Reklama

Tańce z Johanssonem, życzenia od Eusebio, piłkarze-patafiany. Wywiad z profesorem Stanisławem Speczikiem

redakcja

Autor:redakcja

13 października 2020, 13:29 • 19 min czytania 6 komentarzy

Genewa, Stambuł, Nowa Sól, Norymberga, Lubin, Kanada. Dwa z tych miejsc są atrakcyjne jak jeż bez kolców i ewidentnie odstają od reszty. A jednak spina je jedna postać. Zapraszamy na wywiad z profesorem Stanisławem Speczikiem, człowiekiem, który doskonale wie, jak smakuje chleb z różnych pieców, a jego drogi niejednokrotnie przecinały się z piłką nożną. Były prezes KGHM, wiceminister, audytor UEFA, honorowy delegat tej organizacji, były dyrektor Państwowego Instytutu Geologicznego, a obecnie spółki MiedziCopper – sami przyznacie, jest co wpisać do CV.

Tańce z Johanssonem, życzenia od Eusebio, piłkarze-patafiany. Wywiad z profesorem Stanisławem Speczikiem
Bardziej się pan czuje geologiem, biznesmenem czy może działaczem?

– Najbardziej czuję się geologiem, a najmniej działaczem. Geologię uprawiam naukowo na uniwersytecie i uprawiam ją praktycznie w biznesie, w firmach, które korzystają z jej rezultatów. To jest wszystko nadal geologia i jest to tylko umiejętność łączenia jej cech przyrodniczych z cechami ekonomicznymi.

***

A zatem zacznijmy od nauki. Stanisław Speczik urodził się w 1947 roku, kiedy Polacy zaczynali odtapiać małą kopalnię miedzi „Lena”, pionierską, jedyną przejętą po Niemcach. Studia geologiczne odbył w latach 60., kiedy KGHM jeszcze raczkował, a ludność Lubina była sześć razy mniejsza niż dziś, gdyż dopiero otwierano tam kopalnię. Przez ostatnie pół wieku był forpocztą zaplecza naukowego zajmującego się tym metalem. Był ponadto przy jego wydobyciu na każdym etapie, począwszy od poszukiwań, aż po prezesurę w KGHM Polskiej Miedzi, a skończywszy na byciu dyrektorem w pierwszej spółce, która przełamała monopol KGHM w naszym kraju, kanadyjskim konsorcjum MiedziCopper. Historia polskiej miedzi – to jego historia.

Co dla nas najważniejsze, często korzystał z popularnego mariażu futbolu i dużego górnictwa, między innymi mając ogromny wpływ na Zagłębie Lubin w latach 2001-2004. Jest on wzmiankowany przy każdym temacie choć w najmniejszym stopniu związanym z miedzią i to do tego stopnia, że robiąc kwerendę do tego wywiadu, zastanawiałem się, czy nie znajdę o nim jakichś cytatów Marka i Edka z programu „Złomowisko PL”.

Profesor miał jednak jeszcze jedną pasję – wspomnianą piłkę nożną. Jeszcze zanim jego kariera naukowo-biznesowa nabrała rozpędu, był zawodnikiem. Co prawda na tym polu nie odniósł wielkich sukcesów, ale utorował sobie drogę do krajowych struktur piłkarskich. Przy liniach w księgach rachunkowych odnalazł się znacznie lepiej niż przy liniach z wapna. I tu znowu – nie sposób podejść do tematu inaczej, niż po prostu zrobić wyliczankę. Za czasów Domańskiego i Dziurowicza był już Szefem Komisji Finansowej PZPN. W latach 1991-2002 był również członkiem Komisji Finansowej UEFA. W roku 2001 został nominowany na jednego z trzech audytorów sprawdzających jej ówczesne przekształcenia organizacyjne. Był jednym z pierwszych Polaków, którzy otrzymali tytuł „zasłużonych dla UEFA”. Dziś Speczik nie musi się prosić o wejście na kongres UEFA, jak sam mówi, zapraszają go „z automatu”.

Reklama
Był pan bardzo wysoko postawionym delegatem UEFA i FIFA. Jestem pewien, że zna pan mnóstwo zakulisowych historii o działaczach. Przykładowo, słyszałem, że uczył pan tańczyć wieloletniego szefa UEFA, Lennarta Johanssona.

