Czy Arka walczyła do końca o uratowanie wyniku? Walczyła. Czy było widać po gdyńskim zespole osławione cechy wolicjonalne? Było, zwłaszcza po przerwie. Czy żółto-niebiescy byli bliscy wywiezienia co najmniej punktu z Bełchatowa? Byli, w sumie niewiele zabrakło. Mieli swoje szanse. Ale w futbolu – również jeżeli mówimy o walce o utrzymanie w Ekstraklasie – liczy się też jakość. Czysto piłkarska klasa. A tej dzisiaj Arce bardzo dotkliwie brakowało. Sama waleczność wystarczyła, by napsuć Rakowowi Częstochowa trochę krwi, lecz okazała się niewystarczająca, by podopiecznych Marka Papszuna pokonać, albo chociaż wyszarpać remis.
Deklasacja do przerwy
Pierwsza połowa spotkania nie była porywającym widowiskiem. Oczywiście ze względu na postawę gości. Podopieczni Ireneusza Mamrota zaprezentowali się po prostu katastrofalnie, choć to określenie chyba i tak nie do końca oddaje, jak słabi byli żółto-niebiescy. Udało im się oddać jeden strzał na bramkę Rakowa, bez problemu wyłapany przez Jakuba Szumskiego. Poza tym mieli kłopoty z utrzymaniem się przy piłce przez choćby kilkanaście sekund. Szczytem wszystkiego był już kuriozalny popis Luki Maricia, który nie przyjął prostej piłki zagranej przez partnera z defensywy i – próbując ratować futbolówkę przed opuszczeniem boiska – kopnął ją tak niefortunnie, że ustrzelił klejnoty zdumionego Damiana Zbozienia. Ten natomiast ostatkiem sił sfaulował ruszającego z kontrą rywala i zaległ na murawie, zwijając się z bólu. Bezlitosny Paweł Gil pokazał cierpiącemu obrońcy żółty kartonik za faul taktyczny.
No i tak mniej więcej prezentowała się Arka przed przerwą. Zero pomysłu, zero tempa. Kopanina.
Na dodatek: niewiele porządnej defensywy. Raków od początku ustawił ten mecz pod swoje dyktando. Ekipa Marka Papszuna dokuczała przeciwnikom wysokim pressingiem, z którym Arka kompletnie sobie nie radziła. Z tego wynikały głupie faule i straty piłki, których dopuszczali się choćby Adam Marciniak, wspomniany Luka Marić czy też Michał Kopczyński. I z każdą kolejną stratą gości Raków coraz mocniej zaciskał pętlę na ich szyi. Na efekt bramkowy trzeba było czekać przez pół godziny.
Po rzucie rożnym zakotłowało się w polu karnym, a Maciej Jankowski z Arki skierował piłkę do własnej bramki. Ta otarła się jeszcze o nogę Kamila Piątkowskiego i wylądowała w sieci. Później Raków miał kilka wybornych okazji do podwyższenia prowadzenia, lecz do siatki udało się trafić tylko raz. Znakomicie dysponowany Petr Schwarz przepięknie przymierzył z osiemnastu metrów, wykorzystując totalny galimatias w defensywie Arki, która kompletnie nie potrafiła wcześniej okiełznać Felicio Browan Forbesa.
Przebudzenie Arki
Przemknęło nam wtedy przez myśl, że jest już po meczu. Że tak dysponowana, człapiąca, pozbawiona wigoru Arka musi dzisiejsze spotkanie przegrać. Ale przecież mieliśmy w pamięci starcie z lutego, gdy Raków również zmiażdżył żółto-niebieskich w pierwszej połowie, ale dał sobie wydrzeć punkty w samej końcówce spotkania. No i przez moment zanosiło się na powtórkę z historii. Arka na drugą odsłonę spotkania wyszła mocno nabuzowana. Pierwszą dogodną sytuację zmarnował wprawdzie Oskar Zawada, ale już wkrótce gdynianie wcisnęli gola kontaktowego. No, właściwie to gospodarze strzelili go sobie sami. Do własnej bramki trafił Patryk Kun, którego naciskał w polu bramkowym wprowadzony po przerwie Marcus da Silva.
Z kolei Marek Papszun nie wypuścił na drugą połowę wspomnianego Schwarza. I to ewidentnie zakłóciło harmonię w zespole częstochowian. Lecz zakłóciło tylko na kilkanaście minut. Tym razem dramatycznego zwrotu akcji już bowiem nie było. Raków szybko zniwelował przewagę gości, zripostował golem na 3:1 i na jakiś czas uspokoił sytuację.
W końcówce spotkania ponownie zrobiło się nerwowo, bo mocno szarpiąca i waleczna Arka znów złapała kontakt – tym razem Marcus definitywnie wpisał się już do protokołu meczowego, wykorzystując przytomne zgranie Oskara Zawady. Jednak gdynianom zwyczajnie zabrakło armat w ofensywie, by pokusić się o coś więcej. Nawet gdy agresywny, wysoki pressing gospodarzy całkiem przystał istnieć, gdy ich szyki obronne mocno się posypały, żółto-niebiescy nie potrafili rosnącej przewagi przekuć w kolejne bramki. Tym bardziej mogą więc żałować kompletnie przespanej, przedreptanej pierwszej połowy i kilku fatalnych zachowań w defensywie. Po przerwie naprawdę pokazali, że potrafią z Rakowem równorzędnie rywalizować.
Łyżka dziegciu w beczce miodu
W pewnym sensie oglądaliśmy dzisiaj dwa osobne spotkania.
- Pierwsza połowa: 8 strzałów gospodarzy, 1 gości. Posiadanie piłki: 62% do 38%.
- Druga połowa: 9 strzałów gospodarzy, 12 gości. Posiadanie piłki: 38% do 62%.
Szczególnie zadowolony ze swojego występu może być 20-letni Kamil Piątkowski z Rakowa, który nie tylko zapisał na swoim koncie gola, ale popisał się również dość niespodziewanie ładną asystą. Żeby jednak nie było za słodko, trzeba zaznaczyć, iż przy obu trafieniach gdynian Piątkowski mógł zachować się nieco lepiej. Nie można powiedzieć, by zawalił swojemu zespołowi gola, to byłaby zdecydowanie zbyt daleko posunięta krytyka. Lecz z pewnością trener Papszun nie omieszka wypomnieć swojemu młodemu podopiecznemu choćby spóźnionej reakcji w kryciu wspomnianego Zawady.
Poza tym – zaimponowali rezerwowi, czyli Marcus z Arki oraz Ben Lederman z Rakowa. Ten pierwszy to już weteran, ale jego wejście za kompletnie wypompowanego z energii Macieja Jankowskiego wniosło naprawdę mnóstwo ożywienia do ofensywy gości. Z kolei 20-letni Lederman zasygnalizował duży potencjał. Na listę strzelców się wprawdzie nie wpisał, ale kilka razy bardzo mocno zagroził bramce strzeżonej przez Marcina Staniszewskiego.
Tak czy owak – do sensacyjnego zwrotu akcji tym razem nie doszło. Arka obudziła się zbyt późno, no i chyba po prostu zabrakło jej sił, by mocniej rywali docisnąć. Pięć punktów straty do Wisły z Krakowa, sześć do tej z Płocka. Tak wygląda obecna sytuacja gdynian w tabeli. Nie ma co się czarować: ekipie Mamrota pomału pozostaje wiara w cud.
fot. 400mm.pl