Dlaczego może o sobie powiedzieć, że nie jest obojętny kibicom? Jak to możliwe, że zagrał dwa mecze w Młodej Ekstraklasie w Arce Gdynia, strzelił dwie bramki, a nie został na dłużej? W jaki sposób długo w karierze przeszkadzała mu stutysięczna klauzula wykupu? Dlaczego w pewny momencie kariery wyjechał na Wyspy Brytyjskie? Do jakich wniosków doszedł pracując przy pakowaniu warzyw w Anglii? Co skłoniło go do powrotu do Polski? Czy celuje w koronę króla strzelców I ligi? Na te i na inne pytania w rozmowie z nami odpowiada napastnik Chojniczanki, Mateusz Kuzimski. Zapraszamy.
***
Nie brakuje w polskiej piłce piłkarzy, którzy są kibicom obojętni. Ty tego o sobie powiedzieć nie możesz, bo sami fani dwukrotnie dowiedli tego swoimi pieniędzmi…
Tak było i w Bałtyku, i w Arce. Prawdziwa historia.
Jak to z tym było?
Arka to już dawne czasy. 2010 rok.
Od tego wyjdźmy.
Wyglądało to w ten sposób, że Gryf Tczew, dla którego grałem i dla którego strzelałem sporo bramek, wpisał w mój kontrakt zaporową kwotę odstępnego – 100 tysięcy złotych. Arka bardzo chciała mnie pozyskać, ale niestety cena była dla niej nie do przeskoczenia. W pewnym momencie jednak okazało się, że kibice Arki z Gdyni i Tczewa postanowili się zrzucić na moje wykupienie. Zostało to nagłośnione, zaczęto zbierać pieniądze, ale ostatecznie nie udało się i mój transfer nie doszedł do skutku.
100 tysięcy to nie jest jakoś bardzo dużo.
Ale najwyraźniej więcej niż Arka była w stanie za mnie wyłożyć.
Przerażała cię ta kwota? Czułeś się przez nią ograniczony?
Jako młody chłopak za bardzo nie myślałem o tym, czy to dużo, czy to mało – nie patrzyłem na swój świat w takich kategoriach. Zakładałem, że jeśli utrzymam formę, dalej będę strzelał bramki, a Gryf będzie wygrywał, to 100 tysięcy w pewnym momencie przestanie być kwotą zaporową, a stanie się optymalną. Już wcześniej zresztą zdarzyły się przypadki, że ktoś zapłacił podobną cenę za chłopaka z IV ligi. Ale niestety, u mnie nie poszło to w takim kierunku, ale cóż, zdarza się.
Faktycznie strzelałeś na hurtowo i masowo?
W tamtym sezonie, kiedy miałem odejść do Arki, strzeliłem trzydzieści sześć bramek w lidze i sześć w Pucharze Polski. Przy okazji zrobiliśmy awans. Jak na osiemnastolatka, właściwie dziewiętnastolatka, to bardzo dobry wynik. Nie była to prosta sztuka. W tamtej IV lidze grały przykładowo rezerwy Lechii, ale też inne drużyny, które biły się o awans w kolejnych sezonach w wyższych ligach, chociażby Gryf Wejherowo. Byłem młody, ledwie dorosły, więc strzelić ot tak, zwyczajnie, ponad czterdzieści bramek w sezonie to nie był zwykły pikuś.
Czyli nie był to poziom, gdzie przed meczem ktoś sobie mógł spokojnie dopalić papieroska.
Absolutnie, nie, takiego poziomu nie doświadczyłem. Właściwie nie pamiętam spotkań, w których mógłbym wyjść na boisko z głowami z chmurach, przechodzić sobie gdzieś bokiem, a i tak strzelić gola. Nie było takiej opcji. Musiałem sobie zapracować na swoje.
Arka dała ci szansę w dwóch meczach w Młodej Ekstraklasie.
Historia Arki jest bardzo długa. Oj, bardzo, bardzo długa. Mogłem tam trafić z pięć-sześć razy, bo chcieli mnie, kiedy byłem jeszcze dużo młodszy, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Wtedy było najbliżej. Skończyła się runda jesienna w IV lidze, miałem na koncie dwanaście strzelonych bramek, a grywałem ogony, bo byłem jeszcze juniorem, i w pewnym momencie Arka uznała, że warto mnie wypożyczyć na dwa grudniowe mecze w Młodej Ekstraklasie. Skorzystałem z tego.