– Tak było, Komitet Wykonawczy UEFA zbierał się w tym samym momencie co Komisja Finansowa, w związku z czym byłem co najmniej 12 razy w roku w Szwajcarii i w każdym z tych posiedzeń uczestniczyli i Johansson, i ówczesny sekretarz generalny Gerhard Aigner, i całe mnóstwo innych delegatów. Potem naturalnie odbywały się jakieś spotkania towarzyskie. Świętej pamięci Lennart Johansson, cudowny człowiek, znał wszystkie klasyki lat 50. i 60., „Love me Tender” śpiewał lepiej od Presleya. Lubił sobie powokalizować, a ja z kolei w latach młodości grałem na gitarze różne Okudżawy i inne dumki. Faktycznie niejednokrotnie uczyłem go tańczyć czy śpiewać, co więcej często w języku polskim.

Rozmawiamy o czasie „po fajrancie”, a co właściwie robi taki delegat na meczu, bo podejrzewam, że większość ludzi tego nie wie. Praca działacza w obiegowej opinii jest kojarzona raczej z brakiem działania i bankietami.

– To jest od cholery roboty! Od delegata zależy cały szereg spraw związanych z bezpieczeństwem, organizacją, dogadaniem się z obiektem, wszystko od A do Z. Kiedy odbywa się przedmeczowe zebranie przed spotkaniem Ligi Mistrzów, to uczestniczy w nim około 40 osób, z których każda jest za jakiś element meczu odpowiedzialna, każda ma określone zadanie. Jeżeli jest to mecz podwyższonego ryzyka to odbywają się specjalne security meetings. To jest olbrzymia odpowiedzialność i spoczywa ona na nas. Są też mniej poważne sprawy, jak na przykład sprawdzanie paszportów zawodnikom. To jest jeden z mało ważnych wymysłów FIFY, wynikający z faktu, że niekiedy takie mecze to na przykład spotkanie Kamerunu z Togo i zawodników zmieniają! Miałem kiedyś taką sytuację na turnieju młodzieżowym w Turcji, że po przerwie z tą samą koszulką wybiegł kompletnie inny zawodnik. Różne rzeczy się zdarzają.

Jaki jest najciekawszy zakulisowo mecz, w którym brał pan udział – taki, w którym działy się rzeczy najbardziej wymykające się spod kontroli, których nie widać na boisku?

– Ja szczęśliwie nie miałem nigdy takiego super-drastycznego meczu. Najbardziej się przejąłem tym, gdy na stadionie Besiktasu w Stambule wysadzono dwa samochody policyjne, dokładnie w tym samym miejscu, w którym ja doglądałem bezpieczeństwa spotkania ledwie tydzień wcześniej. To było trochę stresujące, ale poza tym nie miałem dramatycznych przygód. Pamiętam też taki mecz FC Nurnberg kontra Bolton Wanderers, kiedy do Niemiec przyjechało 5 tysięcy kibiców z Anglii, a na stadionie były dla nich zarezerwowane ledwie 2 tysiące miejsc. Internet w tych czasach raczkował, ale już wtedy pojawiła się masa ofert zakupu i sprzedaży biletów.

Porozmawialiśmy z szefem policji, były dwa sektory buforowe wokół sektora gości. Uznaliśmy, że w obrębie bufora damy radę przypilnować kibiców tak, żeby nie rozpraszać kibiców Boltonu po całym stadionie, żeby nie dochodziło w losowych miejscach do przepychanek. Szczęśliwie kibice bawili się świetnie i nie było żadnych kłopotów, ale kilka tysięcy dodatkowych Anglików na stadionie to jednak dużo, to było spore wyzwanie organizacyjne.

