Oj Joelu, kiedy z podkulonym ogonem wracałeś z Wysp Brytyjskich, szukaliśmy różnych wytłumaczeń, co to takiego niedobrego się stało, że ci w tym Championship kompletnie nie poszło. Że może problemy z aklimatyzacją, że może nie nadajesz się do twardej wyspiarskiej piłki, że może trzecia najlepsza drużyna minionego sezonu angielskiego drugiego poziomu rozgrywkowego to za wysokie progi, że może trener nie lubi Polaków. Wróć, to ostatnie wykreślamy, ale wiecie o co chodzi. W Legii znów miałeś pokazać, na co się stać. I może jeszcze nie ma sensu całkowicie cię skreślać, ale po tym, co zobaczyliśmy w twoim wykonaniu w meczu z Lechem, mamy mocno uzasadnione wątpliwości, czy słusznie wiązaliśmy z tobą jakiekolwiek większe nadzieje.
Doliczony czas gry pierwszej połowy.
Umówmy się: już wtedy Joel Valencia nie rozgrywał – lekko mówiąc – wielkich zawodów. Całkiem obiecująco zaczął, ale sprowadziło się to do kilku celnych podań do przodu. Z każdą kolejną sekundą było gorzej. Pomocnik Legii znikał.
No, ale wtedy stało się najlepsze.
Valencia zaliczył głupią stratę. Piłkę odebrał mu Czerwiński. Poprzepychali się, Czerwiński – nic dziwnego, jest znacznie silniejszy – wygrał ten pojedynek bark w bark i ruszył skrzydełkiem w stronę bramki Boruca. Sytuacja nie była specjalnie groźna. Czerwiński był osamotniony i cholernie zmęczony (doskonale pokazywała to rozmówka z Canal Plus w przerwie, podczas której oddychał ciężko, jakby właśnie przebiegł maraton), wszystko asekurował jeszcze Jędrzjeczyk, a przede wszystkim po stracie gonił Valencia.
Przepraszamy za wyrażenie: powinien gonić.
Bo gonił raptem dwie pierwsze sekundy.
I wtedy nadszedł ten moment. Pan sprinter Joel Valencia przestaje gonić. Koniec ambicji. Zwolnienie. Odpuszczenie. Relaksik. Normalnie dać mu w rękę tylko colę, cygarko, puścić hawajskie rytmy i chillować.
Nie oprzytomniał nawet, kiedy Artur Boruc krzyknął „kurwa mać” tak głośno, że podejrzewamy, iż syrenka na Starym Mieście na chwilę opuściła miecz i tarczę, żeby obczaić, co tam się, do jasnej cholery, wydarzyło.
Komedia. Nie wiemy, może wówczas Valencia myślał o niewyłączonym czajniku, może myślał o konieczności wywieszania prania, uszeregowania książek na półce, ustawienia domowych mebli w myśl zasad feng shui, ale coś nam się wydaje, że wcale tak nie było.
Po prostu nie chciało mu się zapierdalać.
Na drugą połowę Joel Valencia już nie wyszedł. Zmienił go Rafa Lopes, który strzelił zwycięskiego gola. Co więcej, również występujący na skrzydle Kacper Skibicki, 19-latek, po którym nikt się niczego nie spodziewał (w końcu do tej pory najwyżej grał w II lidze i to dosyć nieregularnie), walnął wyrównującego woleja i generalnie zrobił w czasie swoich minut sto razy więcej niż Valencia w ramach swojego występu.
Nie mamy wątpliwości, że to właśnie 25-letni Ekwadorczyk jest największym przegranym wygranej Legii z Lechem.
Ten sprint był doskonałym podsumowaniem jego poczynań.
Valencia się, kurwa, skompromitował, jak powiedziałby to wdzięcznie jeden z działaczy polskiego futbolu.
No i co więcej? Nie sprawdza się to wypożyczenie. Na razie ma na koncie przeciętny występ z amatorami z Drity, beznadziejny z Karabachem, epizody z Zagłębiem i Śląskiem, kiepski mecz z Pogonią i tę kompromitację z Lechem. Jedynym pozytywem jest spotkanie z Wartą, kiedy to zaliczył trzy kluczowe podania, a właściwie to powinien mieć nawet cztery takie zagrania do statystyk, ale do bramki poznańskiego beniaminka nie trafił Pekhart.
To za mało.
Stanowczo za mało.
A najsmutniejsze jest to, że tak, jak oczywiste jest to, że daleko mu do wysokiej formy z mistrzowskiego sezonu w Gliwicach, tak nie widać w nim jednej jedynej rzeczy, która mogłaby w jakikolwiek sposób go bronić: nie widać w nim zaangażowania. Zwyczajnie się obija. Tysiąc razy wolelibyśmy więc w następnych meczach zobaczyć większą szansę dla Kacpra Skibickiego, ot, żeby zobaczyć, czy gol z Lechem nie był tylko szczęśliwym trafem niż oglądać Valencię w wydaniu pogoni za Czerwińskim.
Bo tak po prostu nie wypada.
Fot. Newspix