Zaprezentowałem się nieźle. Z Legią wygraliśmy 3:2, strzeliłem gola, potem pojechaliśmy na Śląsk, tam był remis 1:1, ale mi też wpadła bramka, więc generalnie byłem zadowolony.
Patrzę i widzę, że parę niezłych nazwisk się w tych meczach przewinęło.
Nie mam zbyt dobrej pamięci do nazwisk, ale pamiętam, że w Śląsku grał stoper, który normalnie występował w Ekstraklasie. Wtedy wracał po jakiejś kontuzji, na spokojnie, obróciłem się z nim na plecach i strzeliłem na 1:0 po długim rogu. To pamiętam, bo później trener mi o tym fakcie przypominał. Legia, jak przyjechała, to też nie brakowało znanych postaci – był Rafał Wolski, Daniel Łukasik, ale też wszystkich już nie wymienię, z czasem to z głowy wypadło, ale kilku takich, co się później o pierwszą drużynę Legii obijało było tam na pewno.
Dlaczego skończyło się tylko na dwóch meczach?
Sam nie wiem. Zagrałem w dwóch meczach, na które byłem wypożyczony, zagrałem dobrze, strzeliłem dwie bramki. Wydaje mi się, że więcej zrobić nie mogłem. Dlaczego nie doszło do transferu? Nie wiadomo. Przyczyną może być kwota odstępnego, ale oficjalnie nie jestem w stanie tego określić. Byłem młody, więc też nie musiałem wiedzieć o wszystkim.
W tamtym okresie dalej twoją karierę warunkowała stutysięczna klauzula odstępnego. Byłeś w ogóle świadomy, kiedy się na nią zgadzałeś?
Podpisałem swój pierwszy kontrakt w Tczewie. Początkowo trochę nie chciałem go podpisywać, bo miałem świadomość, na czym to wszystko będzie polegać – że ktoś, kto w przyszłości będzie mnie chciał, będzie musiał za mnie zapłacić. Ale z góry trochę naciskany przez trenera czy przez kogoś innego i przekonywany, że jeśli dalej będą tak strzelał, to na pewno za mnie zapłacą, podpisałem tę umowę, na takich warunkach i potem musiałem się jej trzymać. To był kontrakt, który zablokował mi łatwiejszą drogę przedostania się do seniorskiej piłki. Musiałem iść taką drogą, jaką przebyłem teraz.
Brakowało ci świadomości?
Trochę brakowało. Jeśli byłbym bardziej świadomy, to postawiłbym na swoim i nie podpisałbym tamtej umowy. Ale ciężko jest jako młody chłopak w swoim macierzystym klubie komukolwiek się sprzeciwić. Nie idzie z takimi ludźmi dyskutować, jak jest się młodym i dopiero wchodzącym w dorosłe życie człowiekiem.
Tym bardziej, że przy optymistycznym scenariuszu wydarzeń dwie strony mogły na tym skorzystać – klub zarobić, a ty nie tylko pieniężnie wspomóc Gryf, ale też pójść wyżej z bagażem niezłej ceny za młodziutkiego snajpera.
Rozumiem, że ktoś mógł myśleć takimi kategoriami, w bardzo optymistyczny sposób. Oni też robili to wszystko na takiej zasadzie, że chcieli uzyskać takie pieniądze, jak za mojego kolegę, Pawła Wszołka – czy im się udało, czy nie udało uzyskać podobną kwotę? Każdy widzi, jak jest, nie udało się. Paweł był w innej sytuacji, jak odchodził, nie można tego porównywać, a oni cały czas nas ze sobą zestawiali, co kompletnie mijało się z celem. Naprawdę. Dwa zupełnie różne przykłady, dwa zupełnie różne przypadki.
Znaliście się?
Znaliśmy się. Przewinęliśmy się w juniorach. Może nie jakoś systematycznie, ale było kilka meczów, że graliśmy razem. Później w seniorach w Wiśle, ale Paweł Wszołek odszedł i oni myśleli, że mnie, przy moich bramkach, czeka ten sam los i to za imponującą kwotę, którą chcieliby uzyskać.
Potem trafiłeś do Miedzi.
Przedtem była jeszcze dużo lepsza opcja, ale sprawę skomplikowała trochę zaporowa klauzula, a trochę często podkręcana kostka. Byłem bliski podpisania kontraktu, a skończyło się tym, że wróciłem z urazem do domu. Cały czas prowadziły się rozmowy między kilkoma klubami, ale pod małą sugestią skorzystałem z Miedzi Legnica.
