Dlaczego tęskni za szatnią GKS-u Bełchatów? Czym różniło się podejście Marcina Żewłakowa i Kamila Kosowskiego od podejścia innych ligowych weteranów, których spotkał na początku swojej kariery? Dlaczego w dzisiejszej szatni jest mniej jest szyderki i łatwiej o to, żeby ktoś się obraził? Jak to możliwe, że latem odrzucił ofertę z Rakowa Częstochowa? Co zawiodło w czasie przygody Dariusza Skrzypczaka w Stali Mielec i dlaczego znacznie lepiej idzie Leszkowi Ojrzyńskiemu? Czego zazdrości Arkadiuszowi Milikowi, Piotrowi Zielińskiemu i Martinowi Kobylańskiemu, z którymi grał w młodzieżowych reprezentacjach Polski? W jaki sposób inwestuje pieniądze, żeby być zabezpieczonym na przyszłość? Na te i na inne pytania w dłuższej rozmowie z nami odpowiada obrońca Stali Mielec, Marcin Flis. Zapraszamy.
Złapaliście mnie jeszcze przed wyjazdem na zgrupowanie do Turcji.
Na ile lecicie?
Dwanaście dni.
Kilka lat temu. Wylot na obóz. Leci Piast Gliwice, Ruch Chorzów, Górnik Zabrze i Podbeskidzie Bielsko-Biała. Tych ostatnich prowadził Leszek Ojrzyński. Pochodzi do niego dwóch piłkarzy skarżąc się, że boją się latać samolotem, więc chcieliby się co nieco napić na odwagę. I tak się napili, że wyprowadzali ich z samolotu.
Ale nie bali się chociaż, nie?
Zawsze można trenera Ojrzyńskiego ponownie na to wziąć!
Różne rzeczy bywały na obozach. Najlepszą opowieść mam z czasów gry w Bełchatowie. Pojechaliśmy do Turcji. Ostatni dzień przed wylotem, dopiero rozegraliśmy dwa sparingi, na dwie drużyny, więc kończyło się intensywnie. Klarował się pierwszy skład i druga drużyna. Po wszystkim dostaliśmy wolny wieczór i przypomnienie o porannym wylocie, żeby się nie zasiedzieć. Chyba jakoś o siódmej mieliśmy już lecieć do Polski. Ale był luzik, można było chodzić po pokojach, zostać dłużej w lobby. No i niektórzy zostali tak, że jak my, czyli młodsi, wychodziliśmy już z torbami do autokaru, to oni dopiero wracali do pokojów.
Posiedzieli, pogadali.
Mijali się na korytarzach z trenerami, którzy może nieco naiwnie myśleli nawet, że chłopaki wracają do pokojów po załadowaniu autokarów. Wrażenie szybko minęło, bo trudno było nie zauważyć, że nie spali: dresy z meczów i te sprawy. Posypały się kary.
Wysokie?
Nie pamiętam, ale myślę, że żony w domach nie były zadowolone.
Na dobrą szatnię trafiłeś więc jako młody chłopak. Duże nazwiska przewijały się przez tamtejszy GKS Bełchatów.
Tak, tak, Mate Lacić, Kamil Kosowski, Marcin Żewłakow, Tomek Wróbel, Patryk Rachwał. Fajne nazwiska na tamte ekstraklasowe czasy i warunki. Miałem szesnaście, może siedemnaście lat, jak zacząłem z nimi trenować i działo się. Ciekawa szatnia. Świetna atmosfera. Miałem porównanie, bo przed Bełchatowem byłem w Ruchu Chorzów w Młodej Ekstraklasie, czasem mogąc trenować z seniorami i szczerze powiedziawszy, nie robiło to na mnie specjalnego wrażenia. Ot, zwykłe przeżycie. A w Bełchatowie, jak pierwszy raz wszedłem do szatni i zobaczyłem te wszystkie duże postaci, to oniemiałem. Nie wiedziałem, czy powiedzieć „dzień dobry”, czy „cześć”, czy nic nie mówić. Siedzieli tam ludzie starsi ode mnie o piętnaście lat.
Z czasem przełamałeś lody?
