Na koronawirusie tracą w piłce wszyscy. Ale, niektórzy, jakby mniej. A przynajmniej wiedzą gdzie wypracować sobie, nazwijmy to, rekompensatę. A przynajmniej wiedzą jak zewrzeć szyki.
Taka Slavia Praga.
Po pierwsze, na przełomie stycznia i lutego pomogła sprowadzić z Chin profesjonalny sprzęt do walki z pandemią.
Zrobiła w tym czasie więcej niż tak zwane dużo poważniejsze czeskie podmioty, które powinny się tym zajmować. Swoją drogą, niezła świadomość zagrożenia, bo przecież zareagowali diabelnie szybko. Dobry miesiąc przed tym, gdy koronawirus zaczął szaleć w Europie.
Jest to rzecz nie do powtórzenia. Inspirować się tu nie ma czym. Chińczycy są właścicielami klubu, więc raz, że ktoś blisko związany ze Slavią ma pewnie WhatsApp samego Xi Jinpenga, a dwa, że te chińskie więzi budowały świadomość zagrożenia, tak długo odpędzaną przez Europejczyków.
Niemniej nikt Slavii nie odmówi – ten numer wykręcili.
Antonovy załatwili.
Kilka szpitali w sprzęt wyposażyli.
Bez cienia przesady, bez figur retorycznych, parę osób im zapewne życie zawdzięcza. Może nawet paręset.
Dwa, że Slavia robiła to, co robić można. Szycie maseczek. Akcje oddolne. To już do powtórzenia wszędzie, co robiono w Czechach: Grzegorz Rudynek w ostatnim Stanie Futbolu opowiadał, że w Sigmie Ołumuniec dobrze znany w Polsce trener Radoslav Latal osobiście wyznaczał kroje maseczek. Podobała mi się historia hokejowej Sparty, która miała gotowe okolicznościowe koszulki na play-offy, ale skoro play-offy zostały odwołane, koszulki rozpruto i poszły na maseczki dla policji – do tego stopnia, że niektórzy policjanci mieli herb Sparty na twarzy. Tu Slavia włącza się w pewien nurt zachowań, w które włączyło się multum klubów sportowych w Polsce. Nie z wyrachowania, z czystej chęci niesienia pomocy. Z solidarności.
Ale jest i trzecia rzecz. Slavia zapowiadająca, że z następnej przygody pucharowej odda piętnaście procent reszcie czeskich klubów.
To już ewenement.
Gest.
Rzucili kasą, konkretem, nie okrągłymi słowami.
Kasą jeszcze nie zarobioną co prawda, bo Slavia może skończyć na pierwszej fazie eliminacji czegokolwiek i sypnie wtedy złamaną koroną. Ale raczej tak się nie stanie. Raczej coś zarobi. Może nawet dobrze. Ich pucharowa jesień była imponująca.
Po tym geście Slavii odezwały się w Polsce głosy: u nas to nie do pomyślenia. Nie przeszłoby tam nigdy. A Czesi, znowu, jak na boisku, jak w meczu z Interem czy Barceloną, pokazują, że da się.
Jest w tym porównywaniu jeden do jednego pewien zasadniczy pierwiastek populizmu. Bowiem, nie negując gestu Slavii, do niczego nie przymuszanej, Slavia robi go również dlatego, ŻE MOŻE. Ma bardzo bogatego właściciela z Chin. Dopiero co grała w Champions League. Sam sprzedany Alex Kral to zysk 12 milionów euro, a łączne sprzedaże – za transfermarkt – to blisko trzydzieści baniek.
Dodajmy do tego fakt, że prawa telewizyjne w Czechach są śmiesznie mało warte, a czescy średniacy i dół tabeli to wyraźnie niższa półka od czołówki. W Czechach jest wyraźne rozwarstwienie. Slavia, de facto, to klub ekonomicznie większy niż jakikolwiek na ten moment w Polsce, kto nie wierzy, niech sprawdzi ile wydają na transfery. Tymczasem są w Czechach kluby mniejsze, które choć grają w najlepszej lidze, tak ekonomicznie są na poziomie średniaka polskiej pierwszej ligi.
Slavia mogłaby przekazać sto procent swoich zysków z jednego sezonu pucharów reszcie ligi, a nie zmieniłoby to proporcji. Nie zachwiało ustaloną hierarchią, łańcuchem pokarmowym, gdzie normą jest, że średniacy i słabiacy oddają lepszym piłkarzy – oddają, bo im się to opłaca. Do tego stopnia jest to symbiotyczny często układ, że Ireneusz Mamrot opowiadał mi, jak chciał do Jagi piłkarza z ławki Slavii, dogadali się z zawodnikiem, on też chciał iść do Białegostoku, ale miał powiedziane:
– Idziesz do średniaka czeskiej ligi, bo my stamtąd bierzemy młodego.
Tak, Slavia podlewa ligę jak swoją grządkę, wyrabia sobie kontakty, ale też dlatego, że dla wszystkich jest jasne, że gra w innej lidze, o zupełnie inne stawki.