Dalej sporo strzelałeś?
W III lidze, po awansie z Tczewem, zagrałem jeden mecz. Pierwszy i od razu strzeliłem bramkę, ale potem przyszło wypożyczenie do Miedzy i zwolniłem. To było tak, że trafiając do Miedzy byłem chwalony przez trenera i ludzi, którzy mnie ściągali – wszyscy oni wierzyli, że dalej będę strzelał z wysoką regularnością. Okej, wszystko fajnie i pięknie, ale jak przyszedłem tam, to nie dostałem żadnej poważnej szansy. Całe życie udowadniam każdemu trenerowi, że jestem nominalnym środkowym snajperem, dziewiątką, a nie skrzydłowym czy cofniętym napastnikiem. A w Miedzi pierwsze co ze mną zrobili, to przekwalifikowali mnie na bok pomocy. Ciężko było mi się tam odnaleźć. To, że nie mam może takich warunków, jak większość dziewiątek, to nie znaczy, że się nie bronię. Strzelałem przecież i tak, a wychodziło, jak wychodziło, trenerzy nie widzieli mnie na ataku. Trener Baniak to już kompletnie. Gdzie tam młody miałby zagrać za Grzegorzewskiego czy Zakrzewskiego. Nie miałem startu.
Wiadomo, że zdarzyły mi się mecze na innych pozycjach, nie narzekałem, ale na ataku byłem sobą – od początku do końca. Nawet, jak nie strzeliłem bramki, to czułem, że byłem przydatny, że zrobiłem coś dobrego, że coś wniosłem. A na skrzydle? Linia mnie ograniczała, nie czułem się komfortowo.
Skąd więc koncepcja wyjazdu do Anglii?
Z Legnicy do Tczewa nie wróciłem tak po prostu. Chciałem skrócić wypożyczenie, nie czułem się tam dobrze, nie odpowiadała mi moja pozycja i brak gry. Borykałem się z urazami, coś wiecznie było niedoleczone, bo trener cały czas mydlił mi oczy, że tu jestem potrzebny, tu będę potrzebny, to, tamto, nie mogłem wrócić do pełnego zdrowia. Liczyłem, że dalej będzie ktoś mną zainteresowany – tego było mało, później prawie w ogóle, więc musiałem szukać czegoś innego. Jurek Jastrzębowski, znajomy trener, chciał mnie ściągnąć do Kartuz. Też III liga. Nie zgodziłem się, bo Cartusia miała kłopoty finansowe, a ja też nie pochodzę z jakiejś bogatej rodziny, więc wolałem spróbować pójść do pracy. Jak normalny człowiek. Wtedy dopiero uświadomiłem sobie, że najlepiej potrafię strzelać bramki na boisku…
Czułeś się wtedy rozczarowany kierunkiem, w którym szła twoja kariera?
Niczego nie żałowałem. Starałem się nie myśleć negatywnie, że coś straciłem, że coś mogło pójść lepiej. W Anglii uświadomiłem sobie, że do końca życia powinienem kręcić się wokół piłki. Czy byłem rozczarowany? Byłem młody, więc pewnie trochę byłem, ale nigdy nie wypowiedziałem tego na głos, że odpuszczę, czegoś nie zrobię. Jak wyjechałem na Wyspy Brytyjskie, to wróciłem do tego, że zacząłem tam trenować.
W angielskiej szóstej lidze.
Najpierw była szósta, potem była siódma. Jeden mecz oficjalnie zagrałem w Cambridge City, a potem grałem w Histon FC.
To są wszystko okolice Londynu, prawda?
Tak, bardzo niedaleko Londynu. Histon jest właściwie przy samym Cambridge – wyjeżdżasz z jednej miejscowości, wjeżdżając do drugiej.
Jeden mecz zagrałeś w Cambridge, a w Histon?
Około trzydziestu. Cały sezon. Poziom siódmej angielskiej ligi to taka trzecia-czwarta polska liga. Zderzyłem się z tym, że to bardzo fizyczne rozgrywki. To się odczuwa na własnej skórze. Tak jak u nas – im niżej, tym więcej operuje się na fizyczności, walce, twardości. W Anglii wygląda to tak, że jak ma się w składzie zawodników wypożyczonych z lepszych klubów, to na nich się stawia – oni grają. Takich było w Histon paru, w innych klubach też ich nie brakowało i jak oni przychodzili to faktycznie mieli pierwszeństwo grania. I grać z takimi, to powiem, przyjemność. Widać było u nich spory potencjał. Można było się od nich uczyć. Największym moim problemem była za to bariera językowa.
