– Imprezowałem sobie w najlepsze. Tak lawirowałem, żeby rano budzić się bez kaca i iść do pracy. Ale to się nawarstwiało. Na jednej imprezie miałem już dość. Kazałem wszystkim wypierdalać, bo chcę się zabić. I, wyobraź sobie, wyszli. Zostawili mnie, a ja wypiłem taki środek chemiczny, który wyżerał mnie od środka. Toczyłem pianę z pyska. Traciłem przytomność, nie wiedząc, czy się obudzę. Zemdlałem. Ale się obudziłem. Pamiętam, było ciemno. Zapaliłem lampkę ledwo widząc na oczy. I zobaczyłem, że są piwa jeszcze. I zacząłem dalej pić – Jan Boniowski grał w Zniczu Pruszków z Robertem Lewandowskim, trenował go tu Leszek Ojrzyński. Później występował w wielu klubach mazowieckich niższych lig.
Cztery lata temu opowiedział nam o demonie nałogu. Niedawno odezwał się do nas, bo chciał opowiedzieć o tym, co działo się u niego później. Wysłuchaliśmy.
I cóż, życie to nie bajka. Był moment, kiedy mama wyrzuciła go z domu. Był moment, gdy chciał popełnić samobójstwo. Ale jest i światełko w tunelu, zapalone przez terapię.
***
Rozmowa z Jasiem sprzed czterech lat:
Ci co się śmieją, że spadłeś na dno przez chlanie, jeszcze wczoraj prosili, żebyś polewał
Do piłki wchodził wspólnie z Lewandowskim. Teraz jednak, podczas gdy Lewy to gwiazda światowego formatu, mój rozmówca jest alkoholikiem marzącym o zwalczeniu demonów nałogu i rozpoczęciu normalnego życia. To spowiedź o tym jak wódka szerokim strumieniem leje się przez polskie szatnie, jak chałupniczy doping robi furorę w niższych ligach, jak wielu utalentowanym juniorom kariery łamie toksyczne środowisko. Ile talentów polski futbol przepił, ilu nie pomógł w zdrowotnej biedzie, czy naprawdę nawet Robert Lewandowski był o włos od zostania anonimem z piątej ligi?
***
Choć wywiad był anonimowy, szybko rozczytano, że ja to ja. Miałem podany na Facebooku numer telefonu. Zadzwoniło sporo osób. Jeden kolega przyznał, że też ma problem z alkoholem i ten wywiad mu pomógł. Ktoś z Krakowa zadzwonił zapytać jaki piłkarz Wisły, były reprezentant Polski, był w burdelu. Ktoś dzwonił z propozycją pomocy. Jedna osoba… wysłała mnie do onkologa. Tak, do onkologa.
Najciekawsze było jednak, że chciano mnie namówić na picie. Właśnie powiedziałem publicznie, że mam problem z alkoholem. A tu reakcja: Jasiu, ciekawy wywiad, chodź na piwo. Są ludzie, którzy kiedy widzą, że się z tym zmagasz, będę cię namawiać do picia. Powiedzą: ty nie masz problemu, możesz pić! Niektórzy za punkt honoru postawią sobie, żebyś się napił. Żeby oni mieli rację. Żeby dowiedli, że jesteś skończony.
Niestety, nie będę ściemniał, że po wywiadzie moje życie się zmieniło i na to piwo nigdy nie poszedłem.
***
Na początku, po wywiadzie, zapanowała u mnie krótka euforia. Pracowałem. Później przyszła Wizyta w “Dzień dobry TVN”.
Choć pamiętam, siedziałem w studiu i myślałem: no tak, Jasiek, miałeś udzielać wywiadów w telewizji. Ale po bramkach. Po dobrych meczach. I to o nich opowiadać. A jesteś tu po co? Opowiadać o alkoholizmie.
No trudno, jest jak jest.
W rozmowie starałem się pokazać problem. Myślę, że to się udało, nikt nie powie, że nie. Ale jest druga strona medalu. Deklarowałem, że potrzebuję pomocy. Ale potem konsekwentnie tę pomoc odtrącałem.
W programie był ze mną psycholog, Robert Rutkowski. Fachowiec z wysokiej półki, który za darmo chciał ze mną odbywać sesje. Nie muszę mówić, że normalnie słono kosztują. Trafiła mi się wyjątkowa okazja.
Nie poszedłem.
Po reportażu TVN miałem takich propozycji więcej. Nawet ksiądz z mojej parafii powiedział, że jeśli ponownie się zagubię, mogę się do niego odezwać. Oczywiście później się zagubiłem. I nie skorzystałem. Z niczyjej podanej mi ręki.
