– Miał osobowość dużego dziecka i chyba do końca takim dużym dzieckiem pozostał. Czasem widziałem prawie że łzy w jego oczach. Albo może nie prawie, czasem to wręcz dosłownie. Taką bezradność – ciągle kopią, faulują, no dlaczego oni to robią? Dlaczego zabierają mi tę zabawkę, czyli piłkę, w sposób nieprzepisowy? Było to momentami rozbrajające. Michel Vautrot, z którym sędziowałem półfinał Włochy – Argentyna w Neapolu, mówił przed meczem, że musimy mieć do Diego specjalne podejście. Trochę jak do juniora, który jeszcze nie do końca respektuje zwyczaje zawodowej piłki – wspominał Diego Maradonę Michał Listkiewicz podczas rozmowy w WeszłoFM. Pięknie opowiada Listkiewicz o Argentyńczyku. Zapraszamy.
Jest pan jednym z nielicznych Polaków, którzy mieli okazję poznać Diego Maradonę.
To była relacja typowo boiskowa. Trzykrotnie byłem sędzią meczów, w których grał Maradona. I to meczów bardzo ważnych, w jego karierze kluczowych, czyli ćwierćfinału, półfinału i finału mistrzostw świata w 1990 roku. Z jednej strony udanych mistrzostw, z drugiej nie, bo przecież przegrali w finale. Chociaż wszyscy twierdzą, że byli najlepszą drużyną tego mundialu, ale akurat ten finał im tak sobie wyszedł. Do tego była jeszcze kontrowersja dotycząca rzutu karnego.
Druga, bliższa relacja była związana z jego karierą trenerską, kiedy prowadził Argentynę na mistrzostwach świata w 2010 roku w RPA. Akurat pełniłem funkcję obserwatora sędziów na meczu Argentyny i dość długo pogadaliśmy sobie przed meczem. Oczywiście wykorzystałem zdjęcie, na którym stoimy przed finałem mistrzostw świata – Maradona, Matthäus i trójka sędziowska. Na bazie tego zdjęcia wynikła dłuższa rozmowa. Zaczęła się od dowcipnego komentarza Diego, który stwierdził: – Nie podoba mi się, że przez te dwadzieścia lat jestem pięćdziesiąt kilogramów starszy, a ty tylko pięć.
Potem była piękna historia z koszulką. Zależało mi oczywiście na jego autografie na koszulce reprezentacji Argentyny, którą sobie wcześniej zapotrzebowałem. Niesamowitym bonusem było to, że Diego po podpisaniu zapytał, czy chciałbym jeszcze podpis jakiegoś piłkarza. Odpowiedziałem, że bardzo chętnie. Weszliśmy do szatni i siedział tam Messi przy szafce, pod ścianą. Diego skomentował: – Ten mały jest słaby, ale kiedyś może być bardzo dobry, więc może jego?
Messi podpisał i w ten sposób jestem posiadaczem unikatowej koszulki, na której są obok siebie może nawet dwaj najwięksi w historii.
Piękne. Jakaś gablotka czy ołtarzyk zostały przygotowane?
Na razie koszulka krąży. Znany wszystkim kolekcjoner i wytrawny dziennikarz, Stefan Szczepłek, który ma tych koszulek setki, wypożyczył ją ode mnie. Podobno robiła furorę na wystawie w Ołomuńcu. Oczywiście pilnuję, czy nikt jej nie skubnął. W tej chwili wraca do mnie. Chcę ją ładnie oprawić i chwalić się gościom w wyeksponowanym miejscu w domu.
Trzymamy kciuki, żeby ta koszulka wróciła! Łakomy kąsek, jakiś Gang Olsena może się na nią połasić.
Szczególnie po tej tragicznej sprawie. Po odejściu Diego ta koszulka nabiera szczególnej wymowy, wymiaru. Koszulka koszulką, najważniejsze są wspomnienia i moja opinia. Mówiłem już dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat temu, że to jest najlepszy piłkarz w historii światowego futbolu. Zdania nie zmieniam. Cieszy mnie, że dużo lepsi eksperci w tym zakresie, jak swego czasu najsłynniejsi polscy trenerzy, a wczoraj, słyszałem, Zbigniew Boniek, twierdzą, że tak faktycznie jest. Że wciąż jest najlepszy. Chociaż od wczoraj go z nami nie ma.
