Najnowsze areny, choćby nawet nie wiem jak piękne i funkcjonalne, w moich oczach nigdy nie przebiją stadionów z atmosferą. Takich, które przez dziesiątki lat były świadkami niesamowitych widowisk, genialnych bramek, zaskakujących zwrotów akcji. Stadionów, na których wylano hektolitry łez szczęścia, lecz także i łez smutku. Aren, na których ma się wrażenie, że po zgaszeniu świateł nadal słychać okrzyki zawodników. Stadionów, które mają własną duszę.
Każdy kibic piłkarski z miejsca wymieni kilka tego typu miejsc. Chociażby Teatr Marzeń w Manchesterze, Estadio Santiago Bernabeu, Camp Nou, Wembley, Anfield, Stadio Olimpico w Rzymie, czy Olympiastadion Berlin. A także włoskie San Siro, na którym rozegrano wczorajszy mecz pomiędzy Milanem a Juventusem. Miałem szczęście oglądać to starcie z trybun. Wrażenia? Niesamowite.
Już sam widok San Siro, gdy po raz pierwszy wyłania się w oddali, robi wrażenie. Stadion jest gigantyczny, przytłaczający, jednym słowem – moloch. Podświetlony jest, jak na dzisiejsze standardy, zwyczajnie. Nie ma na nim zbędnych diod i lampek, zresztą słusznie – podkreśla to surowe wykonanie i wiek San Siro. Już od pierwszej chwili czuć, że nie jest to zwykły budynek postawiony kilka miesięcy temu. Spiralne schody prowadzące na wyższe trybuny, seria bram, przejść i betonowych klatek schodowych, które ewidentnie najlepsze lata mają już dawno za sobą. Tym bardziej cieszy informacja sprzed kilku dni, że to właśnie na mediolańskim stadionie zostanie rozegrany finał Ligi Mistrzów w sezonie 2015/16, co wiąże się z odnowieniem San Siro – najwyższa pora. Wyjście z przyćmionego, betonowego korytarza wprost na środek trybuny to niezły szok. Nagle z relatywnej ciszy trafiamy w piekielny hałas generowany przez prawie 80 tysięcy osób. Wszędzie dominują kolory Milanu, czerwony i czarny. Oprawa okalająca wszystkie trybuny, a w końcu wrzask przy pierwszym gwizdku sędziego. Aż ciarki przechodzą po plecach.
Miejsce, gdzie rozgrywano finały Pucharu Europy w 1965 roku (Inter 1:0 Benfica) i 1970 roku (Feyenoord 2:1 Celtic), oraz finał Ligi Mistrzów w 2001 roku (Bayern 1:1 Valencia, wygrana drużyny z Monachium po karnych). Stadion, gdzie mecze piłkarskie są rozgrywane od 19 września 1926 roku. Po prostu jedna ze świątyń futbolu.
Sam mecz, choć nie padło wiele bramek, z pewnością nie zawiódł. Piłkarze dawali z siebie wszystko, nikt nie odstawiał nogi. Przesuwanie się formacji, schematy taktyczne – wszystko to było na najwyższym poziomie. Od jakiegoś czasu mówi się o tym, że Serie A jest ligą dla koneserów. Być może jest w tym trochę prawdy – osoby które lubują się w meczach z dziesiątkami sytuacji bramkowych, lub tempem przypominającym wyścigi gepardów rzeczywiście mogą mieć problem z docenieniem włoskiej piłki. Taktycznych szachów, mozolnych prób rozpracowania szczelnej defensywy rywali. Choć liga włoska, jak wszystkie inne, ewoluuje. Pada coraz więcej bramek, a niektóre drużyny stawiają na grę zdecydowanie ofensywną.
Choć w meczu padło stereotypowe dla Serie A 1:0, to widzowie nie mieli raczej na co narzekać. Sytuacji było sporo, wystarczy wspomnieć główkę Hondy ledwo wybronioną przez Buffona, czy słupek pod strzale z dystansu Marchisio. Przez 70 minut panowało napięcie i niepewność, obie strony bały się zaryzykować. Trudno nie odnieść wrażenia, że zarówno Inzaghi jak i Allegri przede wszystkim nie chcieli wczoraj przegrać. Gra toczyła się głównie w środku pola, gdzie z biegiem czasu coraz większą przewagę zdobywał Juventus. Marchisio świetnie radził sobie w roli registy, Pereyra zaliczał niezłe wejścia w pole karne i tym występem z pewnością poprawił swoją opinię u kibiców Starej Damy. Pretensje można było mieć jedynie do Pogby, który wielokrotnie ‘znikał’ w trakcie meczu. Jednak to właśnie jego błyskotliwe podanie do Teveza dało turyńczykom zwycięstwo, także nikt chyba nie będzie miał do niego pretensji.