Ja prosto po programie poszedłem napić się piwa.
Zbyt wielkie emocje. Mniej się stresowałem zmieniając Lewego w Zniczu. Choroba alkoholowa to choroba emocji. Nie radzisz sobie z emocjami, uciekasz w alkohol. Ale może być też hazard. Narkotyki. Alkohol. Jedzenie. Zakupoholizm. To są choroby na tle emocjonalnym. Związane ze stresem w jakiejkolwiek dziedzinie. Nauczyłem się tego na terapii.
Twierdziłem wtedy cały czas, że sobie poradzę sam. Kolejny typowy błąd alkoholika, kolejne czego dowiedziałem się na terapii. Co tu dużo mówić: jestem facetem, a przyznanie się do błędu to oznaka słabości. Tak to funkcjonuje. Przyznanie się, że z czymś nie daję sobie rady, tak samo.
***
Niedługo po “Dzień Dobry TVN” znajomy pomógł mi dostać się do pracy w finansach. Robiłem wyceny dla klientów odnośnie spółek giełdowych. Najpierw niezobowiązująco. Ale później byłem chwalony za te raporty, a też za charyzmę, kontaktowość, pozytywną energię. Szedłem do góry. Prawie jak w filmie “Wilk z Wall Street”. Odnalazłem w tym nawet cząstkę boiska piłkarskiego. O, kolega zamknął deal, dogadał się z klientem, zarobił pięć tysięcy? To ja zarobię dziesięć. Ta rywalizacja jest we wszystkich piłkarzach, nawet gdy zostawią murawę.
Dziwne bywa życie. Przed chwilą nie miałem nic. Nie miałem gdzie mieszkać. Mama mnie wyrzuciła. A teraz zarabiałem naprawdę dobre pieniądze. Choć czasem też tylko podstawę, która nie była i nie jest porażająca. Ale mogłem sobie pozwolić na spłatę długu. Potem zaciągnąłem nowy, na jedenaście tysięcy, ale już w banku, bo miałem zdolność kredytową. Szeroko otwierały się różne drzwi.
W branży nierzadko były narkotyki. W piątek kończyło się wcześniej, żeby razem wyjść. Wjeżdżały mocniejsze trunki. Nie piłem. Wychodziliśmy, wszyscy przy trunku, a ja przy coca-coli albo wodzie z cytryną.
Nie piłem, ale nie robiłem nic, żeby nie pić w przyszłości. Tego też nauczyłem się na terapii. Tam zrozumiałem, że to jak z rozwścieczonym psem na łańcuchu. Tak, ma łańcuch. Ale co jak się zerwie? A może się zerwać.
I zerwałem się.
Gryzłem.
***
Pierwsze tygodnie były jednak względnym spokojem. Później powtórka schematu alkoholika. Powrót do nałogu.
Wpadałem w cugi. Nie dwudniowe, trzydniowe, tylko dwutygodniowe. Chudłem kilka kilogramów w tydzień, bo nic nie jadłem. Spożywałem sam alkohol. Od rana do wieczora. Ewentualnie jakieś czipsy. Przekąski.
Dochodziło do takich patologicznych sytuacji, że wynosiłem rzeczy z domu i zastawiałem je w lombardzie. Elektronika. Pendrive. W sumie cokolwiek. Tak, żeby mama się nie zorientowała.
Ale mama zawsze się orientowała.
Wykorzystywałem to, że mama była moją najlepszą ofiarą. Bo to moja matka. Kocha bezwarunkowo. Były takie dni, kiedy przychodziło otrzeźwienie: co ja robię? Co ja jej wyrządzam? Przecież muszę się zmienić. Przecież tak nie można. Ale potem demony wygrywały. Wracałem na utarte ścieżki.
W końcu później przegiąłem na tyle, że mama mnie wyrzuciła z domu.
Poszedłem w cug. Nie było ze mną kontaktu dziesięć dni. Byłem w patologicznym związku, który to nakręcał. Wyłączyłem telefon. Imprezowaliśmy. Nie chodziłem do pracy. Mama się martwiła. Poszła zgłosić zaginięcie na policję. Policja mnie znalazła i powiedziała mamie, że nic mi nie jest. Wtedy mama się troszkę uspokoiła. Ale i tak nie za bardzo.
Ne terapii pisze się takie opracowania konkretnych sytuacji, w których kogoś skrzywdziliśmy. Tam postawiłem siebie na miejscu mamy. Tak w pełni, jeden do jednego, z uświadomieniem sobie wszystkiego. I przecież na jej miejscu bym na zawał schodził. Nie mógł myśleć o niczym innym. Nie potrafię wysłowić jak bardzo jest wstyd do tej pory z tamtego powodu. Że skrzywdziłem tak moją matkę.
