Mówi się, że Mirosław Waligóra to najlepszy piłkarz, jaki nigdy nie wystąpił w seniorskiej reprezentacji Polski. Wicemistrz olimpijski z Barcelony, król strzelców ligi polskiej, legenda Lommel i strzelec 60 goli w belgijskiej ekstraklasie – więcej z Polaków mają tylko Włodzimierz Lubański i Marcin Żewłakow.
Jaki był jego przepis na grę w piłkę aż do 42 roku życia? Jak wspomina Igrzyska w Barcelonie? Jaki za młodu był Tomasz Hajto? Jaka jest jego ulubiona anegdota związana z Januszem Wójcikiem? Jak to się stało, że jeszcze jako piłkarz został członkiem rady miasta w Belgii? Zapraszamy!
Skończył pan karierę piłkarską jako 42-latek. Jaki był pana sposób na długowieczność?
– Grałem do 42. roku życia, naturalnie pod koniec już na niższym poziomie i nie zawodowo, a raczej amatorsko. Ale to prawda. Chyba to dobre geny. Nigdy nie miałem żadnych poważniejszych kontuzji, ani łękotka, ani więzadła nigdy nie dawały mi się we znaki. Żadnych naderwań, naciągnięć.
Miał pan jakieś nawyki odnośnie treningu, odnowy, odżywiania, które mogły panu w tym pomóc
– Gdy jeszcze grałem zawodowo i w ciągu dnia mieliśmy dwa treningi, to pomiędzy nimi zawsze starałem się zrobić sobie godzinkę drzemki. Pamiętam, że koledzy się ze mnie śmiali. Oni oglądali filmy, grali w karty, a ja kładłem się na stole u masażysty i drzemałem. Stroili sobie ze mnie żarty, że jestem strasznym śpiochem. Myślę, że to także miało wpływ na moją długą karierę, na regenerację. Ale przede wszystkim rolę odegrały chyba geny i brak kontuzji.
Co sprawiło, że ostatecznie zawiesił pan buty na kołku?
– Miałem propozycję, by grać jeszcze dłużej, ale w tamtym czasie moje dzieci zaczynały dużo ćwiczyć i czas nie pozwalał mi na to, by samemu się udzielać. Musiałem dzieci wozić na treningi. Poświęciłem się im.
Kończył pan z uczuciem spełnienia, czy może jednak niedosytu? Mówi się o panu najczęściej jako o najlepszym piłkarzu, który nigdy nie zagrał w seniorskiej reprezentacji Polski.
– W moim CV na pewno pozostaje jakaś luka i związany z nią smutek, żal. Tego debiutu w pierwszej reprezentacji Polski bardzo mi brak. Zagrałem dwa razy w drugiej reprezentacji, naturalnie w tej olimpijskiej z 1992 roku. Co było tego przyczyną? Myślę, że w tamtym okresie była naprawdę duża konkurencja. Napastników będących w tamtym okresie na topie było kilku.
Pojawiały się natomiast w którymś momencie sygnały, że może to powołanie jest blisko? Interesował się pana osobą któryś z selekcjonerów?
– Nic takiego do mnie nigdy nie doszło.
Zapytam inaczej: czy był czas w pana karierze, kiedy czuł pan, że jest w formie reprezentacyjnej, że mógłby powalczyć z napastnikami będącymi w kadrze?
– Trudno powiedzieć. To były inne czasy. Podejrzewam, że w grę wchodziły też różne układy. Trudno mi w tym momencie cofnąć się tak bardzo, by powiedzieć coś mądrego. Naturalnie, były momenty, kiedy wyglądałem dobrze w Belgii, w Polsce zresztą też. Jak by nie było, w Polsce w czterech sezonach strzeliłem 61 bramek. Gdyby to zdarzyło się dziś, to podejrzewam, że już po pierwszym moim sezonie byłbym sprzedany. Natomiast wtedy nie było menedżerów, ciężko było w ogóle wyjechać gdzieś za granicę.