***

O Stanisławie Specziku można powiedzieć, że był wszędzie i zna wszystkich. Jeśli chodzi o kontakty, to może iść w konkury z samym Piotrem Świerczewskim. Za jego rządów w KGHM notorycznie przewijał się w mediach temat przejęcia stołka trenerskiego Zagłębia Lubin przez Jerzego Engela, prywatnie dobrego znajomego profesora. A pamiętajmy, że sympatyczny pan Jerzy kończył wtedy przygodę z reprezentacją, czyli był dosyć łakomym kąskiem. To jego ludzie przecierali szlaki Rutkowskiemu i Bońkowi i jako pierwsi dymisjonowali Adama Nawałkę po nieudanej kampanii 2002 w Zagłębiu Lubin. Kiedy nieco później ponownie zrobił się wakat na tym stanowisku, dyskutowano kandydaturę Mirosława Jabłońskiego. Ale w jakim stylu!

„Znamy się od bardzo dawna, wysoko go cenię i wiem, że jest teraz bezrobotny – mówił Speczik – Ale na razie do mnie nie dzwonił.” (za sport.pl)

Reklama

W tym kontekście można powiedzieć, że to nie Stanisław Speczik dzwoni, tylko to do niego się dzwoni. Kiedy w 2006 roku do Komisji Etyki PZPN starano się znaleźć takich ludzi Listkiewicza, których zaakceptuje Jan Tomaszewki, znaleziono m.in. Speczika. Musiał się cieszyć nieposzlakowaną opinią, bo przecież Zagłębie Lubin było jednym z klubów zamieszanych w analizowaną przez Komisję aferę korupcyjną. W 2013 upadała Polonia Warszawa, pojawiła się konieczność znalezienia pośrednika do negocjacji Ireneusza Króla ze Stowarzyszeniem Polonia Warszawa. Pamiętamy, sytuacja na ostrzu noża. Mediatorem w trudnej sprawie, powiernikiem obu zwaśnionych stron został Stanisław Speczik. Te znajomości sięgają oczywiście jeszcze wyżej, by przypomnieć tylko wymienionego już Lennarta Johanssona. O koneksjach w świecie naukowym czy politycznym nawet w tym tekście nie wspominam.

Jest pan człowiekiem, który przewijał się w sprawach sportowych w najróżniejszych rolach, ale szczerze się zaskoczyłem, gdy dowiedziałem się że był pan pośrednikiem w negocjacjach między Ireneuszem Królem a SPW przy upadku Polonii.

– Nie byłoby upadku Polonii, gdyby urząd skarbowy nie wszedł na wszystkie majętności pana Króla i nie zablokował mu kilkudziesięciu milionów złotych na koncie. Następnie Ireneusz Król wygrał wszystkie sprawy ze skarbówką, pieniądze zwracano mu przez całe lata, ale już było za późno. Urząd niekiedy wykończy człowieka, a on był pełen dobrych intencji.

Ale dobrymi chęciami, to wie pan…

– Oczywiście, nic się nimi nie zrobi, zwłaszcza jak zabraknie pieniędzy.

Czy był to dla pana najbardziej stresujący moment w pracy okołopiłkarskiej, czy może wskazałby pan spadek z Zagłębiem Lubin? Obu sytuacjom towarzyszyła naprawdę gorąca atmosfera i burza medialna.

– Wie pan, takich chwil było znacznie więcej. Dla mnie najbardziej gorące momenty były, kiedy byłem przewodniczącym Wydziału Finansowego PZPN. Skarbówka wchodziła do siedziby, zabrała komputery, zajęła konta, kiedy wszystko funkcjonowało w powietrzu, a ja z wiceprezesem Kolatorem spędziłem kilka miesięcy na Świętokrzyskiej w Urzędzie Skarbowym. Szczęśliwie udało nam się to wszystko odblokować, wygrać. To była forma nacisku, chciano wtedy upolitycznić PZPN. Było dwóch ministrów sportu, których nie będę wymieniał z nazwiska, ale którzy chcieli siłą przejąć związek. W tych dniach nie było nawet czym płacić, własnymi samochodami woziliśmy delegatów UEFA i z własnej kieszeni lokowaliśmy ich w drogich hotelach. To był ciężki czas.

Przewinęło się już tyle nazwisk, że wreszcie muszę zadać pytanie, na które czaję się od jakiegoś czasu – kogo pan właściwie nie zna? Albo przynajmniej kto jest najbardziej ciekawym, najbardziej nietypowym kontaktem w pańskim telefonie?

