Nie chcemy szarżować i nie zestawimy defensywy Arsenalu z blokiem obronnym Podbeskidzia Bielsko-Biała. Ale już z obroną Lecha? Cóż, znajdziemy sporo punktów wspólnych. Faktem jest natomiast to, że dzisiaj “Kanonierzy” nie mieli pół argumentu w starciu Carabao Cup z Manchesterem City. No, mieli pół argumenty, ale nazywał się on Martinelli i musiał zejść do szatni po tym, jak został brutalnie wycięty przez bramkarza gości. Londyńczycy mogą się cieszyć, że skończyło się tylko na 1:4.
Runar Alex Runarsson. Jeśli nie jesteście kibicami Arsenalu, to macie pełne prawo tego gościa nie kojarzyć. Ale jeśli ktoś dzisiaj zasiadł do ćwierćfinału Pucharu Ligi, to Islandczyka zapamięta dobrze. Gość grał do tej pory tylko w Lidze Europy, rok temu nie zagrał nawet połowy możliwych minut w Dijon (to taki klub we Francji, nie mylić z musztardą). No i dzisiaj dostał swoją szansę na pokazanie się w starciu z Manchesterem City. Guardiola tym razem nie cudował, w napadzie postawił na napastnika.
I ten napastnik – mowa tu o Gabrielu Jesusie – już w drugiej minucie strzelił gola. Wyzwanie nie było trudne – Runarsson wyszedł do piąstkowania, ale totalnie pominął fakt, że trzeba zaatakować piłkę, a nie przestrzeń w którą piłka może dolecieć. Brazylijczyk wepchnął się więc przed interweniującego bramkarza i głową wcisnął piłkę do pustej bramki. Gdyby tylko na tym jedynym błędzie Islandczyk zakończył swój występ – to cóż, machnęlibyśmy ręką, przeciętny bramkarz popełnił babola. Ale ten po przerwie dorzucił jeszcze krótkometrażową operetkę pod tytułem “Maślane rączki mam”. Mahrez strzelał z rzutu wolnego z około osiemnastu metrów. Nie nad murem, a prosto w bramkarza. I też wcale nie jakoś paskudnie silnie. A Runarsson… Nie, nawet nie wiemy, co on chciał zrobić. Wyglądało to jak próba łapania piłki pięściami. Co do zasady – pomysł głupi. Piłka przelała mu się po rękach i wpadła do siatki.
Ekipa Pepa Guardioli wrzuciła “Kanonierom” jeszcze dwa trafienia – Foden popisał się ładnym lobem po dograniu Fernandinho, a później Anglik dorzucił do tego nie mniej ładną asystą przy dośrodkowaniu do Laporte. Kibice Arsenalu mogą popsioczyć – gdyby był VAR, to by tego gola Fodena nie było, bo tam był spalony! No i mieliby rację. Sęk w tym, że ich sytuacji to w żadnym stopniu by nie zmieniło. Różnica klas między tymi ekipami była jak między gotowym sushi za 8,99 zł z Biedronki, a wypasionym zestawem w japońskiej knajpie.
Arsenal było stać tylko na jednego gola i fragment (kwadrans? Może nawet nie) niezłej gry. A gol padł – no, nie będziemy tutaj bawić się w okrągłe słówka – po akcji z dupy. Piłka przez przypadek trafiła do Martinelliego, ten zgrabnie dorzucił piłkę do Lacazetta, który skorzystał na braku krycia i głową pokonał bramkarza Manchesteru. Generalnie Martinelli był jedyną szansą ekipy Artety na to, że gospodarze zrobią w tym meczu coś sensownego. Szkoda tylko, że Steffen przy wyjściu z bramki i sprincie do piłki wyciął go tak, że aż zasyczeliśmy przed telewizorem.
Zastanawialiśmy się – czy z VAR-em byłaby to czerwień? Teoretycznie golkiper Manchesteru jest pierwszy przy piłce, atakuje wyłącznie piłkę. Ale z drugiej strony – atak wykonuje z bardzo dużą dynamiką, trafia rywala gdzieś w okolice kostki i to jeszcze korkami.
Martinelli z trzy minuty leżał na boisku, nakrył twarz koszulką. Po części z bólu, a po części i ze złości, bo przecież dopiero co wrócił po wielu miesiącach leczenia innego urazu. Wszedł na ostatnie sekundy drugiej połowy, wydawało się, że Arteta dokona zmiany w przerwie. Ale nie dokonał. Pomocnik wybiegł na boisko, przebiegł kilkadziesiąt metrów i… przewrócił się, a później poprosił o zmianę. No, absurd.
Coraz wyraźniej i śmielej mówi się o tym, że Arteta lada moment straci robotę. Jeśli tym meczem miał przekonać władze “Kanonierów” do dania mu kredytu zaufania, to wyszło trochę tak, jak Najmanowi zniszczenie Don Kasjo.
Arsenal – Manchester City 1:4 (1:1)
Lacazette (31.) – Jesus (2.), Mahrez (54.), Foden (59.), Laporte (73.)
fot. NewsPix