Do czego w życiu miałem słabość? Do kobiet i do samochodów. Oj, jednych i drugich było kiedyś pod dostatkiem, i to z pierwszej półki – uśmiecha się pod nosem. Jan Banaś. Świetny piłkarz, reprezentant Polski, później – „póki zdrowie pozwalało wyjść prosto na boisko” – także trener. Dziś po prostu legenda i kibic Górnika Zabrze. Za to – jak podkreśla – do grobowej deski.
O kobietach opowiadać nie chce, „bo to już nie te lata”. O samochodach chętnie, bo to były piękne czasy. – Choć nieraz pechowe, jak całe moje życie – dopowiada.
Pieniędzy, grając w piłkę na poziomie kadry i najlepszych klubów w Polsce, zawsze miał pod dostatkiem. Aż wstyd było przychodzić do kopalni po wypłatę. Nie dość, że pensja wyższa dziesięć, może piętnaście razy niż „fizycznych”, to z górnictwem, jako piłkarze, Banaś i koledzy wspólną mieli tylko nazwę klubu. – Ile to razy nam wtedy wygrażali, jak jakiś mecz przegraliśmy, że zaraz zjedziemy na dół, tak jak oni…
DOBRY BYŁ JASIU, ALE ŁATWOWIERNY
Z Polonii Bytom do Górnika trafił za… kilka wagonów węgla. Takie czasy. I tak lepiej niż Zygfryd Szołtysik, którego Ruch Chorzów próbował wyciągnąć kosztem… dobrego garnituru. Kieszenie, w każdym razie, zwykle były pełne, więc kupił sobie najpierw Banaś Forda Taunusa, sprowadzanego z zagranicy, za dolary – bodajże dwa tysiące. Ale jak już kupił, to mu się ten ford w biały dzień, w Katowicach doszczętnie spalił. Dwa inne auta próbowali mu z kolei ukraść, choć skutecznie tylko jedno.
Opowiada Joachim Marx, wieloletni kompan: – Będąc we Francji, często się z Jasiem spotykaliśmy. Któregoś razu mówię, że jak już mnie odwiedza, to żeby wziąć chociaż ze dwie, trzy skrzynki wina. Pamiętam, że jeździł wtedy małym Porsche 911. Dzwoni, że wino kupił, że już jest w hotelu i za parę godzin u mnie będzie. Tylko, że jak już się obudził, to przy hotelu ani Porsche, ani wina…
W Zabrzu też pewnego dnia dwóch młokosów wpadło na pomysł, żeby auto Banasiowi podprowadzić. Niewinnie, na przejażdżkę. Rzecz w tym, że „pożyczyli” takie, że drugiego równie charakterystycznego nie było pewnie w całym województwie śląskim – czerwonego, lśniącego Mustanga. W całym kraju – w czasach, kiedy na rynku nie zadebiutował jeszcze nawet kultowy „maluch” – liczbę takich dało się policzyć na palcach jednej ręki. Zdążyli więc zajechać nie dalej jak do Gliwic i zostali bezbłędnie namierzeni.
Do Mustanga – mówi Banaś – sentyment ma największy, choć na przykład kiedy grał w Meksyku, mógł sobie pozwolić na sportowego Chevroleta. Corvette na amerykańskich blachach, który na ulicach tak się rzucał w oczy, że miejscowi policjanci non stop go zatrzymywali, licząc na łapówki. Płacił, co najmniej kilkadziesiąt razy, ale jaki to był wtedy problem? Zarabiał tyle, że piękny dom w Polsce mógłby wybudować za mniej niż miesięczną pensję. – Niestety, czasy były takie, że wszystko, co dobre, szybko się kończyło. Kontrakt miałem w pesos. Jak przyszła dewaluacja, tak te moje zarobki były nagle warte dziesięć razy mniej niż wcześniej. Byłem goły. Całe to moje życie było takie… Raz do góry, a raz na dół…
Jeszcze raz Joachim Marx: – Jasiu to był niesamowicie dobry chłopak. Kawaler, więc jak wyjeżdżał na mecze, to mieszkanie do dyspozycji zostawiał kolegom. Ale łatwowierny był i straszliwie pechowy. Ludziom zawsze ufał, a oni to wykorzystywali. Różne otwierał interesy. W Maciejowie postawił kawiarenkę. Robił pączki, ale za bardzo mu to nie szło, więc w końcu musiał zamknąć. Jak otworzył pralnię, to znowu wspólnik go oszukał. Wyjeżdżał, interesów nie pilnował, więc łatwo dało się go wykiwać.