Gdy wróciłem po tamtym cugu, wiedziałem, że to już koniec. Że tak przegiąłem pałę, że muszę się pakować. Moja mama też miała kiedyś swoje problemy, ale sobie z nimi poradziła. Powiedziała mi, że nie chce być współuzależniona, że to za długo trwa, że nie będzie ryzykować. Powiedziała:
– Masz dzień na spakowanie. Jak czegoś zapomnisz, możesz przyjść.
Czułem się tragicznie. Skuliłem łeb. I tylko powiedziałem: “przepraszam mamo”. Dukałem jeszcze jakieś idiotyczne wytłumaczenia, że nie miałem ładowarki. Robiłem to z automatyzmu. Alkoholik kłamie. Chce zachować pozory. Nie wiadomo, czy bardziej przed ludźmi, czy przed sobą. W przeciągu trzech sekund wymyśli pięć wymówek, które będą całkiem prawdopodobne. Ale oczywiście nie mają nic wspólnego z prawdą.
Spakowałem się. Wyszedłem. Błąkałem się. To byłem u mojej partnerki. To u znajomych. Tak to trwało trzy miesiące. Byłem nigdzie.
Potem znalazłem pracę dorywczą w ochronie. Gdy miałem pracę, wróciłem do domu. Przyniosłem mamie kwiaty. Zapewniłem, że chcę się zmienić. Mama wybaczyła mi. Jestem jej jedynym synem. I jestem – zawsze będę – wdzięczny za to wybaczenie. Ale kto wie, może jakby mama mi wtedy nie wybaczyła, tylko postawiła sprawę jasno, “idź na terapię albo nie przychodzisz do domu”, to by się mogły pewne rzeczy zmienić. To jest gdybanie. Nie mówię tego w kategorii wyrzutu – broń Boże. Mówię do przemyślenia tym, którzy mieli kiedyś podobne dylematy.
Bo dla mnie oczywiście to nie był koniec problemów.
Na początku się starałem. Skończyłem patologiczny związek, który ciągnął mnie w dół, definitywnie zamknąłem ten rozdział. Byłem sam i czułem się z tym dobrze. Miałem taki system: dwa dni pracy, jeden dzień przerwy. Po dwunastu godzinach pracy ostatnim moim życzeniem było się napić, a co dopiero mówić o wychodzeniu na imprezy. Nie będę wkręcał, że żadne piwo się nie zdarzało, ale pracowałem ile się dało, żeby pospłacać długi. Nabrałem wcześniej kilka chwilówek, urosło do dwudziestu tysięcy. Raz wziąłem kredyt z byłą partnerką, ale na siebie. Ona miała spłacać. Spłaciła jedną ratę. Potem przestała, a umowa na mnie, więc Jasiu płać. Niemniej w miesiącu w firmie ochroniarskiej potrafiłem przepracować dwadzieścia trzy dni po 12-14 godzin. Sporo długu spłaciłem. Zostawało nawet, żeby pomóc mamie z rachunkami, kupić jedzenie. Starałem się coś z siebie dać.
Co ciekawe, mniej więcej wtedy zadzwonił do mnie Leszek Ojrzyński. Pamiętał mnie ze Znicza. Wtedy był już trenerem Arki Gdynia. Powiedział, że słyszał o moich problemach i że chciałby jakoś pomoc. Tak, chcąc mnie zmotywować powiedział, że potrzebuje lewej nogi. I zaprasza na treningi.
Poruszyło mnie to. Arka Gdynia. Najwyższy poziom w Polsce. Ja… miewałem dobre mecze, ale byłem daleko od tego. Powiedziałem.
– Panie Leszku, jest mi bardzo miło, że pan pamięta o mnie.
Leszek Ojrzyński to uczciwy, dobry człowiek. Bardzo. I pamięta o swoich zawodnikach. Ale ja wtedy już nie grałem w piłkę. Miałem za sobą cugi. Byłem po poważnej kontuzji barku. Ręka wisiała mi pod pachą. Wszystko pozrywane. Zdrowotnie dramat.