– Hmm… Znajdzie pan kilku premierów, kilku milionerów, znajdzie pan wielu ministrów, profesorów, znajdzie pan właściwie do niedawna największe nazwiska polskiej piłki: Grzesiu Lato, Michał Listkiewicz. Ale myślę, że najbardziej ciekawą postacią, z którą złapałem wspólny język, był „Portugalczyk z Mozambiku”, Eusebio. Spotykaliśmy się przy okazji meczów, na których był on gościem honorowym. Byłem kiedyś mile zaskoczony, gdy pamiętał i przysłał mi życzenia urodzinowe. Trzymam tę kartkę do dziś. Ale spotyka się wielu ciekawych ludzi na drodze swojego życia. Będąc na przeszło dwustu meczach pod egidą UEFA i FIFA delegatem, widziałem większość wybitnych europejskich piłkarzy i trenerów.

To a propos trenerów. Był pan jedną z pierwszych osób, która widziała od kuchni warsztat Adama Nawałki.

Adam to naprawdę wspaniały chłopak. Tak, pamiętam jego początki, nie powiodło mu się u nas. Potem patrzyłem z podziwem na jego karierę selekcjonera, bo to była gigantyczna zmiana. Adam zrobił niesamowity postęp, to był zupełnie inny człowiek. Pamiętam go wtedy jako niezmiernie impulsywnego, biegającego, krzyczącego…

Widział pan taki film na Youtube z Adamem Nawałką wykrzykującym „FAKEN!”?

– Tak! Tak! Sam słyszałem to na stadionie w Lubinie. Ja zresztą myślę, że jego najlepsze lata to były te, gdy wrócił do Górnika Zabrze, kiedy nagrano ten film. On tam zbudował drużynę z z kilku młodych chłopaków, która doskonale się spisywała i myślę, że to tam nauczył się składać to wszystko do kupy, ale też zmienił styl. Jako trener reprezentacji to był już pełen spokój, równowaga.

 A czy za czasów Zagłębia Adam Nawałka miał już jakieś swoje przywary, przesądy i temu podobne zachowania?

– Miewał, miewał. Pamiętam, załatwiliśmy mu kiedyś mieszkanie, jak się okazało na parterze. Stwierdził, że on nie może spać i źle się czuje, kiedy te okna są tak nisko i musieliśmy załatwić mieszkanie gdzieś wyżej, choć też nie mogło być ono zbyt wysoko! Miał różne takie drobne dziwnostki, ale takie małe to w sumie chyba każdy ma, więc było to dla nas normalne. Natomiast jako nauczyciel akademicki patrzę na rozwój ludzi i ja go niezmiernie szanuję za to, co on zrobił. Skąd przyszedł, jak zaczynał, jaką drogę przebył i jak wiele się nauczył. Chociaż słyszałem głosy, że pod koniec kadencji wpadł już w lekkie gadulstwo i przesadnie męczył tych piłkarzy na odprawach.

***

Okres rządów Stanisława Speczika w Zagłębiu Lubin kładzie się jednak cieniem na jego karierze w sporcie. Formalnie profesor był tylko prezesem KGHM, a klubem zarządzali inni ludzie. Wiemy jednak, jak to z tymi profesorami w naszej piłce jest. Speczik w mniejszym lub większym stopniu zarządzał personaliami z tylnego siedzenia i to nawet zanim KGHM formalnie przejął większość akcji klubu (kwiecień 2003). Kombinat zawsze orbitował dookoła zespołu, ale jego rządy to prawdziwe wejście z buta i początki mocarstwowych planów. To były dzikie czasy. Zagłębie miało długi wskutek… nieuregulowania z miastem dochodów z przystadionowej giełdy samochodowej. Przed sezonem 2002/2003 na klub spadł jednak miedziany deszcz, gdy KGHM zaproponował spory kontrakt sponsorski, który pozwolił nie tylko na oddech, ale i zatrudnienie obiecującego Nawałki i kilku uznanych piłkarzy, na przykład z Wisły Kraków.

