Przez lata wyniki polskich drużyn w europejskich pucharach wywoływały dyskusję: a dlaczego tak szybko pozbyli się swoich gwiazd? Co możemy zrobić, by mistrz/zdobywca Pucharu/wicemistrz nie prowadził tak szybkiej wyprzedaży? Dlaczego nie mają ciągłości w budowie własnego zespołu, dlaczego miotają się od kryzysu do kryzysu, zamiast budować drużynę, która ma określony cykl?
Wówczas wydawało mi się, że nie ma nic gorszego. Jest sobie całkiem fajny mistrz Polski, z napastnikiem, który strzela bramki i obrońcą, który potrafi odebrać piłkę rywalowi. Potem dym z rac na fecie zostaje rozwiany przez wiatr, kac schodzi nawet u najbardziej rozrywkowych piłkarzy i napastnik znajduje się w Serie A, a obrońca w Championship. Następnie mistrz odbiera oklep od jakichś Szwajcarów czy innych Austriaków i na tym kończy się pucharowa przygoda.
Naprawdę, myślałem, że kiedy z tym wygramy, to wszystkie fazy grupowe będą nasze. Wystarczy, by drużyny eksportowe chwilę poczekały, by nie wyprzedawały się już w czerwcu, ale poczekały do sierpnia, optymalnie może nawet do grudnia.
I potem przyszedł ten ubiegły rok. I przyszła Lechia Gdańsk.
Naprawdę wtedy uwierzyłem po pierwszym meczu przeciw Broendby. To było potwierdzenie wszystkich moich tez. Wystarczy dać pracować porządnemu trenerowi – Piotr Stokowiec przecież się zna na rzeczy. Wystarczy nie sprzedawać gwiazd przy pierwszej ofercie – sztandarowym przykładem było utrzymanie Haraslina. Do tego jeszcze mądre rozwijanie młodzieży, zamiast rzucania się na pierwsze lepsze grosze od zagranicznych klubów (Makowski czy Fila), punktowe wzmocnienia w postaci gości w świetnej formie (Udovicić) i można szarżować.
Okazało się, że szarżę zakończył średniak ze średniej europejskiej ligi. Napisałem wtedy tak:
Lechia Gdańsk wyglądała jak Eddy z Lock, Stock and Two Smoking Barrels. Gość miał wygrać dla swoich kumpli kupę kasy w pokera – był w to naprawdę świetny, więc koledzy zrzucili się na jego turniejowe wpisowe, sam Eddy się gustownie ubrał, spryskał najlepszymi perfumami i z pewną siebie miną usiadł przy stole. No a potem się okazało, że przy tym stole gra się jednak trochę inaczej.
Jesteśmy jak Eddy i jego kumple. Wydawało nam się, że Eddy jest wymiataczem, że poradzi sobie z każdym, że naprawdę dobrze przygotował się do wyzwania. Oczywiście, wiedzieliśmy, że wylosował trudnego rywala, ale kurczę – przecież nie dało się tutaj już wiele poprawić.
Teraz wymiotujemy pod tą podrzędną speluną, bo przecież II runda eliminacji Ligi Europy to nie są pokerowe mistrzostwa świata. Wymiotujemy razem z Eddym, bo wiemy, że tam gdzie jest nasz sufit, tam inni mają podłogę.
***
Minął rok. I szczerze – już w momencie, gdy legioniści fetowali na barce płynącej Wisłą miałem przed oczami ten tekst, te zdania i ten nieprzytomny wzrok Eddy’ego. Każdy kolejny dzień okienka transferowego utwierdzał mnie w przekonaniu, że zbliżamy się do katastrofy. Karbownik zostaje na eliminacje – wow, to jeszcze lepsze niż Haraslin, który został w Lechii na puchary. Do Warszawy trafi Artur Boruc. Szał. Wraca Bartosz Kapustka, będzie gotowy już na II rundę. Udovicić sprzed roku został przebity kilkunastokrotnie. Wiadomo, skala wyzwania większa, bo jednak Legia dostąpiła zaszczytu gry o Ligę Mistrzów, podczas gdy lechiści szturmowali jedynie Ligę Europy. Ale mimo wszystko – te ruchy robiły wrażenie.
Zwłaszcza jeśli dodamy, że stołeczny zespół naprawdę miał czas się zgrać, zahartować, poznać i dotrzeć. Aleksandar Vuković, a raczej jego drużyna, już w ubiegłym sezonie rosła z każdym kolejnym meczem, od remisu gdzieś na stadionie z pasem lotniskowym za bramką, po twardą walkę na Ibrox Stadium z drużyną prowadzoną przez Stevena Gerrarda. A jak hulała wiosną? A w pierwszych meczach po wznowieniu post-pandemicznym?
Zazwyczaj staram się unikać tzw. pompowania balonika, ale tutaj naprawdę były ku temu przesłanki. Jedyne osłabienie – Radosław Majecki – zostało w mig załatane zawodnikiem, który nie powinien być jakościowy dużo gorszy. Zresztą: po prostu nie jest dużo gorszy, można tutaj użyć czasu teraźniejszego, bo Boruc wczoraj był chyba jedynym jasnym punktem Legii. Patrzyłem na to, jak Legia szykuje się na puchary z mieszanką podziwu, że wreszcie robią to tak, jak należy oraz strachu, że właśnie zrzucam się wraz z innymi na wpisowe dla Eddy’ego.
Zupełnie szczerze: byłem przekonany, że Legia będzie grała w IV rundzie i jeśli się wypieprzy – to właśnie tam, po twardej walce. Już nawet wstępnie zaplanowałem, że odświeżę ten tekst z Eddym, że wspomnę o tym suficie. Mistrz Polski bez osłabień, mistrz Polski ze wzmocnieniami, ale nadal: mistrz Polski bez fazy grupowej Ligi Mistrzów. Nasz sufit nie jest nawet podłogą europejskich salonów.
***
Rzeczywistość okazała się jeszcze bardziej brutalna. Legia… Przypomnijmy, obecnie polski sufit. Najlepszy klub ubiegłego sezonu, dodatkowo wzmocniony, z tym samym trenerem oraz paroma piłkarzami, którzy powinni się rozwinąć w stosunku do stanu sprzed paru miesięcy. I ta Legia dostaje w cymbał na własnym terenie od Omonii Nikozja. OMONII. NIKOZJA. W II rundzie eliminacji Ligi Mistrzów, a więc gdyby to było Zakopane zimą – gdzieś pomiędzy przedskoczkami a zawodnikami z Włoch i Rosji. Omonia nawet nie została ogłoszona mistrzem, w eliminacjach gra, bo była pierwsza w lidze po 22 kolejkach. Przez prawie pół roku w piłkę nie grała.
Tam właśnie jest nasz sufit. To nie podłoga europejskich salonów, to jest podkład betonowy pod fundamentami. A my sześć stóp pod nim.