Jak łączyłeś pracę z treningami?
Na początku nie było to łatwe. W pracy nasz liniowy nie chciał nas tak po prostu puścić, bo pracownik, to jak złoto. Tym bardziej Polak, Bułgar czy Liwin. W tamtym czasie byliśmy cały czas potrzebni. Na początku liczyłem, że skończy się praca, pojadę i zdążę na trening, ale czasami nie dawałem rady, więc w końcu postanowiłem spytać się mojego przełożonego o możliwość rozwiązania tego za pomocą jakiejś zmiany, wcześniejszego zwolnienia czy czegokolwiek takiego. Zacząłem się dogadywać, trafiłem w miejsce, gdzie moim menadżerem był Polak, więc wytłumaczyłem mu, że wcześniej grałem w piłkę, chciałbym się odbudować i tutaj też trochę pograć. Zrozumiał i zacząłem jeździć na treningi. Oczywiście, nie mogłem być też na wszystkich zajęciach, ale ćwiczyłem dwa-trzy razy w tygodniu i mecz. Na spotkania jeździłem samochodem. Chyba, że gdzieś dalej, pod Birmingham czy gdzieś, to wtedy autokarem.
Pracowałeś na klasycznych warunkach polskiego emigranta zarobkowego na Wyspach Brytyjskich – długo, ciężko i łapiąc się prac tymczasowych?
Cały ten czas spędziłem w jednej pracy, ale w kilku oddziałach – w okresie letnim byłem na jednej hali, a w okresie zimowym przechodziliśmy do innej hali. Pakowałem warzywa.
Atmosfera tej pracy była odstraszająca? Wiesz, mogłeś mieć myśli, że to absolutnie nie jest to, co chciałbyś w życiu robić.
Byłem strasznie zniesmaczony. Na boisku czasami ktoś mi rozkazywał, ale jak poszedłem do pracy, zacząłem pakować warzywa, to pierwsze starcia miałem z moimi menadżerami.
– Przyszedłeś do pracy czy przyszedłeś sobie posiedzieć?
Dla nich wiecznie było za wolno.
– Szybciej, szybciej, szybciej.
Chcieli wszystkiego, jak najwięcej, jak najszybciej, na akord. Miałem nawet małą spinkę z Polakiem, który był moim przełożonym, ale potem wszystko się wyjaśniło i dobrze z nim żyłem.
W którym momencie zdecydowałeś, że się zawijasz z Anglii?
Trafiło to do mnie, jak byłem na urlopie w Polsce. Ktoś się dowiedziałem, że przyjechałem. Zadzwonił do mnie trener Jastrzębowski z Pomorza. Pytał, czy chcę potrenować chwilę w Bałtyku Gdynia. Zgodziłem się, potrenowałem trzy dni, byli zadowoleni – od razu chcieli położyć kontrakt. Ale ja nie do końca byłem przekonany i zdecydowany. W tym samym czasie, kiedy więcej osób dowiedziało się, że trenuję, to dzwoniło jeszcze Wejherowo. Ale też nie byłem zdecydowany. Jak zarabia się dobre pieniądze, to myśli się o tym, że chociaż minimalnie zbliżone chciałoby się dostać. A nie oszukujmy się: ani w Bałtyku, ani w Wejherowie nie mogłem liczyć na takie pieniądze, jak dostawałem w Anglii.
I tutaj pojawia się druga historia z początku.
To już z czasem, trochę później – na początku wszystko wypłacał mi Bałtyk Gdynia. Zaproponowali mi kwotę, zgodziłem się, rozegrałem rundę i przeszedłem do Wejherowa. Przyjechał prezes Gryfu, zapłacił pieniądze i powiedział:
– Mateusz, teraz grasz u nas!
Prosta sprawa. To był akurat jeden ze słabszych moich sezonów. Oczekiwania duże, ale nie trafiłem z dyspozycją, nie sprostałem im. Szkoda. To się wszystko nawarstwiało – jakiś kolejny mikro-uraz, a ja wiecznie jestem taki, że mogą mi nawet urwać nogę, a i tak bym grał, ale nie zawsze przynosi to dobry skutek.
Czyli czasami nie wiedziałeś, kiedy odpuścić…
Nigdy nie wiem!