Mały niedosyt może się chyba też wiązać z… największym sukcesem pana reprezentacyjnej kariery, czyli srebrem Igrzysk w 1992. No bo był pan pierwszym zmiennikiem duetu Kowalczyk-Juskowiak, co potwierdził pierwszy mecz z Kuwejtem. Ale w kilka minut zdążył pan zmarnować karnego i choć wygraliśmy, już pan do końca turnieju nie zagrał.
– Jestem przekonany, że gdybym trafił, dostałbym więcej minut. W tamtym okresie byłem w bardzo dobrej formie, świetnie się prezentowałem na treningach. Również na testach, które przeprowadzaliśmy przed Igrzyskami, moje wyniki znajdowały się w czołówce. Najlepiej świadczy o tym fakt, że trener, jak pan zauważył, wypuścił mnie jako pierwszego zmiennika. Nawet “Mielcar” był wtedy za mną. Co więcej, trener Wójcik kazał mi strzelać tego karnego, takie miał do mnie zaufanie. Nie wyszło. Gdybym strzelił, mogłoby się to wszystko zupełnie inaczej potoczyć. Nawet jak dzieciom opowiadam o tamtych czasach, to dochodzę do wniosku, że moglibyśmy wówczas wylądować gdzie indziej, nie w Belgii.
Trener Wójcik jaki był, każdy wie. Dostało się panu mocno za tę spudłowaną jedenastkę?
– Coś tam było, ale nie robił problemu z tego względu, bo wygraliśmy ten mecz. Nie kurwował za bardzo, coś tam rzucił, ale nic wielkiego.
Każdy, kto kiedykolwiek miał z trenerem Wójcikiem styczność, ma na jego temat jakąś ulubioną anegdotę. Jaka jest pana?
– Ha! Wiele już opowiedziano, ale tej chyba nie.
Byliśmy na zgrupowaniu przed meczem. Mieliśmy odprawę w jakimś starym hotelu. Byli tam z nami zakwaterowani też żołnierze, którzy remontowali tamto miejsce. Odprawa w dużej sali, jeden z nich malował tam okna. Siedzimy, czekamy na trenera. Przychodzi Wójcik.
– Misiu, co ty tutaj robisz?
– Maluję.
– To przestań i wynoś się stąd, my tu mamy odprawę.
– Nie, nie, muszę malować, dostałem rozkaz.
– Spierdalaj misiu stąd! Odprawę mamy.
– Nie, naprawdę muszę tutaj zostać, rozkaz jest rozkaz.
– No to kurwa maluj, żołnierzu! Zamaluj kurwa te szyby, wszystko zamaluj!
Typowy “Wujo”.
Wójcik mówił, że dawał wam wtedy taki wycisk, że “wieczorami nawet nie mieliście siły pomyśleć o dupach czy balowaniu – szliście spać jak przedszkolaki na leżakowaniu”.
– Było w tym nieco prawdy, ale byliśmy młodzi i szybko dochodziliśmy do siebie. Zmęczenie było, ale wieczorami przychodziły siły na jakieś manewry.
Z kim pan w tamtej kadrze trzymał się najbliżej? Wojtek Kowalczyk wspominał, że dobierano się w grupy według upodobań. Karciana razem, palacze razem i tak dalej.
– Mieliśmy bardzo mocną grupę krakowską. Marek Koźmiński, Marcin Jałocha, Grzesiek Lewandowski, Krzysiek Bukalski też podchodził pod kadrę. No i ja, więc zdarzało się nawet w piątkę jeździliśmy.
Mocna paczka.
– Ilościowo tak. Ale, że tak powiem, “do stołu”, to byliśmy w piątej lidze (śmiech). Champions League była w innych pokojach. My też tam przesiadywaliśmy, ale byliśmy na trochę innym poziomie.
Wiele reprezentacji na dużych turniejach poległo, bo po kilku tygodniach zawodnicy mają już siebie dość. Jak wam udało się nie paść ofiarą tego “wirusa”?