Czułem respekt, ale tacy Kosowski i Żewłakow mieli kapitalne podejście. Nie zamierzali się wywyższać, jak chociażby kilku innych weteranów, którzy traktowali młodych lekceważąco. To mnie właśnie zawsze denerwowało i dziwiło, że starsi życzyli młodym wpadek, nie chcieli ich uczyć. Marginalizowali ich rolę w zespole do przynoszenia sprzętu, rozstawienia i stania z boku. Żadnej pomocy, żadnej inicjatywy. A Żewłakow, Kosowski, Lacić byli inni. Mega otwarci. Wynosiło się od nich wzorce. Jeśli zrobiło się jakiś błąd, to brał nas jeden z nich na bok i pokazywał:
– Słuchaj Marcin, wolałbym, żebyś dośrodkował piłkę z pierwszej, zagrał mi do nogi.
Albo tak jak Marcin Żewłakow, który zamiast zżymać się, że mi czy innym młodym coś nie wychodziło, pokazywał, że lubi dostać futbolówkę na głowę, na ścianę. Podpowiadał, wskazywał kierunki myślenia i grania. To była niesamowita różnica między mądrym podejściem, a takim opartym tylko na gnojeniu – co byś nie zrobił źle, to żadnej pozytywnej uwagi, tylko przeświadczenie, że skoro już raz zawaliłeś, to będziesz zawalał za każdym razem do końca świata.
A jak to wygląda teraz? Przykładowo w szatni takiej Stali Mielec?
Wszystko się odwróciło. Wydaje mi się nawet, że starszy zawodnik jest w szatni nawet bardziej speszony i skłonny do rozwiązywania problemów w pierwszej kolejności niż młody piłkarz.
Serio?
Młodzi wchodzą z kopyta. Gadaliśmy o tym ostatnio z jednym z kolegów, że kiedyś świeży bardziej podporządkowywał się szatni, a teraz często oczekuje, że dostanie wszystko na tacy. Być może jest to też spowodowane statusem młodzieżowca, dzięki któremu łatwiej im o skład i regularną grę. Kiedyś tak nie było. Ja zadebiutowałem w wieku dziewiętnastu lat, wcześniej przez dwa lata starając się o ten występ, i do tego przez totalny przypadek, bo kilku zawodników było chorych, a kolejnych kilku kontuzjowanych.
Raz na jakiś czas słyszy się narzekania przemijającego pokolenia piłkarzy, że młodzi się rozbestwiają.
Nie można wrzucić wszystkich do jednego worka, ale zdarzają się takie sytuacje w każdym klubie. Bywa tak, że zwraca się uwagom młodym, żeby wynieśli brudny sprzęt i pomogli starszym ludziom, którzy w klubach zajmują się tymi sprawami, a w odpowiedzi słyszy się wymówki, że czemu on, a nie ten albo tamten.
Chcesz powiedzieć, że w szatni Stali Mielec młodzi nie chcą biegać wam po piwo? Skandal!
Nie, nie, spokojnie. Ale też nie chodzi nawet o samą Stal, bo już w kilku poprzednich klubach zauważyłem, że każdy umywa ręce, zrzuca obowiązki na kogoś innego.
W szatni dominują komórki? Każdy wgapiony w swój ekran?
Jest zdecydowanie mniej interakcji, takiej szatniowej szyderki. Młodsze pokolenie szybko się obraża. Nie można sobie pożartować, bo dominuje podejście „lubię żarty, ale nie z siebie”. Za dużo jest takich charakterów. Trudno się śmiać, bo zaraz ktoś chodzi naburmuszony, ktoś chodzi urażony. Średnia gadka. Tęsknię trochę za czasami chociażby tego Bełchatowa. Szatnie były bardziej zżyte, choć nie mogę narzekać, bo i w Sandecji, i teraz w Stali żyliśmy i żyjemy razem, również po treningach.
Całkowicie w tych opowieściach pomijasz szatnię Piasta Gliwice.
Szatnia Piasta była bardzo fajna, ale czas spędzony w niej odbieram jako zmarnowany.
I chyba doszliśmy do tego, że zawsze najlepiej będzie odbierać się te miejsce, gdzie się grało, gdzie było się ważną częścią zespołu.
Nie był to najlepszy okres w mojej karierze. Średnio mi szło.
A z drugiej strony u Dariusza Wdowczyka kilka razy pokazałeś się z przyzwoitszej strony.