Jakim piłkarzem był Maradona do sędziowania? Czy to był gość, który często dyskutował z arbitrami? Miał o tyle problematyczną sytuację jako piłkarz, co zresztą wspominał Zbigniew Boniek, że często polowano na jego kości.
Zacznę od czegoś innego – zupełnie nie zgadzam się z opiniami, że nie jest najlepszy, bo dziś piłka jest inna, nie dałby sobie rady, kiedyś było łatwiej. Moim zdaniem to ryzykowne stwierdzenie. Tak samo można powiedzieć, że współcześni pisarze, malarze czy muzycy są lepsi od tych wielkich sprzed lat, z Chopinem, Picasso czy Prusem na czele. Nie da się tego porównać. Myślę wręcz, że dziś Maradonie byłoby nawet łatwiej, bo celowe i złośliwe faulowanie jest surowiej karane niż kiedyś. Zawodnicy musieliby albo sobie odpuścić, albo wylatywaliby z boiska po czerwonych kartkach.
Tak, w pełni popieram Zbyszka, że jednak był najlepszy i jest ciągle najlepszy. To jest trochę tak, jak po nie tak dawnej śmierci Alojzego Jarguza, naszego słynnego sędziego, na którym ja się uczyłem. Poprosiłem o napis na wiązance “zawsze będziesz najlepszy”. Identycznie jest z Maradoną – moim zdaniem zawsze będzie najlepszy, mimo że pokolenia się zmieniają. Przychodzą nowi – też świetni, też wspaniali, ale nie tak cudowni, jak Diego Maradona.
Jaki był dla sędziów? Jednym słowem – trudnym. Był bardzo emocjonalny, impulsywny. Ciągle był faulowany, więc trudno, żeby mu się to podobało. Natomiast nie był wulgarny, nie przekraczał jakiejś granicy. Nie słyszałem nigdy z jego ust polskiego słowa na “k”, po hiszpańsku na “p”, a po angielsku na “f”. Miał osobowość dużego dziecka i chyba do końca takim dużym dzieckiem pozostał. Czasem widziałem prawie że łzy w jego oczach. Albo może nie prawie, czasem to wręcz dosłownie. Taką bezradność – ciągle kopią, faulują, no dlaczego oni to robią? Dlaczego zabierają mi tę zabawkę, czyli piłkę, w sposób nieprzepisowy? Było to momentami rozbrajające. Michel Vautrot, z którym sędziowałem półfinał Włochy – Argentyna w Neapolu, mówił przed meczem, że musimy mieć do Diego specjalne podejście. Trochę jak do juniora, który jeszcze nie do końca respektuje zwyczaje zawodowej piłki.
Chcielibyśmy zapytać o rękę Boga. Jakby to wyglądało, jakby to pan stał z chorągiewką przy linii bocznej?
No tak, to był oczywiście błąd bułgarskiego sędziego, Bogdana Doczewa, który nie zauważył ręki. Chociaż bardziej asystent powinien sobie poradzić z tą sytuacją, bo ona była dość czytelna i nie taka skomplikowana. Oczywiście – można powiedzieć, że w dzisiejszych czasach tej bramki nikt by nie zaliczył, bo jest VAR. Wtedy nie było nie tylko VAR-u, ale nawet komunikacji sędziów przez mikrofon i słuchawki. Wtedy było sędziowanie na żywca, albo – teatralnym językiem – po bożemu. Gwizdek, chorągiewka, oczy i tyle.
I błądzić jest rzeczą ludzką.
Dawaliśmy sobie radę. Ciekawe jest, że wspominając Maradonę, mało kto wraca do tej sytuacji. A jeśli już, to na takiej zasadzie jak to się kiedyś podziwiało złodziejaszków, warszawskich kieszonkowców w tramwajach. No cwaniak, po prostu. Nie zły człowiek, nie złoczyńca. Po prostu spryciarz.
