W futbolu dwa plus dwa nie musi równać się cztery. W futbolu dwa plus dwa może wynosić 5x−7+0⋅(x+11)−2⋅(1−3x). W futbolu dwa plus dwa może nawet równać się marchew.
Nie ma w piłce nożnej większego problemu niż ewaluacja zawodników.
To znaczy, są. Szkolenie młodych, by w każdym powiecie rósł przynajmniej jeden Maradona, zamiast bohatera przyszłych wywiadów “MOGŁEM BYĆ BARDZO DOBRY, ALE JEDNAK NIE BYŁEM”. Rozwarstwienie, gdzie różnice ekonomiczne pomiędzy najlepszymi a piłkarską klasą średnią, niebawem zaczną przypominać relacje szlachty z pańszczyźnianym chłopem.
Ale to problemy natury ogólnej, w dodatku nie dotyczące wszystkich, bo ktoś jednak szkoli regularnie kolejnych Maradonów, ktoś nie przejmuje się różnicami ekonomicznym, bo mu sprzyjają. Ewaluację zawodnika natomiast chętnie poprawiliby wszyscy. Barcelony. Legie. Skauci drugoligowych klubów. Okręgówkowicze.
Każdy chciałby lepiej oceniać przydatność zawodnika.
Każdy chciałby lepiej oceniać jego wartość, bo mimo że piłka nożna ładnych parę lat ma, cały czas pod tym względem jesteśmy w powijakach.
Oceniamy wciąż często na gębę, a ta, choć może trafnie podkreślać dobrą grę zawodnika X w drużynie Y, nie uwzględnia zazwyczaj przyczyn takiej gry, a także czy takie same przyczyny wystąpią w nowym zespole.
Jesteś tak dobry jak twój ostatni mecz – ten frazes w ostatnich latach się skompromitował. Ostatni mecz, jeden wybitny mecz, może nie mówić niczego istotnego z perspektywy kupującego. Jest multum przyczyn składających się tak na złą, jak i dobrą grę piłkarza – to już dziś oczywista oczywistość. I z niej rewolucja zaawansowanych statystyk w piłce – chęć podparcia się liczbami, celem większej obiektywności opinii. A jednak nawet zaawansowane statystyki, które zrewolucjonizowały baseball i koszykówkę, w piłce trafiają na mur, bo jest to gra trudniejsza do opisania liczbowo.
No dobrze. Przestańmy wikłać się w ogólnikach. Wezmę najprostszy, choć wciąż powierzchowny przykład. Wezmę Novikovasa i Cholewiaka trafiających do Legii.
Novikovas w Jagiellonii Białystok był królem ofensywy. Jak trwoga to do Litwina. Problem z rozegraniem ataku, to do Litwina. Jak żre, to też do Litwina. Miał tam taką pozycję, że nawet jeśli zrobił błąd, nikt nie miał o to pretensji. Przecież i tak jest najlepszy. Przecież najprędzej coś wykreuje. A więc nawet przy błędach dominowała narracja “dobrze, że ryzykuje”, “on może tak grać”, “on tak grać musi”.
To będzie wybitnie januszowy argument, ale sięgam do swoich czasów gry w piłkę: nigdy nie grało mi się lepiej niż wtedy, gdy byłem najlepszy w drużynie. Wtedy grałem najodważniej i często wychodziły akcje, o jakie innym razem bym się nie pokusił, bo w otoczeniu lepszych strata, błąd, byłaby okupiona większym moralniakiem.
Novikovas nie miał większych szans w Legii Warszawa odtworzyć takiego wpływu na grę. Tu jest jednym z wielu. CIĘŻAR grania przez niego nigdy nie będzie tak duży. Okazji do wykazania się mniej. A jak nawali w ofensywie, nikt mu tego nie wybaczy. Tak kibice, jak i partnerzy. Szczególnie ci drudzy. Grając tak ryzykownie jak w Jadze, podkopywałby sobie pozycję w zespole, tracił zaufanie kolegów, w poprzednim klubie niepodważalne.