Na lewej obronie było nas trzech – ja, Mrazik i Adam Mójta. Trener Wdowczyk przyszedł na kilkanaście meczów przed końcem sezonu i powiedział nam, że każdy z nas dostanie szansę, więc spodziewaliśmy się, że zagramy po równej liczbie występów. I tak się stało. Dobry okres, ale krótki, bo to tylko cztery spotkania i zaraz zostałem odesłany do rezerw z wolną ręką na szukanie sobie nowego pracodawcy. Trochę mnie to zahamowało, choć miałem z tyłu głowy, że najlepsze w mojej karierze jeszcze przede mną.
Pojawiła się chwila zwątpienia? Bo też było trochę tak, że mogłeś mieć wrażenie, że na Ekstraklasę jesteś za słaby, za krótki. Liga cię wypluła.
Bardzo dobrze szło mi w I lidze, robiła się ona dla mnie za ciasna i myślałem sobie, że powalczę w Piaście w Ekstraklasie, która szybko mnie zweryfikowała. Ruszyłem trochę z motyką na słońce. Patrik Mraz był nie do wygryzienia. Miałem być więc brany pod uwagę też jako kandydat do gry w trójce defensorów, ale tam miałem rywalizować z Hebertem, który niby miał odchodzić do innego klubu, ale okazało się, że został jeszcze na dwa lata. Za szybko podjąłem decyzję o tym transferze. Inna sprawa, że byłem pod ścianą. W Bełchatowie pojawił się trener Ulatowski, nowy prezes, szukali cięć kosztów, a że miałem dobry okres, to GKS liczył na pieniążki. No i rzuciłem się na tę Ekstraklasę z myślą, że co może być lepszego? Teraz pomyślałbym nad tym dłużej.
Po Piaście na dłużej zadomowiłeś się w Sandecji.
Która z czasem zrobiła się dla mnie za ciasna. Pierwszy sezon był fajny, bo walczyliśmy o wysokie cele, choć nikt oficjalnie by tego nie przyznał. Skończyliśmy w czubie tabeli, ale finisz mieliśmy gorszy i niespodzianki nie było. Druga kampania była już marniejsza. Mieliśmy w Nowym Sączu gorszy moment. Końcówka, zmiana trenera, nerwowe ruchy. A zarazem grałem wszystko w I lidze, na dobrym poziomie, miałem możliwość zostania w Sandecji na nowych warunkach po przedłużeniu kontraktu, ale uznałem, że czas ruszyć w górę. Więcej klubowi już nie mogłem dać i więcej klub nie był w stanie mi dać. Liczyłem na Ekstraklasę.
I wyszło, jesteś w Mielcu.
Miałem dwie konkretne oferty, choć też musiałem na nie poczekać, bo na pewno nie byłem pierwszym wyborem w tych klubach.
Druga oferta też z beniaminka?
Byłem bliski Rakowa Częstochowa.
O, to ciekawie.
Pojechałem do nich nawet na obóz. Dojechałem na jeden dzień. Długo pozostawałem bez klubu i napierałem na agenta, który miał chłodną głowę, uspokajał i przekonywał, żebym poczekał. Ale wiadomo, że im dłużej zawodnik czeka, tym bardziej robi się nerwowy, widząc, że do jednego klubu ktoś przyszedł na tę pozycję, to odpada. Do drugiego tak samo, do trzeciego tak samo i lista potencjalnych kierunków się zawęża. No i w pewnym momencie dostałem telefon, że trener Marek Papszun byłby zainteresowany, a jako że w Sandecji grałem przez dwa sezony w tym samym ustawieniu, w którym gra Raków, to pasowałem do koncepcji.
Zamiast ciebie trafił tam Maciej Wilusz.
Byłem brany pod uwagę jako lewy stoper, więc tak, dokładnie, za mnie przyszedł Maciej Wilusz, choć już wtedy miał on podpisany kontrakt, a Marek Papszun dalej wykazywał zainteresowanie. Przyjechałem wieczorem, rano był sparing, nie wiedziałem, czy zagram, czy dostanę szansę, ale zagrałem połówkę i dostałem informację, że Raków chce mnie podpisać. Dostałem propozycję umowy, ale nie zaakceptowałem jej.
Bałeś się, że w ogóle nie podniesiesz się z ławki czy zaoferowali za mało kasy?
