył do pierwszego składu, mimo że chwilę wcześniej leczył kontuzję. W trakcie marszu Violi na szczyt tabeli był kluczowym zawodnikiem drużyny. – Zaufanie, jakim go obdarzono, to jeden z kluczowych elementów sukcesu Fiorentiny. Przyszedł w miejsce Joaquina, co wiązało się ze zmianą stylu gry. Sousa wierzy, że zamiana szybkich dryblerów na bardziej bezpośrednich, silniejszych skrzydłowych, zapewni drużynie wygrane – pisała wtedy “La Gazzetta dello Sport”.
POLSKA WYGRA Z WĘGRAMI W DEBIUCIE SOUSY? KURS 2.32 W TOTALBET!
Włosi pisali, że Błaszczykowski opanował całą stronę boiska i jest jedną z najgroźniejszych broni Fiorentiny. Paulo Sousa cenił to, że może zagrać wszędzie. Oba skrzydła, bok obrony, a nawet atak. Kiedy Portugalczyk został wywołany do tablicy, potwierdził analizy mediów. – Odmienił naszą grę. Zaangażowanie, praca, charyzma i oczywiście wysoka jakość, to wszystko wniósł do Fiorentiny – komentował Sousa przed meczem z Lechem. Błaszczykowski leczył wtedy kontuzję, która wykluczyła go z gry na dłuższy czas. I właśnie sprawy zdrowotne sprawiły, że niedługo potem Polak mocno się ze szkoleniowcem poróżnił.
– Trener Paulo Sousa powiedział, abym nie jechał na reprezentację, bo miałem problemy ze stopą, nie grałem w kolejce ligowej. A ja się uparłem i powiedziałem, że kadra jest dla mnie najważniejsza. I po tym wszystko się zaczęło – zdradził obecny piłkarz Wisły Kraków w rozmowie z “Polsatem Sport”. To był mecz z Islandią, w którym Kuba nabawił się kontuzji. We Florencji był już skreślony. Owszem, pojawiał się na boisku, ale jego status uległ diametralnemu pogorszeniu. Mimo że gdy dostawał szanse, strzelał lub asystował, w lutym na blisko dwa miesiące wylądował na ławce. Przed wyjazdem na kadrę rozegrał 461 minut w Serie A. Od listopada do końca sezonu zanotował już tylko 297 minut. Sprawy nie ułatwiało też to, że Kuba był tylko wypożyczony z Borussii.
– Fiorentina nie doszła do porozumienia z Borussią w sprawie wykupu Błaszczykowskiego. Włosi nie będą stawiać na kogoś, kogo za chwilę nie będzie – mówił wówczas Mateusz Borek.
Drągowski zagra po kierowcy i fizjoterapeutach
Przygoda Kuby z trenerem Sousą zakończyła się przykro, a kolejni Polacy, którzy mieli okazję z nim współpracować, zapewne nie wspominają jej lepiej. Portugalczyk prowadził także Bartłomieja Drągowskiego (również Florencja) i Igora Lewczuka (Bordeaux). Obaj mają identyczny bilans: jedno rozegrane spotkanie, łącznie 135 minut. Mimo to historia polskiego bramkarza jest całkiem barwna. Drągowski trafił do Violi latem 2016 roku i od początku zapowiadał, że chce powalczyć o bluzę z numerem jeden na plecach. Wiadomo, braliśmy to trochę na dystans, kurtuazyjna zapowiedź. Tyle że potem Drągowski zaczął być wyraźnie niezadowolony z faktu, że Sousa nie zwraca na niego uwagi.
– Na ławce co prawda siedzę, bo jest długa, siada tam 12 osób, ale w meczach nie występuję. Ostatnio pierwszy bramkarz miał kontuzję, ale nie ja byłem jego zmiennikiem. Może jeszcze ktoś jest przede mną? Kierowca albo fizjoterapeuci. Może siódmy jestem, może ósmy? Bo jest pięciu fizjoterapeutów. No i kierowca. A więc jestem daleko, daleko… – mówił “Polsatowi Sport”.
POLSKA WYGRA ZE SŁOWACJĄ NA EURO? KURS 1.90 W SUPERBET!
Bramkarz nie grał wtedy nawet w Primaverze, więc faktycznie – widoki były marne. A że Drągowski postanowił być szczery, wcale ich sobie nie poprawił. Ale też przyznajmy szczerze: Ciprian Tatarusanu, Marco Sportiello… Nie byli to rywale, których wchodzący do poważnej piłki “Drążek” mógł wtedy przeskoczyć. A koniec końców szansę debiutu w Serie A dostał i to właśnie od Sousy. W ostatniej kolejce sezonu rozegrał 90 minut z Pescarą.