Jasne, znajduje się w lepszym otoczeniu, powinien mieć więcej miejsca – to argument za tym, by pokazał więcej. Ale to już zależy od typu piłkarza. Moim zdaniem Litwin to taki gracz, który potrzebuje mnóstwa swobody i wyrozumiałości na ryzyko, połączonego z opieraniem na nim gry. To nawet udowadniał mi analityk Michał Jaroń, który przyglądając się grze Novikovasa zwracał uwagę, że mało kto oddaje strzały z tak nonsensownych pozycji. W klubie, w którym rządzi, nikt mu na to nie zwróci uwagi. W mocniejszym towarzystwie będzie kłuło w oczy.
Novikovas znalazł później – przełom października i listopada – swój grunt, choć nie ma wątpliwości: w zupełnie innej niż w Jagiellonii roli. Początkowe problemy tyleż brały się z jego próby odnalezienia się w nowych realiach, co z percepcji gracza. Wymiatał w Jadze, oczekuje się więc, że w Legii będzie grał to samo. Że przełoży swoje granie jeden do jednego.
To może stanowić zawsze problem w sprowadzaniu gwiazd średniaków do topowych drużyn. Piłkarz, który wyglądał świetnie w roli, która dawała mu dużo więcej swobody, względnie ciężar gry był na nim w większym stopniu oparty, musi się odnaleźć w roli mniejszej.
I okazuje się, że w takiej roli blednie.
I okazuje się, że król jest nagi.
Z drugiej strony mamy Mateusza Cholewiaka. Cholewiak w Śląsku był zadaniowcem. Fajnym, cenionym, wszechstronnym. Ale na pewno nie gwiazdą zespołu. Na pewno nie kimś, na kim opiera się gra. Raczej takim gościem, który mając – to umowne proporcje – pięć procent wpływu na grę drużyny, próbuje coś w tych ramach ulepić i choć ogółem liczbowo wygląda to średnio, to pamiętając o jego udziale w grze dla zespołu, wygląda nieźle.
Cholewiak, przechodząc do Legii, został w tej samej roli. Jego udział w grze pozostaje podobny. Wszedł w znajome buty, te, które znał, które go nie uciskały. Główną zmianą było więc zostanie zadaniowcem w mocniejszym towarzystwie. W pewnym sensie jest naturalny grunt pod to, by rozwijał skrzydła, podczas gdy przy transferze Novikovasa były przesłanki by sądzić, że te skrzydła zostaną zwinięte.
Czy oznacza to, że należy zrezygnować ze sprowadzania piłkarzy w sposób oczywisty się wyróżniających? Oczywiście, że nie. Nie wszystkie przykłady są równe. Ramirez w Lechu wygląda przecież dobrze (choć też jego rola jest jednak mniejsza, ale to efekt tego, że górował nad ŁKS-em). Czy oznacza to, że należy ściągać ławkowiczów średnich drużyn? Oczywiście, że nie.
Natomiast 2020 to trochę późno, by postrzegać wewnątrzligowe transfery w wielkim stopniu na zasadzie: był bardzo dobry w klubie numer siedem, to będzie bardzo dobry w klubie dwa czy jeden. Był przeciętniakiem w klubie numer jedenaście, to jak on może nam pomóc w grze o mistrza. Krytyczny tumult po transferze Cholewiaka wskazuje, że jednak jest z tym problem.
Cholewiak był transferem bardzo sprytnym. I ja jestem przekonany – są w lidze inni piłkarze, którzy pełnią rolę średnio eksponowaną w klubie takim sobie, a przechodząc do ligowego potentata, dalej pełniąc średnio eksponowaną rolę, pokazywaliby w jego barwach dużo więcej. Więcej niż ci, którym teraz dogrywają, albo których nawet oglądają z ławy.
To interesujący kierunek myślenia. Warto być na niego otwartym. Nie na sprawdzanie tylko kto tam w strefie spadkowej się wyróżnia, bo ten, kto pomoże utrzymać byt w klubie numer trzynaście, nie dostanie kierownicy w pucharowiczu. W pucharowiczach zazwyczaj kierownice też są obsadzone. Ale kto tam, w robocie dorywczej, względnie drugoplanowej, ma wiele do zaproponowania.
Leszek Milewski
Fot. FotoPyK