Gdyby Adrian Klimczak po 45 minutach spacerowania za piłkarzami Śląska Wrocław poprosił któregoś z nich o autograf na koszulce, wcale byśmy się nie zdziwili. Różnica klas przed przerwą była tak ogromna, że zastanawialiśmy się, skąd na murawie wzięli się ci akrobaci w bieli. Wylicytowali miejsce na boisku na aukcji charytatywnej? Wylosowano ich spośród posiadaczy dekoderów? Zebrano ich po drodze z Łodzi do Wrocławia?
Tak słabych 45 minut nie widzieliśmy chyba w tym sezonie nawet w takich pamiętnych meczach jak 0:7 Wisły w Warszawie czy ostatnie 1:5 Arki przy Łazienkowskiej. ŁKS nie istniał, nie było go fizycznie na boisku, nie był zainteresowany podejmowaniem interakcji z zawodnikami gospodarzy. Gdy Śląsk atakował, w obronie łodzian były prześwity jak na weselnym parkiecie o 4.30. Gdy Śląsk bronił, na każdego ełkaesiaka przypadało trzech piłkarzy w zielonych koszulkach. Wyglądało to tak, jakby siedmiu ełkaesiaków ustawiło się na linii środkowej, dzięki czemu i w ataku, i w obronie Śląsk miał przewagę kilku graczy.
Tak parodystyczna gra rywala budzi demona nawet u wyjątkowo uśpionych futbolistów.
Dość napisać, że pierwszego gola strzelił Filip Marković po asyście Erika Exposito. Była to bramka dość typowa dla przeciwników ŁKS-u – przejęcie w środku pola, uruchomienie szybkim podaniem zawodnika najbliżej bramki Malarza, a potem to już tylko dopełnienie formalności. Marković biegł kilkanaście metrów z dziecięcą eskortą McDonalds. Z jednej strony odprowadzał go Sobociński, z drugiej strony Klimczak. Ani jeden, ani drugi nie był zainteresowany takimi ekstrawaganckimi zagraniami jak próba odbioru czy zablokowania strzału. Ukontentowali się możliwością obserwowania z bliska jak Serb pokonuje Malarza.
Druga bramka? Nie zgadniecie, strata, szybkie podanie, rozwinięcie dywanu, tym razem przed Stiglecem, który zresztą zrobił z Jana Grzesika taki wiatrak, że już w przerwie Stawowy zdjął prawego obrońcę ŁKS-u. Oczywiście, trzeba pochwalić klepkę lewego obrońcy z Exsposito. Ale fakty są takie, że większe prawdopodobieństwo powstrzymania akcji mielibyśmy, gdyby ełkaesiaków podmieniono na pachołki. Nie raz i nie dwa widzieliśmy, jak piłkarze się o nie potykają. O ełkaesiaków potknąć się nie dało, bo zgrabnie uciekali od piłkarzy Śląska. W roli dryblera, który zaczyna kontrę Śląska: Pirulo. W roli “magic touch”: pięta Picha, dzięki której Stiglec wyszedł rozpędzony na kompletnie zagubioną obronę ŁKS-u.
Gdy w 23. minucie na 3:0 podwyższył Płacheta, stało się absolutnie jasne, że Śląsk może wrzucić tryb ekonomiczny. Jak padł gol? Słuchajcie, to jest coś niebywałego. Strata w środku pola, no kto by pomyślał. Dwa szybkie podania, Picha do Stigleca i Stigleca do Płachety. A potem brak próby jakiegokolwiek przeszkadzania młodemu skrzydłowemu w zakończeniu akcji bramką.
Parodia. Kabaret. Żart. Sami nie wiemy, jak to właściwie nazwać.
Najgorsza informacja dla łodzian – nawet w tym trybie ekonomicznym Śląsk powinien strzelić kolejne dwa, może nawet trzy gole. ŁKS grał tak fatalnie, że gdy wrocławianom nie wychodziły kreatywne klepki, z pierwszej piłki odgrywali do nich rywale. Szczególne wrażenie robiła firmowa akcja ŁKS-u – stańmy w polu karnym we czterech, zostawiając jednocześnie trzech niepokrytych rywali. Sami nie wiemy, jakim cudem Pich nie dołożył jeszcze gola przed przerwą, a przy odrobinie celności – nawet dubletu.
W przerwie ŁKS przeszedł metamorfozę, ale to w sumie niewiele zmieniło w tych najważniejszych kwestiach. Tak, Wolski przesunięty na prawą obronę za Grzesika grał dwa razy lepiej. Tak, Klimczak podłączał się śmielej do przodu, co nieco maskowało jego defensywne braki. Tak, świetnie walczył Wróbel, tak, wreszcie produktywne ataki prowadził Pirulo, nawet wprowadzony w przerwie Corral miał jakieś przebłyski. Sęk w tym, że najgroźniejsze strzały Pirulo czy Klimczaka świetnie wybronił Putnocky, a pozostałe próby łodzian były po prostu niecelne. Za to pod swoją bramką? Tam nawet wówczas, gdy rywal już jedynie truchta zawsze coś wpadnie. Wrzuta z lewej strony, Exposito przeskakuje Klimczaka i ustala wynik na 4:0. Potężny strzał głową, piłka odbiła się od poprzeczki, od ziemi i wyleciała dalej w pole. Przed przerwą ŁKS nie istniał. Po przerwie istniał i był już tym starym dobrym ŁKS-em, który na siedem swoich okazji strzela zero goli, a traci jeden.
Śląsk Wrocław należy bezsprzecznie pochwalić – Stiglec, Exposito czy Płacheta zagrali świetne zawody.
Dwaj pierwsi – po golu i po dwie asysty. Ten ostatni momentami był już tak rozochocony dryblowaniem pomiędzy ełkaesiakami, że szarżował sobie wszerz boiska, oczywiście przez nikogo niepokojony. Naprawdę fajnie to się układa w tym sezonie dla wrocławian. Podium po 30 kolejkach to na pewno po części konsekwencja bardzo wyrównanego środka tabeli, ale nie można deprecjonować klasy, zwłaszcza u zawodników, którzy wyrobili pewną powtarzalność. Stiglec to jeden z najlepszych piłkarzy Ekstraklasy na swojej pozycji, Putnocky wciąż potrafi ratować swój klub. Płacheta łapie wiatr w żagle, nawet Pich zaczyna miewać występy nawiązujące do swoich dawnych meczów.
Ale dzisiaj przede wszystkim trzeba krytykować ŁKS. Łodzianie już pożegnali się z ligą, teraz zaczęli jeszcze grać pierwszoligowy futbol. Choć nie jesteśmy pewni, czy to coś sprzed przerwy nadawałoby się na którykolwiek z trzech centralnych szczebli ligowych.
Fot.Newspix