KGHM zyskał więc mocne narzędzie nacisku na klub, ale skutkiem tego było to, że Zagłębie nie zaznało wtedy żadnej stabilizacji w strukturach. Był to ówcześnie najbardziej upolityczniony klub w kraju, a między prezesami Zagłębia z różnych frakcji (i to często jednej partii!) toczyły się zakulisowe zagrywki. Dochodziło do sytuacji, w których prezesi i dyrektorzy czekali aż Speczik pojedzie na delegację zagraniczną, po czym dochodziło do lawinowych zwolnień i roszad.

Co z tego, że klub miał ogromne pieniądze, co z tego, że Speczik przecinał wstęgę przy odpalaniu nowych jupiterów, skoro w gabinetach grano w gorące krzesła. To odbijało się oczywiście na sferze sportowej, dochodziło nawet do takich sytuacji, że jeden z dyrektorów dzwonił z trybun na ławkę rezerwową i instruował trenera Wojnę kogo ma zmieniać i jak grać. KGHM już w 2003 roku przejął pakiet większościowy i pełną władzę w klubie, ale „to by nic nie dało i tak”. Zagłębie spadło z ligi po barażach, co odebrano za sensację.

Co zadecydowało o niepowodzeniu projektu Zagłębiu Lubin za pańskich czasów? Decyzje personalne? Zarządzanie? Piłkarze?

– Wie pan, to wiąże się także i z pewnymi sytuacjami, które miały miejsce. Zagłębie było przecież zamieszane w aferę korupcyjną, były pewne lokalne polityczne gierki między dyrektorami. Przede wszystkim ja nie byłem prezesem Zagłębia, byłem prezesem KGHM.

Ale jednak trochę zawiadywał pan tym projektem z tylnego siedzenia.

Nie pamięta się o tym, że KGHM nie był wtedy w aż tak dobrej kondycji finansowej jak teraz. Jasne, pieniądze były, ale to były czasy, kiedy cena tony miedzi była poniżej 2 tysięcy dolarów. Dla porównania dziś jest to rokrocznie 6-7 tysięcy dolarów. To jest ponad 300% więcej. Zagłębie dostawało pieniądze od KGHM, ale jak na współeczesne warunki kombinatu to było to relatywnie skromne wsparcie.

Czy w takim razie sugeruje pan, że kondycja KGHM, jak i późniejszy sukces Zagłębia powiązane były z cenami miedzi?

– Był to jeden z kilku czynników. W okresie poprzedzającym mistrzostwo ceny metalu skoczyły. Ale na piłkę składa się kilka rzeczy. Na pewno najważniejszą rzeczą w mojej opinii jest kierownictwo klubu, zarząd. Przecież do dziś mamy w polskich ligach kluby, które grają praktycznie bez pieniędzy, ale żyją swoim wewnętrznym życiem, pewną społecznością i znakomicie sobie dają radę na swoich poziomach. Druga rzecz to jest dobry trener, który jest w stanie w ramach posiadanych środków skompletować drużynę, nawet z zawodników za niewielkie pieniądze.

Tak jak to było w przypadku awansującego wtedy lokalnego rywala Górnika Polkowice. Pojawiały się plotki, jakoby po spadku Zagłębia KGHM miał rzekomo przymierzać się do zakupu także tej drugiej drużyny. Jak to w rzeczywistości było?

Ja się od tego odcinałem. Bardzo przyjaźniłem się z prezesem Sikorskim, nigdy nawet nie wchodziło to w rachubę.

Postawiono na jednego konia czy w grę wchodziły jakieś niesnaski polityczne?

– Myśmy powiedzieli jedno – ten, kto jest pierwszy, ten jest pierwszy. Finansujemy jeden klub w pierwszej lidze, jeden w drugiej, jeszcze jeden w trzeciej [Miedź Legnica – przyp. red.] i cześć. Jesteście w pierwszej lidze – dostaniecie wyższe pieniądze. Jesteście w drugiej – niższe. Ale wszystko to w ramach wyłącznie układów sponsorskich, a już nie przejmowania władzy. To nie jest casus ROW-u Rybnik czy Miliardera Pniewy, gdzie się kupuje nazwę klubu i migruje na siłę do pierwszej ligi.