U nas jest inaczej.
U nas przed sezonem można było sądzić, że Lechia i Raków będą walczyły o zupełnie inne cele. Walczą o te same, co więcej – porównajmy do przykładu, o którym wspominał Mamrot – sprowadzony de facto z rezerw Lechii Mikołajewski daje radę w lidze, podczas gdy Lechia na pierwszy mecz wiosny na ławce ma chłopaków z podręcznikami do przyrody w tornistrze.
W Ekstraklasie wszyscy grają w jednej lidze. OK, te różnice potrafią być duże pod różnymi względami, ale upieram się, że to nie jest taka przewaga, która sprawiałaby, że klub z czołówki nie obawiałby się bijącego się o utrzymanie. Także na dłuższą metę, czego doskonałym dowodem losy mistrzowskiego Piasta.
NIEMNIEJ, biorąc to wszystko pod uwagę, rozumiejąc inne realia, inne warunki, nie da się nie zauważyć, że Ekstraklasa jest skrajnie podzielona. Pandemia tym bardziej wymaga, by mówić… Może nie jednym głosem. To niemożliwe. W każdej grupie zdania będą podzielone, interesy czasem wzajemnie się wykluczające.
Ale w ESA musi być, po prostu, sytuacja na ostrzu noża, skoro publicznie w ostatnich tygodniach pojawiają się wzajemne strzały godne westernów Sergio Leone.
Tylko dzisiaj, z obozu Wisły Kraków, słowami Tomasza Jażdżyńskiego na Interii dało się słyszeć o dość drastycznych różnicach zdań na temat podziału środków. Wypłynęła sprawa sprzed roku, gdzie dwanaście na szesnaście klubów opowiedziało się przeciw finansowemu forowaniu topowych klubów, a jednak projekt i tak przeszedł.
I niby finansowe forowanie topowych wydaje się sensowne, gdyby nie przykład Premier League, gdzie spadkowicz wcale nie ma tak znowu wiele mniej procentowo od najlepszego, co okazało się złotym rozwiązaniem, bo dzięki temu w siłę rosną wszystkie kluby, i nawet w meczu średniaków można zobaczyć poważnych piłkarzy, co więcej – taki średniak był w stanie kupić na przykład czołowych graczy Bundesligi.
I tak, to znowu zupełnie inna półka, inne realia, ale pozostaję w całości za rozwiązaniem, które podlewa wszystkie kluby w sposób mniej więcej równomierny, bez kominów. Nie kupuję narracji o tym, że jak zrobimy inaczej, to puchary nagle okażą się łatwe. Polskie kluby i teraz mają dość, by przynajmniej jeden przechodził do fazy grupowej, a na pewno dość, by nie odpadać w takim stylu, w jakim zazwyczaj odpadały ostatnio. Tymczasem podlewanie wszystkim w założeniu podnosi poziom piłki w różnych ośrodkach Polski – tak, niektórzy przejadają te pieniądze, przejadają w sposób haniebny, ale i to się zmienia, już mało kto w Polsce jest tak oporny na wiedzę, by nie rozumieć, że pod naszą szerokością geograficzną droga wiedzie nie przez życie na kredyt, nie przez grę va banque, a szkolenie.
A przecież ta kwestia to tylko jeden z kilku tematów, które ostatnio pokazały, że kluby do klubów nie mają zaufania. Kluby dogadują za plecami transfery, forsują korzystne dla siebie rozwiązania bez konsultacji z resztą, kłócą się o atrakcyjne terminy meczów, kłócą się o przekładanie spotkań pucharowiczów, kłócą się o limit młodzieżowca, o limit obcokrajowca – o wszystko. Teraz, w momencie, gdy przydałaby się zgoda, tym bardziej te zaszłości stają ością w gardle, są często wywlekane na wierzch i odciągają od meritum sprawy.
Dyskusja jest zrozumiała, różnice też – to nie towarzystwo wzajemnej adoracji, gra jest o wielką stawkę. O miliony. O przetrwanie. O przyszłość. Porozumienie nie zawsze będzie.
Ale myślę, że obecnie ogólne zaufanie wzajemne jest na poziomie wyjątkowo niskim. Nie udało się nawet wypracować całkiem niedawno wspólnego stanowiska w temacie zawieszenia ligi, ba – chociaż transparentnego porozumienia się w tym temacie. Skończyło się na publicznym okładaniu się kijami. Być może niektórym przydałoby się wczucie chociaż na chwilę mimo wszystko w Slavię i spojrzenie na resztę nie jak na rywala, ale na wspólny organizm, na wspólną grządkę.
A wszystko w momencie, gdy naprawdę, ale to naprawdę przydałoby się szeroko pojęte porozumienie i wspólne stanowisko. Czasy idą ciężkie, będą wymagać kompromisów, nie tylko ze strony piłkarzy i ich kontraktowych umów.
To frazes, że przez kryzys można przejść chociaż jako tako tylko wspólnie. Ale bywają i frazesy, które są prawdziwe.
Leszek Milewski