Wiedziałem, że to jedna, jedyna szansa w życiu, wszystko krzyczało we mnie, żeby spróbować, bo raz, że to okazja, by wziąć się w garść, to też by spełniać piłkarskie marzenia. Ale powiedziałem:
– Trenerze. Dziękuję. Pan nawet nie wie jak bardzo wiele znaczą dla mnie te słowa. Ale z całym szacunkiem, ale ośmieszyłbym pana trenera. Mówiliby, że trener sprowadza nieprzygotowany, połamany szrot. Miałby pan przeze mnie problemy. Dziękuję jeszcze raz, ale muszę być wobec pana uczciwy tak, jak pan jest wobec mnie.
***
Spotkałem też wtedy przyjaciela z dzieciństwa, który ma straszną zajawkę na kulturystykę. Zobaczył mnie, gdy ważyłem 68kg. Powiedział:
– Kurde, Jasiu, kiedyś tak dobrze wyglądałeś.
I zaczął mnie namawiać na siłownię. Zgodziłem się. Co miałem do roboty. Nie grałem już wtedy w piłkę. Może pokopałem się dla zabawy w lidze szóstek i tyle.
Wciągnąłem się w siłownię. W kilka miesięcy z 68kg doszedłem do 84kg. Wtedy robiłem sobie wartościowe posiłki i trening. Najśmieszniejsze, że nigdy nie lubiłem siłowni jako piłkarz. Teraz to standard. Do tej pory ćwiczę z hantlami czy na gumach.
W pewnym momencie coś jednak pękło.
Piłem bardziej weekendowo. Skromnie i rzadko w domu, żeby mamy nie denerwować. Ale rozkręcałem się . W końcu poszedłem w melanż. Dzień, dwa, trzy. To się zawsze wydłużało.
Wtedy doszły jeszcze narkotyki. Śmiejemy się, że narkotyki są nielegalne, a każdy ma znajomego, który handluje, który może załatwić. Statystycznie w jednym autobusie jest jeden złodziej, jeden diler i trzech alkoholików. Czytałem takie badania. Ale nie wiem czy są prawdziwe. Brałem mefedron. Amfetamina. Nawet do pracy chodziłem nafukany. To było takie przedłużenie picia. Alkohol ścina w pewnym momencie, narkotyki były takim dopalaczem, żeby dalej pić. Dzięki temu potrafiłem nie spać 48 godzin. I nieważne było dla mnie, że potem spałem 24 godziny, nie było ze mną kontaktu, a jak wstawałem, to tylko do łazienki, by potem dalej spać. Mówiłem, że narkotyki to branie energii z następnego dnia.
Miałem towarzystwo, bo do picia czy brania narkotyków bardzo szybko znajdziesz znajomych. Zarazem nienawidziłem dźwięku telefonu. Bywały chwile, gdy bałem się go. Bałem się, że ktoś zadzwoni. A nie potrafiłem odmawiać. Ktoś zaproponował, nie odmawiałem. Zakładałem maskę fajnego gościa, luzaka, który zawsze jest skory do zabawy. To schemat powtarzający się u wielu alkoholików.
Alkohol i narkotyki. Mieszanka wybuchowa. Brakowało hazardu i chyba już w ogóle sprzedałbym mieszkanie mamy.
***
Poznałem moją obecną partnerkę pracując jako ochroniarz. Ona pracowała w sklepie odzieżowym. Poznała mnie od najlepszej strony: pracowałem wtedy, byłem w reżimie treningowym. Miałem dobry czas. Dużo żartowałem na co dzień, byłem pogodnie nastawiony do życia, czułem się dobrze i nie piłem. Ewentualnie strasznie okazjonalnie. Ona też była po swoich problemach, dosyć silnych, bo straciła męża, który był śmiertelnie chory.
Niczego przed nią nie ukrywałem. Powiedziałem jej, że jestem trzeźwiejącym alkoholikiem. Powiedziałem jakie mam problemy.
Zaczęliśmy się spotykać. Czułem się przy niej fantastycznie. I wciąż czuję. Choć wiadomo, nie zawsze sobie spijamy z dzióbków. Ale to miłość mojego życia. Z nią planuję przyszłość.
Przyszedł taki moment, kiedy zamieszkaliśmy razem. I tu zaczęło się problemy. Tu miałem lepszy komfort picia. A to jedno wieczorem. A to dwa. A to wino z dziewczyną. I jeszcze piwa dla siebie. Powiększałem dawkę cały czas. To nic, że moja dziewczyna poszła spać. Ja dalej piłem. Dopiero za godzinę, dwie też szedłem spać. Przez mój nałóg zmieniałem swoją osobowość. To już nie byłem ja, w którym ona się zakochała. Miała tę świadomość, ale chciała odzyskać tego mnie, w którym się zakochała. Dlatego tolerowała moje picie.