***

Kiedy KGHM przejął oficjalnie Zagłębie, ukryty do tej pory w cieniu Stanisław Speczik zaczął się udzielać nieco częściej. Już w pierwszym wywiadzie po transakcji nie gryzł się w język i orzekł, że przepłaceni piłkarze „grają jak patafiany”.

„Jak zobaczymy, że piłkarzom nie chce się grać, to ich po prostu wymienimy – zapowiedział. – Teraz to nie jest w Polsce żaden problem.”

„Niech sobie sam gra – skomentował jeden z graczy.” (za sport.pl)

Formalnie był „tylko” prezesem KGHM, więc nadal oficjalnie nie dzierżył władzy w klubie. To zresztą trochę jego styl – pomimo tego, że pełno jest go wszędzie, to jednak woli zająć miejsce w cieniu i dać dyrygować innym. Uaktywniał się w momentach kryzysowych jak na przykład wtedy, gdy Zagłębiu zorganizowano obóz przygotowawczy w hotelu z domem publicznym (profesor komentuje to jedynie słowami, że to nie był dom publiczny, tylko odbywały się tam rewie czy pokazy tańców egzotycznych), albo gdy prywatną krucjatę przeciw piłkarzom zaczął przeprowadzać trener Olarević, odsuwając od składu najpierw dwóch, a po zastanowieniu jeszcze czterech zawodników.

Speczik w żołnierskich słowach wytłumaczył trenerowi, dlaczego ma ich przywrócić i ten po jeszcze jednym zastanowieniu karnie ich przywrócił. Gazety z tamtych czasów używają sformułowań typu „wezwał” czy „rozkazał”, co dobrze oddaje jego styl rządów – dzieci mogą się wydzierać i wybijać zęby, ale jak ojciec wstanie raz na rok z fotela, to znaczy, że sprawa jest poważna.

Grali jak patafiany?

– Niekiedy piłakrze grają, niekiedy szydełkują, a niekiedy po prostu widać tę beznadzieję na boisku. Ja się tych słów nie wypieram. Jestem znany z jasnych, klarownych ocen. Dlatego też doszło wtedy do zmiany trenera. W piłce jest niekiedy tak, że ta sama drużyna, ci sami piłkarze, po paru rozmowach i odpowiednim przygotowaniu psychologicznym grają zupełnie inny, piękny mecz, prawda?

Mówi się często o słynnym „efekcie nowej miotły”, są tacy trenerzy-ratownicy.

– Dokładnie, przykładowo Ojrzyński, czy inni, którzy zajmują się wyciąganiem klubów z bagna. Pamiętam sytuację, kiedy Jurek Engel został trenerem reprezentacji. Zebraliśmy się w restauracji Adler na ulicy Mokotowskiej, był tam Kolator, Listkiewicz i Boniek, który nawet nie jest w jakichś najbardziej przyjaznych układach z Jurkiem. Wtedy Zbyszek powiedział: „słuchajcie, my naprawdę mamy w tej chwili bardzo mało wielkich zawodników. Mamy taką średnią klasę europejską i żadnych gwiazd. Moim zdaniem to najlepszy by był Jurek Engel, bo on potrafi poskładać średniaków w jedną sprawnie działającą maszynę”. To był sezon gdy w Polonii dość młodym, mało doświadczonym składem zrobił mistrzostwo. Ponadto potrafił wyciągnąć z każdego piłkarza coś ponad jego umiejętności. I przecież faktycznie, eliminacje zagrali cudownie.

Eliminacje…

– Już nie będę mówił, dlaczego to wszystko się tak skończyło. O Korei napisano książki, a ja jako szef Wydziału Finansowego dokładnie wiem, jak to wyglądało, kiedy pojawiły się pierwsze dochody z reklam i co się potem stało, jak na boisku ludzie biegali przeciwko sobie i przeciwko pieniądzom.