Przypadek beznadziejny.
Potem zgłosił się Bałtyk, bo powiedziałem, że nie czuję się tam dobrze, że chciałbym odejść i tym bardziej wolałbym przyspieszyć zmianę klubu. Dobra, dobra, przygotowali mi kontrakt, tylko znów Bałtyk musiał mnie wykupić, a to był naturalnie jakiś tam problem. Zorganizowali to w ten sposób, że podobno kibice zrzucili się na transfer.
I odpaliłeś. W sezonie 2017/18 w III lidze walnąłeś 26 bramek w 33 meczach, zgłosiła się Bytovia i w końcu doszedłeś do I ligi. Trochę przebicie nieosiągalnego dotąd szklanego sufitu.
Nieosiągalny szklany sufit to dobre określanie. Mogłem myśleć sobie, że co będzie, jak do końca życia zostanę już na poziomie III ligi, jak nie zajdę wyżej, jak niczego więcej nie osiągnę. I do końca będę tak grał. Powiedziałem sobie, że będę wszystko robił, żeby doprowadzić się do najlepszej dyspozycji. Udało mi się to, trafiłem z formą, zacząłem strzelać i już poszło. Jedna bramka robi kolejną bramkę, a jak idzie, to tutaj piłka spadnie na nogę, tutaj na głowę, tutaj gdzieś się znajdę – gole stają się jak mrugnięcie okiem. Cokolwiek robisz, to wpada.
Wejście do pierwszoligowej szatni dla kogoś, kto sporo doświadczył w niższych ligach, było problematyczne czy raczej kolejny etap w drodze do góry?
Nie było dużego przeskoku. Kilka fajnych nazwisk w jednej szatni. Konieczność wywalczenia sobie miejsca w składzie u ich boku, ciut jakieś wrażenie można mieć, ale wydaje mi się, że większą presję czułem kilka lat wcześniej, kiedy byłem testowany w Arce albo w GKS-ie Bełchatów. Właśnie, Bełchatów – Kosowski, Żewłakow, tam były takie nazwiska, że jako młody chłopak mogłem się spalić, mogłem się zestresować. Tam było bardzo blisko podpisania kontraktu, ale tak jak wcześniej wspominałem: to był ten okres, kiedy borykałem się z kostką. A Bytovia? Zaliczyłem niezły sezon z ośmioma bramkami.
W Chojniczance na razie idzie ci dobrze. Wpadło ci jedenaście bramek, w 2020 rok też wszedłeś koncertowo, ale no znów, zewnętrzna natura przeszkadza rozwinąć skrzydła.
Czuję niedosyt. Spadło to na nas wszystkich. Na skalę światową. Przypadek losowy. Czułem się zawiedziony, bo wszedłem dosyć dobrze w rundę, strzeliłem dwie bramki, licząc, że jeszcze trochę postrzelam. Byłem naładowany, byliśmy w dobrej dyspozycji – po porażce z Miedzią liczyliśmy, że w Niepołomicach wygramy, że jedziemy po trzy punkty, ale niestety, nawet nie doszło do wyjścia na boisko. Wycofano nas z drogi. Byliśmy już praktycznie na miejscu. Nie mieliśmy wpływu na to, co się stanie.
Zanim liga wróci, teraz najważniejsze są wyniki testów.
Pierwsze testy już były. Kolejne mamy mieć przed samą kolejką.
Była ulga po wyniku negatywnym?
Nie przejmowałem się. Nie bałem się. Dobrze się zabezpieczałem, więc liczyłem, że nie będę chory.
Ale głód piłki na pewno jest.
Głód piłki jest bardzo duży. To oczywiste. Mam nadzieję, że liga wystartuje. Gramy o utrzymanie. Zajmujemy ostatnie miejsce w tabeli. To niekomfortowa pozycja startowa. Będzie trudno, ale nadzieja nie umiera nigdy.
Masz jedenaście zdobytych bramek. Można pomyśleć o koronie króla strzelców…
Jeśli będę grał dobrze, będę strzelał bramki, to mam nadzieję, że pomogę drużynie wygrzebać się z ostatniego miejsca w tabeli. Jak będę strzelał, to będę strzelał. Korona króla strzelców nie jest moim celem samym w sobie, ale nie obraziłbym się, jeśli byłaby dodatkiem do utrzymania…
ROZMAWIAŁ: JAN MAZUREK
Fot. Newspix