Orły Górskiego, Banaś pierwszy z prawej w dolnym rzędzie / fot. FotoPyK
Z WYGLĄDU BEST. GEORGE BEST
W Urzędzie Miasta w Zabrzu przed kilkoma laty powstał pomysł, żeby karierę i życie Banasia utrwalić w formie filmu. Nawet nie dokumentu, ale jako pełnowartościową, długometrażową fabułę. Kiedy dzisiaj rozmawiam o Banasiu z jego dawnymi kolegami, niektórzy nie kryją zdziwienia, skąd ten pomysł. – Czemu właśnie Banaś? Tyle pięknych karier było w tamtych czasach w Zabrzu. Choćby Lubańskiego…
A jednak, Jan Kidawa-Błoński, reżyser m.in. „Skazanego na bluesa” czy nagrodzonej Złotym Lwem „Różyczki” uznał, że właśnie historia Banasia do ekranizacji idealnie się nadaje. „Historia”, nie kariera, bo jak obaj przekonują to nie będzie ani film stricte o futbolu, ani o piłkarzu, tylko o człowieku, i to z niezwykle skomplikowanym życiorysem. Pierwsze przymiarki poczyniono już w 2009 roku, ale żeby ruszyć z miejsca, należało zebrać odpowiedni budżet. Koszt produkcji oszacowano na około 8 milionów złotych. Kapituła Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, który poproszono o dofinansowanie, oceniła scenariusz jako bardzo dobry. Dała zielone światło i wreszcie w ostatni wtorek – po pięciu latach starań – rozpoczęto prace. Pierwszy klaps na planie. Hala sportowa w Zabrzu zamieniła się w dworzec kolejowy w Kolonii.
Jan Banaś nie kryje zadowolenia. – Cieszę się, że tak znany reżyser postanowił się tym zająć. Od początku tego chciałem, nie miałem żadnych obaw. Czego się tu wstydzić? Ta historia to całe moje życie, lepsze i gorsze chwile, ale sama prawda. Spotykaliśmy się przez dwa lata, konsultowaliśmy scenariusz. Potem były te… castingi – mówi. W rolę głównego bohatera wcieli się 28-letni Mateusz Kościukiewicz. – Podobieństwo jest ogromne. Przypomina mi George’a Besta, a ja – choć wódki nie lubiłem – zawsze się na nim wzorowałem – mówi Banaś. Po czym, jakby dla zaakcentowania tego faktu, rzuca soczystą anegdotę, jak to Ernest Pohl organizował mu wkupne w reprezentacji Polski – przy 10 flaszkach wódki. W pociągu z Warszawy, w drodze powrotnej z meczu z Czechosłowacją.
Kościukiewicz we wtorek na konferencji prasowej mówił, że do roli Banasia przygotowywał się przez kilka miesięcy. Zwłaszcza pod kątem scen piłkarskich, których mimo wszystko będzie sporo – „żeby w kamerze dobrze wyglądały i nie było obciachu”. W sumie przewidziano 42 dni zdjęciowe, od teraz aż do wiosny – tak by cały proces produkcji zamknąć przed końcem 2015 roku. Reżyser przyznaje, że nie ma w polskim filmie wielu piłkarskich wzorców, do których można by się odnieść. – Ostatni to był chyba Piłkarski Poker. Nawet dystrybutorzy do końca nie wiedzą czy tego typu filmy w Polsce cieszą się popularnością, bo nikt ich dotychczas nie robił. To duże wyzwanie. Musimy zmierzyć się z tym, jak to opowiedzieć.
DZIECKO WOJNY
Film nosi tytuł „Gwiazdy”, roboczo, bo może jeszcze ulec zmianie. Fabuła ma prowadzić widzów przez kilkadziesiąt lat życia bohatera, chociaż głównym punktem odniesienia ma być słynny „mecz na wodzie” Polska – Niemcy, w którym Banaś nie wystąpił, a mógł… I to w obu drużynach.