Ale skoro wróciliśmy do spraw związkowych, to mam dla pana ciekawostkę. Odkopałem stary wywiad ze Stanisławem Łopacińskim, działaczem ze Śląska, z 2004 roku, świeżo po zjeździe PZPN i wyborze Listkiewicza na drugą kadencję. Pan Łopaciński był jednym z nielicznych członków opozycji antylistkiewiczowskiej i zapytany o ewentualnego kontrkandydata dla dotychczasowego prezesa rzuca pańskie nazwisko. Dodał, że gdyby środowisko „popracowało” nad tą kandydaturą i namówiło profesora, to „kto wie”. Czy pan by był skłonny albo może wręcz chętny, by objąć wtedy posadę prezesa PZPN? Czy to było w ogóle realne pańskim zdaniem?

– Powiem szczerze, że przez jakieś 20 lat na pewno gdzieś w tym szczycie władz PZPN-u się obracałem. Jednak Michał Listkiewicz był także moim kandydatem, zarówno wtedy kiedy wygrał z Dziurowiczem, jak i w trakcie następnych wyborów. Czy mógłbym startować? Mógłbym, gdyby Michał nie chciał, to mógłbym. Było co prawda kilku takich, którzy mnie namawiali, ale ja przecież byłem szefem kampanii wyborczej Listkiewicza. Jest to człowiek łączący bardzo wiele pozytywnych cech, a przede wszystkim kocha piłkę. Ksiądz powinien wierzyć w pana Boga, a ktoś, kto robi w związku, powinien tą piłką żyć.

Jaka jest różnica klas, jeśli chodzi o porządek w PZPN, a porządek w UEFA? Czy są takie rzeczy, które by pan zmienił w naszym związku?

– PZPN jak na związek krajowy jest już przyzwoicie zorganizowany. Dziś nie jest tak, że my jakoś bardzo odstajemy od podobnych wielkością i finansami krajów. Natomiast jest jedna rzecz, która jest wspaniała w UEFA, a której PZPN nie dopracował. To pewna kultura zmian, kultura czasu. W naszym związku jest trochę jak w polskiej polityce – dochodzi jakaś ekipa do władzy, to wszystkich poprzednich wywala i wstawia swoich, a odrzucając wszystkich z marszu gubi się po drodze profesjonalistów, ludzi, którzy na pewnych aspektach zjedli zęby. Wyrzuca się tych, którzy chorują na tę samą chorobę – na piłkę. Niby jest jakaś komisja dla emerytów i innych takich, ale to przecież nie o to chodzi, to takie lokowanie ludzi, żeby mieli jakiekolwiek miejsce.

Natomiast w UEFA ten trzon pozostaje prawie cały czas ten sam, a zmiany dokonują się płynnie, nie pojedynczymi falami. Komitet Wykonawczy nie zmienia się cały, głosowania odbywają się po kolei, wchodzą nowi ludzie i odchodzą inni, rotacja jest ciągła, nie ma takiej burzy, która niszczy wszystko i przechodzi. Bardzo bym chciał, żeby w PZPN-ie tak jak w UEFA odbywały się te wszystkie zmiany personalne. Ja z racji tego, że wszedłem w pewien wiek, to i tak opuściłem grupę tych ludzi aktywnych w naszym związku. Tam to ja jestem zapomniany człowiek, pewnie jeszcze kilku ludzi mnie zna, natomiast w federacji europejskiej otrzymałem po 12 latach pracy „Order of Merit”, który ustawia mnie w kompletnie innym miejscu.

***

W roku 2004 przygoda Stanisława Speczika z Zagłębiem dobiegła końca, wraz z otrzymaniem nominacji na stanowisko wiceministra skarbu. Już w 2001 był zresztą proponowany na ministra nauki, ale wiadomo – w tym nie ma miedzi. Zadowolił się więc „skromną” posadą prezesa KGHM. Podejrzewamy, że jakoś otarł łzy. W następnych latach oprócz działalności akademickiej, Speczik skupiał się raczej na własnym biznesie. Obecnie jest dyrektorem kanadyjskiego koncernu MiedziCopper na Polskę. Holding ten rzucił rękawicę KGHM i poszukuje u nas kruszców na własną rękę.

Niedawno, po latach starań, odtrąbiono sukces – odkryte pod Nową Solą złoża miedzi i srebra oszacowano na łącznie 0,86 miliarda ton i wpisano oficjalnie do bilansu kopalin. To już zatem nie kolejna fantazja pokroju łupków czy grafenu, tylko oficjalne, potwierdzone liczby. Spółka ogłosiła studium wykonalności kopalni i w najbliższych latach przymierza się do założenia nowego zagłębia górniczego. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, w rejonie powstaną nowe szyby, nowe biznesy, może nawet nowe miasta, jak w przypadku Lubina.