Trener Papszun powiedział, że nie jestem pierwszym wyborem na tę pozycję, że na razie będę uzupełnieniem składu i muszę czekać na swoją szansę. Nie przekonał mnie. Chciałem znaleźć klub, w którym będę miał naprawdę dużą szansę na grę. Tym bardziej, że Raków nie oferował jakichś super warunków finansowych. Wiecie, ja już byłem uzupełnieniem w klubach Ekstraklasy i ta rola niespecjalnie mi się podoba.
W Stali grasz częściej.
Łapię dużo minut, choć było w tym dużo przypadku, bo wszedłem w połówce i od tego czasu nie schodzę z murawy. Inna sprawa, że początkowo szło mi trochę gorzej, bo grałem na prawej stronie, a kiedy na koniec rundy mogłem wrócić na swoją nominalną pozycję, to od razu wyglądało to lepiej. W sumie nic dziwnego, bo ostatni raz na prawej obronie grałem jakieś pięć lat wcześniej.
Dlaczego Dariusz Skrzypczak wystawiał cię akurat tam?
Nie wiem. Może po prostu tam było akurat miejsce.
Co czuje obrońca po spotkaniu, w którym przegrywa 0:6 na własnym stadionie?
Ciężki moment. Z Wisłą Kraków graliśmy po Podbeskidziu, z którym zagraliśmy w miarę przyzwoicie i powinniśmy wygrać. Liczyliśmy, że skoro z Białą Gwiazdą gramy u siebie, to ich pokonamy, odbijając się w tabeli. Mecz po kwarantannie całego zespołu. W sytuacji, kiedy odbyliśmy zaledwie kilka wspólnych treningów przed spotkaniem, a to nigdy nie pomaga. Nie mieliśmy argumentów. Wszystko robiliśmy źle. Byliśmy nieustannie spóźnieni. Ale w sumie dobrze, że zdarzył się taki mecz, w którym wszystko skumulowało się w jedną całość, bo lepiej raz przegrać 0:6 niż sześć razy po 0:1. Potrzebne to było, bo złość w szatni była olbrzymia.
Beniaminkom nie jest łatwo, ale końcówką rundy udowodniliśmy, że może nie gramy pięknie, ale potrafimy zagrać skutecznie. Trener Ojrzyński zaszczepił w nas takie myślenie. Punkty na pierwszym miejscu. Ładny styl utrzymania nam nie zapewni.
Dariusz Skrzypczak nie potrafił sobie zjednać szatni? Dlaczego nie poszło mu w Stali?
Z Dariuszem Skrzypczakiem problem był taki, że zawodziliśmy na boisku. Nie punktowaliśmy. Trener ma świetny warsztat. Czołówka na przestrzeni całej mojej kariery. Tylko, że my, zawodnicy, nie przekładaliśmy tego na boisko. Realizowaliśmy zadania, które trener nam wyznaczał, ale najzwyczajniej w świecie nie przynosiło to efektów w postaci punktów i na bramek. Szatnia była tak samo okej, jak jest teraz. Nie było nigdy kwasów, spinek, napięć, zwyczajnie nie szło nam na boisku. Czy to był problem mentalny, czy po prostu zderzenie się z Ekstraklasą? Możliwe, że i to, i to, w końcu mamy średnio doświadczony ekstraklasowo zespół i być może zbieraliśmy owoce tego, że dla wielu był to pierwszy poważny styk z elitą. Uczyliśmy się i trener Skrzypczak musiał ucierpieć, bo był pierwszym trenerem. Nie obwiniałbym go o te wyniki. Zawodnicy wychodzili na murawę. My dawaliśmy plamę.
Czym urzekł was Leszek Ojrzyński?
Trener lubi zawodników, którzy nie odstawiają nogi. Możesz być słabszy technicznie, możesz popełnić błąd, ale jeśli odwdzięczysz się zaangażowaniem, to on na pewno wybaczy ci błędy. A w Ekstraklasie jest tak, że im twardziej gra słabszy na papierze zespół, tym ciężej gra się przeciw niemu faworytom. I taką twardość zaszczepił w nas Leszek Ojrzyński, choć też nie jest tak, że za trenera Skrzypczaka nie chcieliśmy walczyć, bo zaraz ktoś tak to odbierze, a tak kompletnie nie było. Po prostu styl gry trenera Ojrzyńskiego właśnie taki jest – wysoki pressing i walka na całym boisku. Efekty już są.