W rolę matki wcieli się Magdalena Cielecka. Ojca zagra Paweł Deląg. – I to na pewno będzie bardzo trudna rola – przekonuje legenda Górnika. Opowiada jak matka początkowo przekonywała go, że ojciec zginął na froncie w czasie II wojny. – Był Niemcem, mówił tylko w tym języku. No i jako ojciec nie okazał się zbyt pozytywną postacią w moim życiu. To nie będzie pozytywna rola.
W rzeczywistości nazywał się Paul Helwig i był żołnierzem Wehrmachtu. Edytę Banaś poznał we Lwowie, w którym stacjonował, podczas gdy ona pracowała tam jako księgowa. Jan – to znaczy Hans, bo tak przez długi czas widniało w jego dokumentach – urodził się w Berlinie, ale szybko wyszło na jaw, że jego ojciec ma inną rodzinę, z której nie zamierza rezygnować. – Przez 23 lata nie było z nim żadnego kontaktu. Proszę sobie wyobrazić, że po takim czasie nagle się odezwał: „rzuć wszystko i przyjeżdżaj do Niemiec”. Z telewizji, może z prasy, tego dokładnie nie wiadomo, dowiedział się, że jego syn jest znanym piłkarzem, gra w reprezentacji. Dużo obiecywał, przekonywał, że ma kontakty, że wszystko mu załatwi. Ale to był przecież rok 1966. Nie można było tak po prostu się spakować i wyjechać z kraju…
Z drugiej strony, Banaś już doskonale wiedział, jak wygląda życie za granicą. W tym samym roku na Maracanie, przy ponad 100 tysiącach widzów, grał z Brazylią (podobnie jak pięciu innych piłkarzy pochodzących z Bytomia!). Po meczu, przegranym jednym golem, zamienił się koszulką ze słynnym Garrinchą. – Za zwycięstwo mieliśmy obiecane po piętnaście dolarów. Za Argentynę – osiem. Takie to były dziwne czasy. Jak się jechało za granicę, to na handlu można było zarobić więcej niż na premiach. Towarów zawsze mieliśmy pełne torby – kryształów, wódki, kremów nivea, najróżniejszych rzeczy. Proszę sobie wyobrazić, że nawet jak żeśmy grali z Romą, półfinał Pucharu Zdobywców Pucharów, to przed meczem cały zespół nie myślał o niczym tylko o zakupach – mówi.
Wiedział, co oznacza zagranica, więc kuszeniu ojca uległ. Podczas wyjazdu do Szwecji, na mecz pucharowy z Norrköping, razem z dwoma innymi kolegami odłączył się od grupy i wyjechał. Czyli będąc całkiem precyzyjnym: uciekł, co było wówczas jedynym skutecznym rozwiązaniem. Rzecz w tym, że Berlin nie okazał się bynajmniej ziemią obiecaną. Jako uciekinier, Banaś został zawieszony na dwa lata, nie mógł kontynuować kariery, choć FC Koeln żywo się nim interesowało. Sporo dowiedział się też o intencjach ojca. – Dał mi jakieś papiery do podpisu, w całości po niemiecku. Jak się potem okazało, miałem w nich oświadczyć, że ojcu należy się procent zarobku. Wykorzystał mnie. Nie chciałem zostać w Niemczech, bo nie mogłem już wysiedzieć w miejscu. Ale wrócić znów się bałem. Nie wiedziałem, jak mnie przyjmą – tłumaczy. W końcu wysłał list do Bytomia. W odpowiedzi dostał, że ma wracać i niczego się nie obawiać. Wojewoda śląski Ziętek wszystko dokładnie poukładał. Znowu będzie mógł grać w piłkę.
Nie wiedział tylko, że na tym sprawa się nie skończy.