– Do Barcelony przyjechaliśmy kilka dni przed rozpoczęciem pierwszego meczu, a więc i parę dni przed ceremonią otwarcia. A wyjechaliśmy jako ostatni. Nie było dla nas samolotu powrotnego, bo nikt się nie spodziewał, jak daleko zajdziemy. Byliśmy tam ponad miesiąc. Wioska olimpijska była dziesięć minut spacerkiem od morza, więc chodziliśmy na plażę, niejednokrotnie byliśmy w centrum, pozwiedzać. Poza tym w wiosce olimpijskiej jadalnia, jakieś salony gier, były otwarte 24 godziny na dobę. Można było korzystać z wszystkiego o dowolnej porze. W wiosce olimpijskiej, w oddziale polskim, po każdym występie Polaków, który zakończył się medalem, spotykaliśmy się wszyscy ze sportowcami innych dyscyplin, tak uciekał ten czas. Muszę też powiedzieć, że nie było większych problemów, żeby ze sobą wytrzymać, bo byliśmy naprawdę zgraną ekipą.
W którym momencie reprezentacja uwierzyła, że może dokonać czegoś tak dużego? To były eliminacje z kompletem zwycięstw w grupie z Anglią, Irlandią i Turcją, czy może któryś z meczów na samym turnieju finałowym?
– Po meczu z Włochami, zdecydowanie. Włosi naszpikowani zawodnikami występującymi wtedy w Serie A, a my pociągnęliśmy ich 3:0. Myślę, że wtedy wszyscy uwierzyliśmy, że na tym się nie skończy. Poza tym trener Wójcik tłukł nam do głów przed samym wyjazdem, że jedziemy tam po złoto. Mieliśmy zakodowane od początku, że tylko taki cel nas interesuje.
Wojtek Kowalczyk opowiadał o meczu z Włochami, że oni “nawet jak spluwali, to z jakąś pewnością siebie”.
– Satysfakcja z ich pokonania była ogromna. To był jeden z najlepszych meczów tej reprezentacji. Nie istnieli, rozbiliśmy ich totalnie.
“Cała Hiszpania będzie życzyła nam śmierci, prawie cała Polska zwycięstwa. Prawie, bo na tych misiów z Polskiego Związku Piłki Nożnej nie można liczyć” – mówił “Kowal” przed finałem. Związek wam wtedy nie pomagał?
– Wydaje mi się, że konflikt rodził fakt, że nie byliśmy pod opieką PZPN-u, tylko bardziej pod opieką osób prywatnych. PZPN nie bardzo wtedy ingerował w nas, byliśmy pod opieką Fundacji Piłkarskiej Reprezentacji Olimpijskiej pana Niemczyckiego. Był w niej Włodzimierz Lubański, Heniu Loska. Mieliśmy płacone przez tę fundację comiesięczne stypendia. Trochę na innych zasadach niż dorosła reprezentacja i myślę, że to rodziło niesnaski pomiędzy naszą kadrą, a seniorską kadrą narodową.
Fundacja dbała o to, by niczego wam nie brakowało?
– Na każdy mecz dostawaliśmy czysty komplet strojów, dostaliśmy perfumy. Jak na tamte czasy, to proszę mi wierzyć, że to było bardzo mocne zaplecze. Jeździliśmy na takie zgrupowania, jakie w tamtym okresie były nie do pomyślenia. Byliśmy na przykład na dwutygodniowym obozie w Malezji, na kilku innych takich zgrupowaniach. Przypominam sobie, że wtedy pół roku spędzałem poza domem. Cały czas jakieś zgrupowania, turnieje, mecze towarzyskie. Wszystko perfekcyjnie przygotowane.
O perfekcyjnym przygotowaniu nie można było chyba za to mówić w przypadku samolotu z Barcelony do Polski? Podobno na pokładzie już w trakcie lotu brakło zapasów alkoholu?
– Czy zabrakło, to nie wiem, ale nie będę ukrywał, że trunki wszelakie lały się strumieniami. Nikt za kołnierz nie wylewał. Zresztą po finale spędziliśmy jeszcze dwa albo trzy dni w Barcelonie, czekając na samolot. Ten okres też był w całości spożytkowany na świętowanie.
Impreza po srebrze w Barcelonie to było największe świętowanie w pana karierze?
– Tak hucznie chyba żadnego sukcesu nie oblewaliśmy. Pierwsze, co przychodzi na myśl, to impreza po finale pucharu Belgii, razem z kibicami z Lommel. To było dla tej niewielkiej miejscowości naprawdę ogromne wydarzenie.