Ale wraca się głównie do innych jego akcji. Przede wszystkim do rajdu, najpiękniejszej akcji w historii futbolu. 1986 rok, kiedy przedryblował połowę drużyny Anglików, jak nie więcej i strzelił bramkę.
Jak Maradona był postrzegany w środowisku już po zakończeniu swojej kariery? Piłkarzem był niezaprzeczalnie wielkim, ale później już raczej upadał. Jego droga była, powiedzmy, mało ekskluzywna.
Nie był odrzucany, ale nie był też akceptowany na zasadzie “świetny kumpel, dusza towarzystwa”. Chodził swoimi drogami. Nie mógł się pogodzić z tym, że czas upływa. Że wyłącznie z własnej winy bardzo podupadł na zdrowiu i reputacji. No, ale nie zmieniało to faktu, że ciągle był wielbiony za swój geniusz piłkarski. Wydaje mi się, że się pogubił. Był człowiekiem nadwrażliwym, jak każdy artysta w każdej dziedzinie sztuki, bo moim zdaniem sport na najwyższym poziomie jest pewną odmianą sztuki. Ci najwięksi artyści są zwykle ludźmi nadwrażliwymi. Mamy przykłady wielkich muzyków, pisarzy, aktorów, którzy nie radzą sobie w życiu prywatnym. To nieradzenie sobie zapijają lub korzystają z innych używek, żeby odpłynąć w inną rzeczywistość, odrzucić te problemy. To oczywiście bardzo niebezpieczna droga donikąd. Tak było pewnie i z Maradoną. To może trochę jak z divą operową, która w pewnym wieku już nie przyciąga takiej uwagi tłumów, nie ma już tak pięknego głosu, a ciągle tą divą, gwiazdą, chce być.
Najlepszym przykładem jest Diego jako trener. Pamiętam, jak w 2010 roku w RPA wychodził na rozgrzewkę razem z piłkarzami, jeszcze robił to z premedytacją – jako ostatni, nieco spóźniony, więc cały stadion eksplodował, gdy zobaczył, że Diego wychodzi pokopać.
Takie typowe entrée.
On później tłumaczył, że robi to, żeby zdjąć presję z zawodników, bo już na rozgrzewce czują oczekiwanie tłumu, okrzyki, apele. To wyciąganie rąk przez płoty, rzucanie słów uwielbienia. To trochę zawodników z jednej strony rozkojarzało, a z drugiej – stresowało. Diego ściągał uwagę na siebie. Zawodnicy mogli spokojnie wykonywać swój plan rozgrzewkowy. To był w ogóle świetny myk, bo on zbiegał z tej rozgrzewki – byłem wtedy akurat w korytarzu – błyskawicznie brał mini-prysznic i przebierał się w garnitur. Zawsze miał je takie, jak u nas na wiejskich weselach – świecące, lejące się, krawaty nie za bardzo dobrane kolorystycznie. Widać to wszystko było z kilometra. W tym pięknym, w cudzysłowie, garniturze, zasiadał na ławce i zaczynał się mecz. Część show było już skradzione.
Mamy wrażenie, że dla ludzi, którzy pamiętają go z boiska, to takie osierocenie. Odchodzą idole, pozostaje pustka.
Jestem szczęściarzem, że z takim geniuszem futbolu zetknąłem się osobiście – w pracy, na boisku. I w roli piłkarza, w której był genialny, i w roli trenera, w której mu nie poszło. Ale i w takich życiowych sytuacjach, gdy było już z nim źle. Przyjeżdżał jeszcze czasami na kongresy FIFA, mecze pokazowe czy gale. Było widać, że to już nie jest ten człowiek, że ma ogromne problemy, że walczy sam ze sobą. Ale zawsze zdobył się na ten uśmiech. I na te oczy dużego dziecka.
Rozmawiali JAKUB BIAŁEK i DARIUSZ URBANOWICZ
Fot. FotoPyK