Także na sam koniec, choć już we Francji, Paulo Sousa dał pograć Lewczukowi. To akurat historia bez większego tła. Lewczukowi lata leciały, w Bordeaux nie pełnił już ważnej roli, więc w ostatnim sezonie jego przygody z klubem i tak grał niewiele. Portugalczyk co prawda nie zabierał go nawet na ławkę, co musiało być bolesne, ale na koniec dał mu 45 minut, żeby pożegnał się z Francją na boisku.
Polak, Węgier – dwa bratanki…
Paulo Sousa to jednak nie tylko konfrontacje z Lechem i prowadzenie polskiego tercetu. Z czasów MOL Fehervar bardzo dobrze znają go dwaj Węgrzy, których z kolei my równie dobrze znamy z Ekstraklasy. Nemanja Nikolić oraz Adam Gyurcso byli podstawowymi zawodnikami Sousy. Ba, Nikolić był nawet gwiazdą jego zespołu. To właśnie “Niko” pomógł mu odnieść jedno z ważniejszych zwycięstw w karierze – niedoceniany Videoton (dawna nazwa Fehervaru – przyp.) pokonał Sporting w Lidze Europy. Dla Portugalczyka wiele to znaczyło, a najlepszy na boisku był były napastnik Legii, autor gola i asysty. Zresztą to na plecach Nikolicia Węgrzy do europejskich pucharów awansowali, bo w decydującym dwumeczu eliminacji trzykrotnie pokonał on bramkarza Gentu. Już w Polsce piłkarz wspominał ten czas w rozmowie z Tomaszem Ćwiąkałą.
“Dlaczego spędziłeś na Węgrzech tak dużo czasu? Na pewno miałeś wcześniej okazje, żeby wyjechać.
Miałem, ale musiałbyś zobaczyć mój klub. Całą strukturę, zaplecze, organizację. Wtedy zrozumiałbyś, dlaczego tam zostałem. Videoton to top level. Sprowadzali wielu bardzo dobrych piłkarzy. Trenerem był Paulo Sousa, który dziś prowadzi Fiorentinę – samo to świadczy o wielkości klubu. Ściągnął jeszcze ze sobą Joana Carrillo, który pracował w Espanyolu i Marco Caneirę, który rozegrał 30 meczów w reprezentacji Portugalii, a wcześniej występował w Valencii i Sportingu. W Videotonie mieliśmy wszystko. Co roku walczyliśmy o mistrzostwo i puchary. Kibice mnie lubili, podobało mi się miasto. Musiałbym dostać naprawdę bardzo dobrą ofertę, żeby z niej skorzystać”.
Nikolić niedawno wrócił do klubu i w pierwszej rozmowie wspominał czas spędzony z Sousą jako “niesamowity”, nawiązując m.in. do europejskich wojaży. Portugalczyk bardzo chętnie wykorzystywał napastnika jako zabójczą broń przy kontratakach. Natomiast Gyurcso to tak naprawdę odkrycie byłego szkoleniowca Fehervaru. – Imponowało mu to, jakie postępy robi młody piłkarz. Dlatego Gyurcso coraz częściej wchodził z ławki, a z czasem zaczął także występować w pierwszym składzie – czytamy w węgierskich mediach. Sprawne oko wyłapie jeszcze jedno związane z Ekstraklasą nazwisko, które Sousa spotkał na Węgrzech. Mowa o Joanie Carrillo, jego asystencie w Videotonie i późniejszym trenerze Wisły.
***
Jak widać nowy selekcjoner biało-czerwonych spotkał na swojej drodze tylu Polaków, że na pewno nie chwytał za mapę, kiedy dostał cynk o zainteresowaniu ze strony Zbigniewa Bońka. A przecież mówimy tylko o karierze trenerskiej. Sousa-piłkarz bardzo dobrze musi pamiętać Krzysztofa Warzychę, z którym dzielił szatnię Panathinaikosu. Albo Andrzeja Juskowiaka, z którym grał w Sportingu Lizbona. No i nie zapominajmy, że Sousa już raz przyglądał się naszej reprezentacji z ławki rezerwowych. W 2002 roku, kiedy Portugalia zmiażdżyła kadrę Jerzego Engela, był zmiennikiem w ekipie Antonio Oliveiry.
Cóż, oby jego drugi raz na ławce – już w roli trenera – był dla Polaków nieco przyjemniejszy.
SZYMON JANCZYK
fot. Newspix, FotoPyK