Tęskniliśmy! Petteri Forsell wygląda, jak wygląda. Nie jest najbardziej ruchliwą dziesiątką w lidze, jego wizja gry na kolana też nie rzuca. W dodatku kluby, w których Fin gra, spadają z Ekstraklasy, oczywiście nie przez niego, ale z jego udziałem. Jednak co tu kryć – w tej smutnej, wyjałowionej z charakterystycznych, wyróżniających się postaci lidze były gracz Miedzi Legnica i Korony Kielce jest kimś. Jest kimś, bo potrafi tak przyfandzolić z dalszej odległości, że czasami aż mamy ochotę wstać i w domowym zaciszu nagrodzić to owacją. To bez sensu, ale tak było właśnie dzisiaj.
Do tej pory jego związek ze Stalą Mielec udany nie był. Zaczął od dwóch asyst w Pucharze Polski, ale tylko z Karpatami Krosno. W lidze za to nie zawsze miał miejsce w wyjściowym składzie, tylko raz spędził na placu 90 minut i w sumie trudno się dziwić – więcej występów miał słabych (lub kompromitujących jak z Wisłą Kraków) niż przyzwoitych. Swój największy atut też eksponował bardzo rzadko, przez co skutecznie wtopił się w otoczenie, któremu trochę brakuje nawet do miana ligowego dżemu.
Zresztą dziś przeciwko Zagłębiu Lubin też wybiegł dopiero na drugą połowę. No ale w 51. minucie pokazał, po co warto trzymać go w kadrze. Chyba należy to sobie uplastycznić. Raz!
Dwa!
Trzy!
Nawet gdyby Hładun całą przerwę na kadrę przepracował z Buffonem i Alissonem, pewnie by tego nie wyciągnął. Zresztą akurat ten bramkarz ma wyjątkowego pecha do bomb Fina, bo przecież w czerwcu przyjął od niego gola z podobnej odległości i też mógł tylko rzucić się po to, by nikt nie zarzucił mu, że nie próbuje.
Co istotne – Forsell sprawił, że całkiem udanie wypadł debiut Leszka Ojrzyńskiego w roli szkoleniowca Stali. Zanosiło się na oklep, mielczanie po 34. minutach przegrywali dwoma golami, ale ambitnie powalczyli do samego końca i przy lepszych wiatrach mogli to spotkanie nawet wygrać. Nie ma co ściemniać, że już teraz widać rękę nowego trenera w poczynaniach beniaminka, ale bez dorabiania większej teorii, chyba można stwierdzić, że charakteru tej drużynie za sprawą Ojrzyńskiego trochę przybyło.
Nie zmieniło się to, że Stal popełniała bardzo proste błędy w obronie. Pierwszy gol dla lubinian to efekt nieudanej pułapki ofsajdowej i słabej interwencji bramkarza. Zawalił Kościelny, a Chodyna zapakował Strączkowi w krótki róg. Później widzieliśmy nieudane przyjęcie piłki przed własnym polem karnym Domańskiego, czego konsekwencją była wrzuta Guldana i tradycyjne dla mielczan krycie na radar.
Szczęście Stali, prócz posiadania Forsella, polegało na tym, że lubinianie też mylili się w prosty sposób w obronie – już kilka minut po drugim golu Ratajczyk tak nieudolnie wybijał piłkę w prostej sytuacji, że zaliczył asystę przy trafieniu Domańskiego. No i na tym, że w Zagłębiu wszystko stoi na głowie, jeśli chodzi o podział ról w ofensywie. No powiedzcie sami, czy normalna jest sytuacja, w której:
- siedem goli walnęli obrońcy,
- trzy dorzucili pomocnicy,
- raz na listę strzelców wpisał się napastnik,
- raz zrobił to też rywal.
Jasne, fajnie mieć tak skutecznych defensorów, ale raczej wtedy, kiedy jest to dodatek do dorobku graczy, których podstawowych zadaniem jest kreowanie i strzelanie. Nie chcemy się znęcać nad Samuelem Mrazem (dziewiąty mecz bez udziału przy bramce!), bo dobre okazje marnowali też choćby Starzyński i Szysz (zresztą jedną po ładnym podaniu Słowaka), ale Miedziowi mają ogromny problem, by funkcjonować z tym gościem jak zdrowy organizm. Stawiamy dolary przeciwko orzechom, że z Białkiem gospodarze nie wypuściliby dziś punktów z rąk. Ba! Zakładamy scenariusz, że nie zrobiliby tego nawet z Patrykiem Tuszyńskim na szpicy.
A przy odrobinie szczęścia Stal mogła nawet wygrać.
Po pierwsze – chwilę przed drugim golem dla Zagłębia, przynajmniej naszym zdaniem, należał się jej rzut karny, gdy Żubrowski kompletnie, konkretnie bez sensu powalił Maka. Po drugie – Hładun też czasami musiał się wysilać, no choćby broniąc groźny strzał Tomczyka.
Ale ten jeden punkt beniaminek też musi szanować. Raz, że się na niego nie zanosiło, a dwa, że pozwala on wrócić nad kreskę, gdzie po wczorajszym zwycięstwie na chwilę wskoczył Piast.
Fot. FotoPyK