Co zrobił pan ze złotym polonezem, jakiego dostał każdy zawodnik tamtej drużyny olimpijskiej?
– Jak wyjechałem do Belgii, to mój tata jeździł nim przez chwilę, a później chyba się rozpadł.
W czasie Igrzysk i później jeszcze przez dwa lata był pan piłkarzem Hutnika. Mieliście tam zespół naprawdę znaczących później w piłce polskiej – i nie tylko – nazwisk. Tomasz Hajto, Kazimierz Węgrzyn, Marek Koźmiński, Krzysztof Bukalski, Robert Kasperczyk…
– …Darek Romuzga, Leszek Kraczkiewicz, Andrzej Sermak.
Wygląda to jak drużyna przede wszystkim potężna osobowościowo. Linia produkcyjna przyszłych trenerów, ekspertów, działaczy.
– Mieliśmy naprawdę fantastyczną drużynę. Graliśmy, jak na tamte czasy, totalną piłkę. Nie było nastawienia na obronę, tylko bardzo radosny, ofensywny futbol. Byliśmy tylko małym Hutnikiem, ale nie baliśmy się nikogo.
Charakteru przydawało wam też chyba to, że byliście w wielu przypadkach wychowankami.
– Gdy wchodziłem do pierwszej drużyny Hutnika, wraz ze mną weszło jeszcze dwóch innych zawodników z juniorów. Był to okres przemiany z komunizmu na kapitalizm. Huta została zamknięta, etaty nie były płacone, pojawiły się problemy finansowe w klubie. Zawodnicy będący na etatach kombinatu huty odeszli. Zrobiło się dużo wolnych miejsc w zespole, my dostaliśmy szansę i tę lukę zapełniliśmy. Praktycznie wszyscy, przed którymi wtedy otworzyła się okazja gry w pierwszej lidze, wykorzystali swój czas. Krzysiek Bukalski, “Koza”, Darek Romuzga, Andrzej Zięba. Wszystko to chłopcy, którzy wyszli z juniorów, młodzieżówki, trampkarzy Hutnika. W klubie było wtedy bardzo dobre szkolenie.
Jakiś czas temu rozmawiałem z ludźmi z Hutnika i wspominali, że teraz znów chcą bardzo mocno stawiać na szkolenie swoich zawodników.
– To prawda. Z tego, co słyszę i się orientuję, to tak to zaczyna funkcjonować. Hutnik w chwili obecnej występuje na czwartym szczeblu rozgrywek, natomiast ma drużynę w CLJ U-17 i U-19, co jest ewenementem na skalę kraju. Owszem, w CLJ-ce do 19 lat jest na ostatnim miejscu, ale nawet to jest szansą na zdobycie cennych doświadczeń – mierzenie się z akademiami największych klubów w Polsce. Z tego, co się orientuję, to w chwili obecnej w pierwszej drużynie Hutnika gra większość młodych chłopaków i klub walczy o sporo pieniędzy z PZPN-u w ramach Pro Junior System.
Pan dla Hutnika zdobył swego czasu pierwszą w historii bramkę w najwyższej lidze. Wiązało się to wtedy z jakąś nagrodą, okolicznościową premią?
– Nie pamiętam, czy to było akurat w tamtych rozgrywkach, ale w którymś sezonie za bramki strzelone przez Hutnik płacił nam restaurator Stanisław Kmita. Pieniądze, które dostawał strzelec, od razu po meczu dzieliliśmy na wszystkich chłopców po równo.
Dziś Tomasz Hajto jest osobą budzącą wielkie kontrowersje. A jak wspomina pan grę razem z młodym Hajtą?
– W moich czasach Tomek był bardzo, bardzo barwną postacią. Ale jako człowiek – do rany przyłóż. Oddałby ci wszystko, pomógłby ci w każdym momencie. Nie mogę powiedzieć ani złego słowa na jego temat. Zrobił wielką karierę nie tylko dzięki charakterowi. Miał też niesamowite samozaparcie, wiedział dobrze, czego chce. Włożył w to wszystko ogrom pracy. Pamiętam, jak robiliśmy przebieżki, Tomek był zawsze pierwszy, biegł z 50 metrów przed nami, żeby pokazać, jaka drzemie w nim determinacja, jakie rezerwy.