Pan nie jest osobą z pierwszych stron gazet. Nigdy nie wychodził pan do pierwszego szeregu, tak było i w Zagłębiu Lubin i w PZPN-ie, i w biznesie, mimo że wszędzie miał pan władzę lub osiągnięcia. Nie lubi pan rozgłosu? Może lubił pan się czuć taką szarą eminencją polskiej piłki?

– Myślę, że to jest kwestia mojego charakteru. Ja wolę taką organiczną pracę, poza światłem jupiterów. Byłem w piłce nożnej w czasach, kiedy nikt tam poważnych pieniędzy nie zarabiał, kiedy ludzie robili to z serca. W dalszym ciągu prowadzę Fundację na rzecz Rozwoju Sportu Młodzieżowego przy Polonii Warszawa. Od lat organizujemy Turniej Małego Powstańca, teraz będzie miał też miejsce drugi turniej Dzieci Polonii Dzieciom, w którym grają podopieczni domów dziecka z Zagłębia Miedziowego. Praca czysto społeczna. Nie potrzebuję być na świeczniku. Kto o tym wie, że ja to robię? Nikt o tym nie wie.

Skoro pojawił się temat Polonii, to zapytam jeszcze o pańskie zdanie i nadzieje związane z nowym właścicielem.

– Wreszcie jakieś szczęście się uśmiechnęło do Polonii. Mam nadzieję, że coś z tego wyjdzie, aczkolwiek ten model jednego właściciela się powoli w świecie przejada. Polonia też już kiedyś próbowała iść tą drogą i wyszło, jak wyszło. To jest dobre na drugą, trzecią ligę, ale już na pierwszą i Ekstraklasę powinien być on poszerzony o spółkę akcyjną, gdzie znajdują się inwestorzy, udziałowcy, którzy traktują to bardzo profesjonalnie, a nie jako potencjalną zabawkę, jako spełnienie marzeń z młodości. Bardzo przyzwoity, ciepły człowiek i mam nadzieję, że szybko mu się uda dociągnąć do pierwszej ligi, tylko jak mówię, wtedy trzeba będzie zmodyfikować ten model właścicielski.

To na koniec pytanie o przyszłość. Czy kiedy powstanie już kopalnia, kiedy będą zyski, czy wtedy pana firma zainwestuje w niedoreprezentowany lubuski futbol, na przykład Arkę Nowa Sól? Są takie pomysły? Wróci pan do piłki?

– Zawsze byliśmy na to otwarci, zresztą pomagaliśmy w mniejszym czy większym stopniu w Zielonej Górze. Wspieraliśmy koszykarskiego mistrza Polski, Stelmet, mieliśmy nawet taki pomysł, żeby zostać sponsorem tytularnym hali sportowej Stelmetu, nazwać ją Miedzicopper Arena, ale to zależy od zysków, a jeśli chodzi o te… Cały czas rozbijamy się o władzę. Zainwestowaliśmy w Polsce łącznie 140 mln dolarów, a ciągle nie jesteśmy pewni przyszłości. Jest gotowe studium wykonalności dla nowej kopalni, ale każda decyzja administracyjna wisi w powietrzu. W związku z pandemią nie mogliśmy pewnych projektów realizować, wystąpiliśmy z wnioskiem o przedłużenie koncesji osiem miesięcy temu i do dziś nawet jeden papierek zwrotny do nas nie wpłynął. Jesteśmy jednak dobrej nadziei. Patrzymy w przyszłość z optymizmem.

Przygotował GRZEGORZ CIEPLAK

Fot. newspix.pl

Najnowsze

Hiszpania

Ancelotti będzie eksperymentować? “Valverde na prawej obronie? To jedna z opcji”

Patryk Stec
0
Ancelotti będzie eksperymentować? “Valverde na prawej obronie? To jedna z opcji”

Komentarze

6 komentarzy

Loading...