Analizowałeś sobie, ile bramek zawaliłeś w rundzie jesiennej? Błędy ci się przydarzały, nie ma co ukrywać.
Mam do siebie pretensje za bramkę z Lechem. Pewnie wielu powiedziałoby, że to nie była moja wina, ale to było trafienie na wagę remisu, a ja mogłem zachować się lepiej. Wystarczyło skrócić dystans. Zrobić krok do przodu. Ale byłem za daleko od Tiby, piłka przeszła mi po nodze i jestem za to na siebie zły. A wcześniej? Na pewno z Lechią przy golu Paixao, bo straciłem czujność. Reszta to już sytuacje, pod które można byłoby podpiąć więcej osób.
Jesteś zadowolony z rundy jesiennej?
Fifty fifty. Wiem, że stać nas na więcej.
Gdzie widzisz się za pięć lat? Marzy ci się jakaś egzotyka?
Chyba na wakacje.
Niekoniecznie.
Nie lubię stawiać sobie długoterminowych celów, życie je weryfikuje. W ciągu godziny można stracić i zyskać wszystko. Serio.
Jaki więc za dawnych czasów był twój największy długoterminowy cel, który zweryfikowało życie?
Jeździłem na kadrę U-15, U-16, U-21 i grałem z głośnymi nazwiskami. Arkadiusz Milik, Piotr Zieliński czy Martin Kobylański robią topowe kariery. Myślę sobie, że kurczę, mógłbym być w tym samym miejscu. Wtedy wydawało mi się, że podbiję Ekstraklasę, że wyjadę do silnej zagranicznej ligi. Dodatkowo podbudowywałem się faktem, że lewych obrońców nie jest tak dużo i wszyscy mówili, że brakuje na tej pozycji dobrych zawodników. Liczyłem na większą karierę niż zrobiłem.
Swojego czasu powiedziałeś, że jesteś zawodnikiem w stu procentach skupionym na piłce nożnej. To się zmieniło – masz jakieś zajawki, jakieś hobby czy raczej żyjesz piłką dwadzieścia cztery godziny na dobę?
Skłamałbym, jeśli powiedziałbym wam, że dwadzieścia cztery godziny na dobę żyję piłką nożną, ale na pewno dużo czasu zajmuje mi futbol. Codziennie wychodzą z domu o 7:00, najpóźniej 0 7:30, wracam do domu o 16:00, 17:00. Po tym spędzam czas z żoną. Staramy się wspólnie umilać sobie czas. Wiemy, że nasze rodziny mają ograniczony kontakt z nami podczas sezonu, więc trzeba poświęcać im tych kilka wieczornych godzin.
Myślisz, co będziesz robił po karierze?
Zdecydowanie tak, pomaga mi w tym moja żona. Skupiamy się na tym, żeby nie marnowały się pieniądze, które teraz zarabiam. Dużą część inwestujemy lub odkładamy. Nie przewalamy pieniędzy na głupoty. Moja żona pilnuje, sprawuje pieczę, dba o wszystko, zajmuje się inwestycjami krótkoterminowymi i długoterminowymi. Ja skupiam się na piłce, ona dysponuje środkami i robi to naprawdę dobrze.
W co inwestujecie?
Głównie w nieruchomości. Żona się na tym dobrze zna, ma do tego smykałkę. Sporadycznie staram się jej pomagać, ale to ona dba, żebyśmy nie zostali z ręką w nocniku. Dużo myśli, co będzie po mojej karierze i już na ten moment mamy spokojną przyszłość.
Coraz większa liczba piłkarzy inwestuje w nieruchomości.
Modny kierunek inwestycji wśród piłkarzy, bo jest to rynek dosyć bezpieczny.
Wynajmujecie czy sprzedajcie?
Skupiamy się na sprzedaży. Nieruchomości są zbyt drogie, żeby je wynajmować, nie opłaca się to na ten moment.
Czyli tworzycie z żoną zgrany duet?
Zdecydowanie.
ROZMAWIALI JAN MAZUREK I DANIEL CIECHAŃSKI
Fot. Newspix