Gdy decydował się pan na wyjazd z Polski, Lommel to był jedyny zainteresowany panem klub?
– W tamtym czasie, kiedy grałem w lidze polskiej, to była jedyna opcja.
W pana przejściu do Lommel miał jakiś swój udział Włodzimierz Lubański? W latach 90. sporo działał przy takich tematach. Bracia Żewłakow mówili, że odegrał ważną rolę w ich transferze do Beveren, Tomasz Dziubiński również wspominał o tym, jak Lubański pilotował jego przenosiny do Club Brugge.
– Bartek Tarachulski też organizował transfer do Belgii przez Lubańskiego. Ale w moim przypadku było inaczej. Mnie pomagał Janusz Kowalik. On współpracował w tamtym czasie z belgijskim menedżerem, Fernandem Goyvaertsem, a więc pierwszym Belgiem w Barcelonie. Goyvaerts wiedział, że Lommel szuka napastnika, wspomniał o tym Januszowi. Janusz jest z Krakowa, orientował się w krakowskiej piłce i na takiej zasadzie ja zostałem Belgom polecony.
Wyjeżdżał pan sam?
– Pierwszy rok spędziłem sam, dopiero po roku moja narzeczona, gdy skończyła szkołę w Polsce, dołączyła do mnie.
To był najtrudniejszy okres na miejscu, gdy był pan zdany na siebie?
– Było trudno, tym bardziej, że nie byłem do Lommel sprzedany, a tylko wypożyczony, więc moja przyszłość nie była do końca pewna. Mi w ogóle po pierwszym roku, po wypożyczeniu, podziękowano. Prezes wezwał mnie na rozmowę, powiedział:
– Mirek, bardzo chętnie byśmy ciebie zostawili, ale nie mamy na wykupienie ciebie pieniędzy. Musimy się rozstać.
Wróciłem do Krakowa i po tygodniu zadzwonił do mnie prezes:
– Mirek, sprzedaliśmy Dimitriego De Conde do Standardu Liege, kupujemy cię.
Swoją drogą De Conde dziś jest dyrektorem sportowym Genku, decydującym o polityce kadrowej, transferowej tego klubu. Jest uważany za najlepszego fachowca w Belgii w tym względzie.
Zapowiadało się, że tak może się potoczyć jego życie po karierze piłkarskiej?
– W żadnym wypadku! Nigdy bym nie powiedział, że on będzie się znał na piłce. Kompletnie się nie interesował futbolem, często nie wiedział nawet, z jakim zespołem gramy następny mecz. Zdecydowanie bardziej pasjonowała go muzyka metalowa. Gdyby poprosić go wtedy, żeby wymienił pięciu piłkarzy drużyny przeciwnej, za nic nie byłby w stanie. Natomiast tak się to wszystko odwróciło, że dziś jest najbardziej cenionym dyrektorem sportowym w kraju.
Coś pana szczególnie zaskoczyło po przenosinach do Belgii?
– W Polsce piłka nie była jeszcze tak poukładana, jak w ostatnich kilkunastu latach. Było to dla mnie jakieś zderzenie z inną rzeczywistością. Bardzo zaskoczyło mnie na przykład coś, co w Polsce było nie do pomyślenia. Wszystkie drużyny w klubie, od sześciolatków do pierwszego zespołu, występują w takim samym sprzęcie. Kurtki, getry – wszystko takie samo jak pierwsza drużyna. I na każdy sezon nowy sprzęt.
Języka nauczył się pan w szatni, na jakichś lekcjach?
– Najwięcej flamandzkiego nauczyłem się w szatni, rozmawiając z kolegami, osłuchując się. Ale do szkoły też chodziłem. Nie miałem problemów z komunikacją, bo zaprezentowałem się nieźle na boisku, więc bardzo szybko mnie zaakceptowano.
Z zawodników, z którymi pan grał przez te wszystkie lata, kto zapadł panu najbardziej w pamięć?