Robiło się jednak coraz gorzej. Przeze mnie. Przez mój nałóg. Zajmował na liście priorytetów pierwsze, drugie, trzydzieste miejsce. Tak wygląda umysł alkoholika. Nałogowca. Liczy się tylko to, od czego jest uzależniony. Jak się kłóciliśmy – a kłótnie siłą rzeczy były częstsze – to mi podświadomie pasowało. Mogłem zrobić karczemną awanturę, powiedzieć, że wychodzę, trzasnąć drzwiami i iść wypić trzy piwa w sklepie. Dziewczyna jedzie do rodziny – super, mam trzy dni laby. Nikt nie będzie mnie kontrolował.
Albo pamiętam, jak znajomy zaproponował grę w okręgówce. Po treningu piwo, więc warunki idealne. Mogłem wypić trzy po treningu, a partnerka nie narzekała, że w domu piję sześć, bo piłem tylko trzy.
Jak miałem kontuzję przepuklinową, moja dziewczyna wyjechała do pracy do Niemiec. Siedziałem sam w mieszkaniu. Po tygodniu od operacji zacząłem pić. Gdzie powinienem tym bardziej dbać o soje ciało, bo zaraz mogłem wrócić na stół. Zamiast tego zacząłem wpadać w cugi. Jeździć do jakichś klubów. Amok. Straszne. Straszne jak myślę o tym. Ale wtedy nie widziałem w tym problemu. Mam wolne, to sobie piję. Co w tym złego? Mam zwolnienie lekarskie. Po operacji przestałem przychodzić do pracy. Poprzestałem na L4. Nie powiedziałem żadnego słowa pracodawcy. Oszukiwałem tą firmę, która wiele dla mnie zrobiła.
Wynajmowaliśmy mieszkanie od mojego świętej pamięci taty. Mój ojciec się już wkurzył. Wypowiedział mi umowę, bo przyprowadzałem do mieszkania różne osoby. Odkurzyłem znajomych od kieliszka, od dragów. Szedłem do pracy, a ekipa miała zostać i dalej imprezować. Zostawiałem im klucze. Praktycznie obcym osobom. Po pracy mogłem przyjść, a tam mogłem nic nie zastać. Alkoholik szuka atencji. Zmienia się, za przeproszeniem, w debila, który ma za nic uczucia innych ludzi z jednej strony, a z drugiej chce być lubiany. Jest narcyzem. A przy tym w innych chwilach zwija się w kulkę i ma myśli samobójcze.
Moja dziewczyna jest taka, że szybko się nie poddaje. Za co jestem jej wdzięczny. Ma wielkie serce. Ale przegiąłem w pewnym momencie i musieliśmy się rozstać.
***
Miałem cztery próby samobójcze. Alkohol to choroba śmiertelna. Zabija powoli. Nie chodzi mi nawet o choroby z tym związane, ale zabijanie ducha w tobie.
Imprezowałem sobie w najlepsze. Odpiąłem wrotki. Tak lawirowałem, żeby rano budzić się bez kaca i iść do pracy. Ale to się nawarstwiało. Na jednej imprezie miałem już dość. Kazałem wszystkim wypierdalać, bo chcę się zabić.
I, wyobraź sobie, wyszli.
Zostawili mnie, a ja wypiłem taki środek chemiczny, który wyżerał mnie od środka. Toczyłem pianę z pyska. Traciłem przytomność, nie wiedząc, czy się obudzę. Zemdlałem. Ale się obudziłem. Pamiętam, było ciemno. Zapaliłem lampkę ledwo widząc na oczy.
I zobaczyłem, że są piwa jeszcze.
I zacząłem dalej pić. To był dramat. I wrzód też mi pękł. Wymiotowałem krwią.
***
Emocje rozsadzały mnie od środka. Obrzydzenie do samego siebie. Nie mogłem spojrzeć w lustro. Kac moralny.
Notoryczny stres, którego nikt by chyba nie wytrzymał. Myśli samobójcze. Czekałem na kolegę, który przyjdzie z fajkami, patrzę – jest papieros za oknem niedopalony. I go brałem. Całkowita degrengolada.
Każdy ma swoje dno. To było moje.
To przerażające. Zdrowy chłopak, uśmiechnięty, który kochał życie, zamienia się w człowieka, który ma omamy wzrokowe. Był taki moment, kiedy nie spałem praktycznie przez tydzień. Zdawało mi się, że ktoś mnie śledzi. Widziałem ludzi, których nie ma. Dźwięki syren, że to jadą po mnie. Widziałem różne rzeczy. Jakieś kościotrupy. Miałem wrażenie, że kieruje mną szatan. Teraz mogę się z tgo śmiać. Wtedy mnie to przerażało. Nawet to do jakiego stanu można doprowadzić swoją psychikę. Dobrze, że miałem w sobie resztkę normalności i spotkałem się z ludźmi, którzy pomogli, załagodzili, zaprowadzili na terapię.