Jeśli chodzi o Milan, z pewnością należy wyróżnić Meneza. Francuz stanowił o całej ofensywie mediolańczyków – poruszał się na całej szerokości ofensywy Rossonerich, zaliczył imponującą liczbę dryblingów i kluczowych podań do przodu. Ponadto udzielał się w defensywie, często rozpoczynając pressing na połowie Juventusu. Na plus swój występ może także zaliczyć Zapata, który bardzo dobrze wypadł w rywalizacji z Llorente – wygrał sporo pojedynków, zdarzało mu się także wyprowadzać kontry drużyny z Mediolanu. De Jong imponował w destrukcji, jednak zdecydowanie zbyt mało dawał w fazie kreowania akcji – mimo wszystko i tak wypadł lepiej niż Poli i Muntari.
Pod względem taktycznym spotkanie także nie zawiodło. Z trybun gołym okiem było widać, że każdy zawodnik doskonale wie w jakich strefach ma się poruszać i jakie ma zadania do wykonania. Trochę zaskakujące było to, że Inzaghi postanowił w tym meczu ograniczyć Abate i De Sciglio głównie do zadań defensywnych. Gra Milanu oparta była na szybkim przenoszeniu gry na połowę Juventusu, od razu po przejęciu piłki. Odebrać i odegrać do Shaarawy’ego, Hondy lub Meneza, klasyczna taktyka pod kontratak. Jeszcze w pierwszej połowie Milan starał się przejmować inicjatywę i kreować atak pozycyjny, jednak do powodzenia zdecydowanie brakowało jakości u środkowych pomocników, oraz wsparcia bocznych obrońców. Być może gdyby Bonaventura grał od początku meczu, to wyglądałoby to odrobinę lepiej. Jeśli chodzi o Juventus, to Allegri zaserwował nam klasykę 352 – ataki skrzydłami (wszystkie udane akcje zakończone kiepskimi podaniami w pole karne) i próba gry klepką z Llorente występującym w roli ‘ściany’ i środkowym pomocnikiem wbiegającym w pole karne. Ciekawa była także rola Teveza, który od początku miał problemy z twardo grającym De Jongiem i postanowił przenieść się głębiej i bliżej skrzydła, gdzie miał sporo więcej miejsca na kreowanie gry Bianconerich.
POSTAW NA EMPOLI (3.90), REMIS (3.45) LUB MILAN (1.90) W BET-AT-HOME >>
Ciekawostką było zachowanie Inzaghiego. O ile Allegri zachowywał się w miarę spokojnie, o tyle Superpippo zachowywał się jak żywe srebro. Niespokojnie krążył, czy wręcz biegał wzdłuż ławki Milanu, praktycznie w każdej akcji starał się na bieżąco krzykiem i gestami korygować ustawienie swojej drużyny. Nie sposób było nie odnieść wrażenia, że Inzaghi jeszcze nie tak dawno temu sam biegał po murawie San Siro i gdyby mógł, z chęcią również wczoraj wbiegłby na boisko by pomóc swojemu zespołowi.
Największym zaskoczeniem był dla mnie doping w wykonaniu tifosich Milanu. Spodziewałem się nieustannych okrzyków, przyśpiewek, niestety rzeczywistość mnie rozczarowała. Zgromadzonym dziś na stadionie kibicom Rossonerich nie można odmówić mocy – było ich słychać świetnie, a akustyka stadionu sprawiała, że miałem wrażenie, iż głos dobiega do mnie z każdej możliwej strony. Sam początek spotkania był imponujący, jednak problem w tym, że typowy doping był prowadzony zrywami, brakowało w nim ciągłości, a łączna długość gwizdów z pewnością przebiła czas trwania przyśpiewek. Co gorsza, po straconej bramce doping kompletnie się załamał – na co tylko czekali tifosi Juventusu. Po 70 minucie Bianconeri regularnie przebijali się ze swoimi przyśpiewkami (które wcześniej były zagłuszane głównie przez gwizdy mediolańczyków), podczas gdy czerwono-czarna część stadionu milczała, ożywiając się tylko na poszczególne chwile. Na przykład wtedy, gdy na boisko po raz pierwszy wszedł w koszulce Milanu Fernando Torres.
Kontynuując temat kibiców, bardzo rzucało się w oczy zróżnicowanie osób, które zasiadły na trybunach. Pełno było osób starszych, i nie mam tu na myśli 40-latków. Na meczu zjawili się siwi dziadkowie, razem z żonami – i nie były to pojedyncze wyjątki, wręcz przeciwnie. Do tego wiele rodzin z dziećmi, prawdziwy przekrój całego społeczeństwa. Do tego jedna wyjątkowa trybuna-rząd, umiejscowiona wzdłuż linii bocznej boiska. Specjalne miejsca dla osób niepełnosprawnych i ich opiekunów. Piękny, wieloletni gest włodarzy Milanu.
Jeśli macie taką możliwość, szczerze polecam udanie się na tego typu mecz. Klasyk, rozgrywany na wspaniałym, historycznym stadionie. Atmosferę takich spotkań ciężko oddać w słowach.
To po prostu jedna z tych rzeczy, które trzeba przeżyć na własnej skórze.
Michał Borkowski