– Pierwsze nazwisko, jakie przychodzi mi do głowy, chłopaka najlepszego piłkarsko, to Khalilou Fadiga. Senegalczyk, grał w lidze angielskiej, trafił do Interu. Dwa sezony miałem szczęście z nim grać. Oprócz niego duża postać, Timmy Simmons, późniejszy kapitan Club Brugge, reprezentacji kraju, piłkarz PSV, Norymbergi. Ci dwaj to zdecydowanie najwybitniejsi. Poza tym grałem też z kilkoma późniejszymi trenerami – Jacky Mathijssen, nasz bramkarz w latach 90., prowadzi młodzieżową reprezentację Belgii.
A w kwestiach pozapiłkarskich, kto był najbardziej barwną osobowością?
– Zdecydowanie Didier Segers, lewy obrońca. Nigdy się z nim nie nudziliśmy. Potrafił wieczorami sporo łyknąć, natomiast rano, na treningu, 50 metrów przed nami biegał. Takie miał zdrowie, taką wydolność. Myśmy umierali, jego to nie ruszało. Jak ktoś wykręcił ci numer, to wiedziałeś, że to był on. To zabrał komuś kluczyki z auta i wyjechał samochodem na środek boiska. Jednemu koledze, który wtedy nie miał samochodu i dojeżdżał na zajęcia rowerem, zawiesił ten rower na najwyższej gałęzi drzewa. Nie dało się go ściągnąć, musieliśmy wzywać straż pożarną, żeby sprowadzić go na ziemię.
Jeśli chodzi o przeciwników, kto był najlepszym, którego pamięta pan do dziś?
– Wiadomo, wielu znakomitych reprezentantów kraju, jak choćby Marc Degryse, Pamiętam też, że grałem przeciwko ojcom wielu piłkarzy dzisiejszej kadry Belgii. Moim rywalem był ojciec Romelu Lukaku, ojciec Divocka Origiego.
Ojciec Lukaku to też był taki potężnie zbudowany chłop, jak Romelu?
– Był wysoki, owszem, natomiast nie tak mocno zbudowany, jak dziś jego syn. Tata Origiego podobnie, był jeszcze wyższy niż Origi obecnie, ale za to szczuplutki. No ale wymagania odnośnie siły piłkarzy zmieniły się od tamtych czasów.
W lidze belgijskiej notował pan rokrocznie naprawdę przyzwoite liczby, a jednak nigdy nie opuścił pan Lommel. Nie przekładały się one na zainteresowanie mocniejszych ekip?
– Były zapytania, najbliżej byłem podpisania kontraktu w St. Truiden. Gdy spadliśmy do drugiej ligi, kończył mi się kontrakt. Ciężko nam szły rozmowy o nowej umowie, byłem blisko odejścia. Ale coś tam ekstra w kasie klubowej się dla mnie znalazło, po jednym sezonie udało się wrócić w cuglach do pierwszej ligi.
Wierność klubowi przez tyle lat nie pozostała bez echa, bo został pan w pewnym momencie członkiem rady miasta Lommel.
– Od 2000 do 2006 byłem przez jedną kadencję radnym w urzędzie miasta.
Czyli jeszcze grając zawodowo w piłkę.
– Tak jest, zgadza się.
Jak udawało się to łączyć?
– Nie było z tym żadnych problemów. Nie byłem szczególnie eksploatowanym radnym. Musiałem być na głównych obradach raz w miesiącu i zajmowałem się bardziej sprawami sportu. W tamtym czasie przegłosowaliśmy powstanie hali widowiskowo-sportowej, ścieżek rowerowych. Tego typu rzeczy.
Jak duża jest dziś pana rozpoznawalność, popularność w Lommel?
– Lommel to śliczna, klimatyczna, mała miejscowość, 38 tysięcy mieszkańców, większość ludzi się zna. Kto się pasjonuje sportem, kto cokolwiek liznął piłki – a sporo osób się nią tutaj interesuje – to mnie kojarzy. Ale nie jest to jakaś nachalna rozpoznawalność. Nikt mnie nie otacza podczas obiadu.