Był taki moment, kiedy stwierdziłem, że lepiej będzie dla wszystkich, jak odejdę. Miałem plan, żeby rzucić pod pociąg. Ale najpierw chciałem się pożegnać ze wszystkimi, na których mi zależało. Poszedłem w tym pod dom do swojej byłej partnerki. Kupiłem dwa piwa na odwagę. Miała wątpliwości, czy wyjść. Wyszła z gazem pieprzowym.
Byłem wtedy osłabiony. Wymięty z siły. Wymięty z czegokolwiek. Ważyłem 67 kilogramów. Byłem nawet nie blady, a szary. Narkotyki zmieniają cerę.
Nie prosiłem jej o nic. Ani o pieniądze. Ani się nad sobą nie użalałem. Powiedziałem jej, że chcę się pożegnać, bo w daleką podróż wyruszam. Ona powiedziała, żebyśmy dłużej porozmawiali. Z biegiem rozmowy przysiadła się do mnie na ławce. Rozmawialiśmy. Mieliśmy się rozstać, a ona powiedziała:
– Wiesz co, przyjdź do mnie.
Pomogła mi zrozumieć: albo terapia albo śmierć.
***
Pamiętam, jak pracowałem jeszcze w finansach, atmosfera wokół mnie gęstniała, a wtedy pochwaliłem się dziewczynie, że idę na terapię. Pochwaliłem się też w pracy. Wszyscy mnie chwalili. Nawet dyrektorka mi kibicowała. A mi potrzebny był tylko ten poklask. Te endorfiny. Nigdzie nie poszedłem. Wystarczyło mi, że zadowoliłem wszystkich tamtym zapewnieniem. Atmosfera trochę się rozluźniła, choć w istocie nie zrobiłem nic.
Moja partnerka pomogła mi zrozumieć, że jak wcześniej chciałem iść na terapię, to dla innych. A chodzi o to, że ja muszę czuć wewnętrzną potrzebę w sobie.
Bylem na oddziale psychiatrycznym w Pruszkowie. Poprosiłem ją o pomoc. Nie radziłem sobie. Zawiozła mnie. Pruszków, niby niedaleko. Ale w ostatniej chwili mogłem zrezygnować. Więc pojechała ze mną. Zapisała mnie. Byłem tam niecałe półtora tygodnia. Zapisała mnie na terapię zamkniętą. I odwiedzała mnie. Troszczyła się. Zrozumiałem, że spadłem na samo dno. Albo terapia. Albo ulica. Albo śmierć. Poznałem fajnych ludzi na oddziale psychiatrycznym. Mieli swoje demony. Po wszystkim wymieniliśmy się numerami telefonu z dwiema osobami. Do tej pory mam kontakt z jedną z osób z terapii zamkniętej.
Stamtąd terapeuta wysłał mnie do kwalifikacji do terapii zamknięta na tle uzależnieniowym.
Pójście na terapię zajęło mi dziewięć lat. Ja, chwilę po dwudziestce, powiedziałem mamie, że jestem alkoholikiem. I cały ten czas nic z tym nie robiłem. Tymczasem to się okazał jeden z najlepszych kroków w moim życiu. Polecam to wszystkim ludziom, którzy uświadomią sobie, że maja problem. Nawet pójść na jedną sesję do terapeuty, odważyć się, spróbować.
Słuchałem historii ludzi, którzy przepili cztery dobrze prosperujące firmy. Słuchałem o ludziach z pierwszych stron gazet, które odwiedzali te mury. Słuchałem o osobach, które po alkoholu lub narkotykach sprokurowały wypadek, który trwale komuś zrujnował życie.
Podchodziłem do terapeutów najpierw z rezerwą. Co oni mogą wiedzieć? Ale okazali się fantastyczni. Od pierwszego dnia chłonąłem wiedzę jak gąbka. Moje prace też były dość rozbudowane. Choć to trudne. Wymień trzy zdarzenia, kiedy skrzywdziłeś bliskich przez picie i branie narkotyków. Płakałem czytając to. Ale widziałem w tym coś ozdrowieńczego dla mnie. Ta szczerość tych prac mi pomaga. Któregoś razu napisałem list motywacyjny do siebie. Innego razu – testament.