Dariusz Hermiesz / gornikzabrze.pl
750 ZŁOTYCH EMERYTURY, ZAMIAST IGRZYSK
Pytany dzisiaj o swój najlepszy występ w kadrze, wymienia mecz z Bułgarią w 1972. Strzelił w nim dwa gole, zaliczył asystę i zapewnił Polsce awans na igrzyska olimpijskie. – W całej karierze to była moja najszybciej strzelona bramka – Joachim Marx żywo reaguje na tamto wspomnienie. – Zostałem wpuszczony przez Kazia Górskiego gdy akurat mieliśmy rzut rożny. Przeleciałem pół boiska, stanąłem pięć metrów przed bramka. Jasiu idealnie wrzucił, dostałem piłką w głowę i wpadła do siatki.
Mecz z Anglią, wygrany 2:0 na Stadionie Śląskim w 1973 roku, Banaś wspomina równie chętnie. Do dziś można się zresztą spierać, kto był autorem pierwszej bramki. Czy Gadocha, który wykonywał wolnego po faulu na Lubańskim, czy jednak Banaś, który musnął przelatującą piłkę, zaskakując Petera Shiltona. Faktem jest, że w obu tych symbolicznych meczach – z Anglią przed mistrzostwami świata i z Bułgarią przed igrzyskami – Banaś zagrał i to na wysokim poziomie, a na żaden z turniejów nie pojechał.
– Odebrano mi coś, na co zasłużyłem – nie ma wątpliwości. Decyzje miały zapaść na wysokim szczeblu i nawet Kazimierz Górski nie miał zamiaru, a może nie potrafił ich wówczas wytłumaczyć. Uznano, że Banaś, który przecież urodził się w Berlinie – a później jeszcze raz do niego uciekł – ani na igrzyska, ani na mistrzostwa w Niemczech pojechać nie może. Kategoryczny zakaz. – Czy szkoda? No pewnie, że mi szkoda. Na mistrzostwach pewnie mógłbym nie grać, Lato był w wielkiej formie. Ale okres igrzysk to był mój najlepszy moment. Widzi pan, brutalnie się ten los ze mną obchodził nieraz…
Nie ma wątpliwości, że film nim inspirowany nie będzie historią do śmiechu. – Będzie taki jak moje życie. Pełen wzlotów i upadków. Będą i zdobywane bramki, i trochę romansów (reżyser wprowadził tu również fikcyjne wątki – od red.), i mój ojciec. Skomplikowana historia, ale cały Śląsk powinien być dumny, że taki film powstaje i że był tu kiedy chłopak, który z tego regionu zaszedł jednak dość wysoko – Banaś mówi cicho. Zwykle lakonicznie, ale przy najważniejszych wspomnieniach wyraźnie się rozkręca.
Od lat jest na emeryturze. Skromne 750 złotych z ZUS-u, do tego jeszcze parę groszy z wynajmu nieruchomości w Mikołowie. Gdyby nie ucieczka w 1966 roku, pewnie doszłaby do tego i emerytura olimpijska. Żyje skromnie. Kiedy przed kilkoma laty prawie przestał chodzić, gdy pojawiła się konieczność wykonania drogiej operacji i wstawienia endoprotezy w biodrze, Górnik zorganizował zbiórkę wśród kibiców. Zabieg kosztował 50 tysięcy złotych i dzięki znajomemu lekarzowi odbył się w Dunkierce.
Film? – Dobrze, że wreszcie to ruszyło, bo były opóźnienia, prawie jak ze stadionem w Zabrzu…
Jest ciekaw efektu, ale obaw nie ma. Czasem zajrzy na plan, z ciekawości. – Scenariusz jest gotowy. Teraz już najwyżej tylko drobne podpowiedzi – jak wyglądały stroje albo jakieś konkretne sytuacje. We wtorek obejrzałem mojego Mustanga. To znaczy: mój już pewnie jest na złomie, tego sprowadził jakiś kolekcjoner, ale jest praktycznie identyczny. I ten chłopak, który zagra moją rolę… Jak go na planie zobaczyłem, w płaszczu i z długimi włosami, to aż mi się młodzieńcze lata przypomniały. Zobaczymy tylko, jak się będzie poruszał na boisku, czy gole będzie strzelał…
PAWEŁ MUZYKA
Fot. dzięki uprzejmości gornikzabrze.pl / autor Dariusz Hermiesz