Podobno gdy Wisłę Kraków przejął Bogusław Cupiał, był temat pana powrotu do Krakowa.
– Było coś na rzeczy, owszem. Wtedy Krzysiek Bukalski wrócił z Genku do Wisły, klub był również mną zainteresowany. Ale z tego, co się orientuję, to byłem dla Lommel zbyt wartościowym piłkarzem i nie podjęto w ogóle rozmów z krakowskim klubem.
Został pan w Lommel nawet po tym, jak klub z powodu problemów finansowych się rozpadł i musiał odbudowywać w niższej lidze.
– Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Klub splajtował w połowie marca, nie dostawaliśmy wypłat od stycznia. Trzeba było przedłożyć pisma do belgijskiego związku, klubowi nie przyznano licencji. Lommel padł. Dograłem tamte rozgrywki w III lidze, w innym klubie. A po sezonie zrobiono fuzję upadłego Lommel z drużyną występującą wtedy w III lidze, z pobliskiej miejscowości. Pod numerem tej III-ligowej drużyny zaczęliśmy grać w Lommel pod inną nazwą. Już nie Lommel SK, tylko Lommel United. Weszliśmy do II ligi i tak to się ciągnie.
Która bramka strzelona w pana karierze – a trochę ich było, bo samych pierwszoligowych naliczyłem 121 – dała panu najwięcej satysfakcji?
– Ostatnio nawet gdzieś natrafiłem na jej nagranie. To był mój pierwszy sezon w Hutniku, graliśmy na Legii i wygraliśmy 1:0 po moim trafieniu. A Legia była wtedy bardzo silna. Krzysiek Budka, Roman Kosecki, Dariusz Czykier, Leszek Pisz, Maciej Szczęsny w bramce. Bardzo mocna ekipa.
Pana były kolega z Hutnika, Siergiejem Szypowski powiedział jakiś czas temu w wywiadzie: „Mirek to był bardzo fajny facet w relacjach międzyludzkich. Ale za granicą trzeba mieć charakter. Taki Tomasz Hajto zrobił karierę właśnie dzięki charakterowi, Mirkowi chyba go zabrakło. Gdyby był bardziej bezczelny, osiągnąłby znacznie więcej”. Miał rację?
– Charakteru się nie zmieni. To prawda, że byłem i nadal jestem spokojnym człowiekiem. Może miał rację, gdybym bardziej rozpychał się łokciami, to może bym zaszedł wyżej. Zrobił jeszcze większą piłkarską karierę.
Jest coś, czego patrząc na dzisiejszą piłkę, zazdrości pan piłkarzom z obecnego pokolenia?
– Tego, że mają wszystko tak poukładane. Że trenują na wysokim poziomie, że technika poszła tak mocno do przodu, że grają na fantastycznych, równiutkich boiskach, na pięknych stadionach. Mają przygotowania na najwyższym poziomie, nie to, co dawniej, gdy trzeba było trenować w Zakopanem, w śniegu po pas. W chwili obecnej zawodnicy jeżdżą do Turcji, na Cypr. Dopiero gdy przyjechałem do Belgii, po raz pierwszy zaznałem takiego piłkarskiego życia.
Czym dziś zajmuje się Mirosław Waligóra?
– Pracuję w urzędzie miasta, w dziale sportu. Mamy pod sobą hale widowiskowo-sportową, halę normalną, sale konferencyjne, hale do gimnastyki, sale do judo. Są w naszej hali rozgrywane duże imprezy, niedawno na Eurosporcie były transmitowany organizowane u nas zawody snookerowe. Pracuję tam w administracji. To jest moje główne źródło dochodu. Poza tym pilotuję też tenisową karierę mojej córki. W tym miesiącu skończy piętnaście lat i dosyć często wyjeżdża za granicę na różne turnieje. Muszę dbać o to, by docierała na treningi, na zawody. Trenuje w belgijskim związku tenisa w Antwerpii. To zajmuje mi dość sporo czasu.
Bycie menedżerem obiecującej tenisistki to nie taka prosta sprawa!
– (śmiech) Nie przesadzajmy, ale jakieś tam sukcesy ma. Nawet i międzynarodowe!
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA
fot. NewsPix.pl