Nie chciałem leków. Nie chciałem się zaszywać. Znam takich, co się zaszywali i wiem jak to działa. Na strachu. Coś jest załatwiane za ciebie. Ale przyjdzie moment, kiedy sam się będziesz musiał zmierzyć. I jak robiła to za ciebie wszywka lub leki, będziesz bezbronny.
Na terapii zrozumiałem, że są cztery etapy uzależnienia, a ja jestem na chronicznym. Niszczę wszystko. Jakbym wrócił do nałogu, niszczę wszystko. Nie ma tak, że piję towarzysko. Nie ma tak, że zwiększam dawkę. Nie – od razu wchodzę w w etap niszczenia wszystkiego wokół. Relacji. Zdrowia. Najbliższych.
Na terapii zrozumiałem, że praktykowałem bagatelizowanie problemów. A nawet ich zaśmieszanie. Nosiłem maskę uśmiechniętego pajaca. Nie potrafiłem powiedzieć, że mi źle. Że mi smutno. Nie potrafiłem rozpoznawać własnych emocji. Wszystko obracałem w żart.
Na terapii zrozumiałem, że każda emocja to sygnał. Uczucie wstydu też jest potrzebne, tak samo jak uczucie radości, docenienie małych rzeczy, ale i uczucie smutku. Nie można cały czas tylko próbować to zagłuszać. Można je potraktować jak kierunkowskazy. Nie ma złych emocji – wszystkie są potrzebne. Coś chcą nam o nas powiedzieć.
Zrozumiałem wiele rzeczy, dostałem też szereg narzędzi. Najważniejsze hasło, jakie wyciągnąłem z terapii, to że DZISIAJ nie piję. Jutro? Nie wiem. To wydaje się w pierwszej chwili szalone, ale już tłumaczę sens. Chodzi o to, by skupić się na konkretnym celu – tym, by nie pić DZISIAJ. Nawet dziewczynie codziennie mówię rano – DZISIAJ się nie napiję. Mechanizm jest taki, że jak uzależniony usłyszy, że nigdy już nie zagra w kasynie, nigdy nie weźmie kreski, nigdy się nie napije, to go trzęsie. Jak to? I zaczynają się usprawiedliwienia – ja to mogę kontrolować. Ja mogę się dzisiaj napić. Raz tylko wezmę. A właśnie nie. Kontrola nad DZISIAJ. I tak dzień po dniu.
Terapia to nie czarodziejska różdżka, dzięki której wszystkie problemy znikną. Potem jest ciężka harówka. Która będzie trwać do końca życia. Bardzo dużo kolegów po terapii zaczęło pić. Tydzień po wyjściu sam miałem straszny głód alkoholowy. Czułem bezsilność wobec tego głodu. Rozmawiałem z dziewczyną, która akurat było na szkoleniu. Płakałem rozmawiając z nią. Czułem, jakby coś mnie ściągało w dół, w ciemność. Ale płacz zadziałał ozdrowieńczo. O tym właśnie mówiłem. Zamiast tłumić emocje, uwolniłem je. Dałem im spełnić rolę. Później już było lepiej.
***
Podczas terapii dostałem bardzo złą wiadomość. Ojciec zachorował na raka. Miał nawrót.
Z jednej strony dobrze, że byłem wtedy na terapii. Jakbym był na wyjściu, wszystko mógłby szlag trafić. Kolejny powód do picia.
Chciałem odbudować relację z ojcem, który nie istniał za mocno w moim życiu, ale to dalej był mój ojciec. Pamiętam chwile, kiedy było fajnie. Kiedy był uśmiechnięty. Kiedy żartował. Kiedy też chciał relację odbudować. To było w moich planach. Pojechałem go odwiedzić – złe diagnozy. Rak płuc z przerzutami na żołądek, węzły chłonne, kości.
Pochowałem tatę po świętach Bożego Narodzenia.
To, co mnie uderzyło, jak pomagałem jego partnerce, z którą planował, kobiecie mojego taty, to jak mi ona powiedziała, że on się o mnie martwił. Nigdy tego nie dał po sobie poznać. On też zaśmiewał emocje. Jak ja.
Ojciec t miał różne trudne historie w swoim życiu. Nie sądziłem, że tak się mną interesował. Nigdy mi nie powiedział, że się o mnie martwi.
I tak się zdarzyło, że wkrótce mi się przyśnił. Nigdy mi się nie śnił wcześniej. Mama często. Ojciec nigdy. I ten jeden raz, tydzień po pogrzebie, przyśnił się.
To był fajny sen. Moje sny przeważnie są ciemne. Tu była jasność. Powiedział, że wszystko u niego dobrze.
***
W tym momencie jest fantastycznie. Ale muszę zachować twardy realizm. Największym wrogiem nałogowca jest niepoprawny optymizm.
Skończyłem terapię siedem miesięcy temu. Pracuję. Mieszkam z dziewczyną. Pomagam fundacji Rafała Kośca, z którego jestem dumny, i który też jest inspiracją, choć mierzył się z czymś zupełnie innym. Od siedmiu miesięcy nie wypiłem kropli alkoholu, nie wziąłem grama narkotyków. Nawet Piccolo nie mogę pić. Wszystkie zalecenia staram się spełniać. To jest trening woli.
Ale twardy realizm oznacza to, że będę czuł głód alkoholowy do końca życia.
Twardy realizm oznacza, że nie ma złotego środka “jak nie pić”.
Twardy realizm oznacza zrozumienie statystyki, że co dziesiąty Polak umiera z przyczyn powiązanych z alkoholem. Nie uwzględnia to samobójstw, pijanych kierowców, kogoś topiącego się po alkoholu – tylko choroby. Co i tak jest przerażające. Więcej osób w Polsce ginie tylko na raka.
Twardy realizm oznacza, że jestem w grupie ryzyka.
Twardy realizm oznacza, że wiem, jakie są statystyki dla osób takich jak ja, by nigdy nie wróciły.
Twardy realizm oznacza, że głód alkoholowy może się u mnie utrzymywać przez tydzień, tylko dlatego, że ktoś przy mnie otworzył Piccolo.
Twardy realizm oznacza, żeby pamiętać, jaka po terapii była euforia, ale też że potem były problemy ze snem.
Walczę. Zacząłem rozpoznawać te głody, dzięki instrumentom, które dostałem na terapii. To są czasem drobiazgi. Mam takie zalecenie nawet, żeby nosić wizytówkę w portfelu – trzy straty z picia, trzy pozytywy z niepicia, trzy sposoby na głód alkoholowy. Czasem mi to też pomaga. Dusi głód w zarodku. Poza tym wyznaczanie celów. Planu dnia. Samoobserwacja. Trening. Dziennik uczuć, emocji. Mamy grupę wsparcia. Mamy zloty absolwentów w ostanie soboty miesiąca, przyjeżdżam do Pruszkowa. To są podstawy. To mi pomaga. Jak mam głód alkoholowy, to patrzę czym on jest spowodowany. Rozbijam na czynniki. Wszystko sprowadza się do radzenia sobie z emocjami, które chcemy zagłuszyć czymś takim.
Zdania terapeutów są podzielone – niektórzy mówią, żeby się dzielić swoją historią, inni nie. Ja czuję, że potrzebuję się dzielić. To mi pomaga. Cały okres picia oszukiwałem ludzi. To teraz chcę grać w otwarte karty. Gram w otwarte karty z pracodawcą – powiedziałem wszystko. Chcę grać w otwarte karty z całym światem, bo kłamstwo to choroba towarzysząca alkoholizmowi.
Mam normalne cele życiowe. Kupno pewnego dnia mieszkania. Szczęśliwa rodzina założona z moją partnerką, z którą jesteśmy już od trzech lat. Byliśmy przed pandemią pierwszy raz razem gdzieś na wakacjach. Pojechaliśmy do Zakopanego. Było wspaniale. Pokochałem góry. Wiem, ile mogę zyskać, jeśli do tego nie wrócę. Wiem, że chcę być z nią do końca życia. Wiem, że dostałem ostatnią szansę. Wiem, że każdego dnia staram się odbudować zaufanie.
Są dwie strony medalu. Tak samo będzie z tymi, którzy to czytają. Ktoś mnie wrzuci do szufladki. Ktoś powie, że do końca życia będę alkoholikiem. Mendą. Szują. Pamiętajcie, że nienawiść jest bardzo mocnym uczuciem. Pielęgnowanie jej zabija od środka.
Chciałem podziękować wszystkim z terapii. Mojej grupie. Ludziom, których spotkałem. Rodzinie. Dziewczyny. Chciałem podziękować ludziom, których dopiero na swojej drodze spotkam.
W dwunastu krokach AA jest porada, żeby przeprosić tych, których się skrzywdziło. Ja już to zrobiłem. Jak kogoś skrzywdziłem, z kim nie mam styczności, a nie będzie mi dane go spotkać, przepraszam z tego miejsca. Przepraszam. Ale nie chcę wybaczenia.
Twardy realizm oznacza, że wiem, że tylko trzy procent po terapii nie wraca do alkoholu.
Chcę być w tych trzech procentach.
Rozmawiał Leszek Milewski