– 92/93 był jednym z uczciwszych sezonów w polskiej lidze. Skoro kwestia w ostatnim meczu dotyczyła bramek, to czy gdybyśmy chcieli sezon załatwić, nie wygralibyśmy wcześniej 5:0 z Pogonią u siebie? Czy ktoś przy takim wyniku miałby wątpliwości? Jakby różnica bramkowa była większa, ŁKS by się nie ścigał. Nasze wcześniejsze mecze były rozegrane czysto. ŁKS też podpierał naszych rywali. Sprzedali Jacka Ziobera do Montpellier i mieli pieniądze – w szatni naszych przeciwników czekała walizka z pieniędzmi, mieli powiedziane: “jak urwiecie punkty, proszę bardzo, możecie ją zabrać” – Juliusz Kruszankin, były piłkarz Legii i ŁKS-u, otwarcie o dawnych czasach w polskiej piłce, o tym że diabeł tkwi w szczegółach, o kryciu Michaela Laudrupa, balangowym ŁKS-ie lat osiemdziesiątych czy metodach Janusza Wójcika. Zapraszamy.
***
Powiedział pan w jednym z wywiadów, że na Camp Nou został wyznaczony do krycia Michaela Laudrupa. Laudrup zagrał wtedy słaby mecz – jaki miał pan na niego sposób?
Dzisiaj nie ma indywidualnego krycia, wtedy przyklejano plastra. Natomiast też bez przesady. Przy stałych fragmentach gry dochodziłem do innych zawodników, więc to nie tak, że biegałem za Laudrupem do toalety. Ale choć nie powiem, niejednokrotnie go wyprzedziłem, tak raz przejechałem się na czterech literach, zrobił mnie na zamach. Mam nawet takie zdjęcie w swoich pamiątkach, gdzie jeszcze ręką chcę zatrzymać tę piłkę.
W rewanżu nie kryłem już Laudrupa, tylko miałem Salinasa, bo nie mógł sobie z nim poradzić Darek Wdowczyk. Ale redaktor Szpakowski w komentarzu powiedział: “Legia traci bramkę, bo Kruszankina wyciągnął Salinas do linii bocznej”. Nie, Kruszankin musiał iść za tym Salinasem!
Co powiedział wam świętej pamięci trener Kapera przed pierwszym meczem?
Nie było wtedy transmisji meczowych, mediów społecznościowych, natomiast ktoś z klubu na Barcelonę pojechał i w oparciu o to została rozpracowana. Rok wcześniej Barca grała też z Lechem – pamiętajmy, że wtedy nie było takich rotacji w składach – więc był jakiś pogląd. Natomiast też to były czasy, gdy piłkarzom dawało się raczej wytyczne, nie trzeba było mówić za dużo co ma zrobić. Dziś jest troszeczkę inaczej. Cały sztab ludzi – psycholog, trener od przygotowania fizycznego i tak dalej – pracuje nad umysłem i umiejętnościami piłkarza. Każdy w sztabie ma swoją działkę, trener ma swój pomysł, ale w szczegółach wprowadzają go asystenci. Dlatego chciałbym powiedzieć, żebyśmy trochę bardziej doceniali trenerów z tamtych lat, bo oni musieli ogarniać to wszystko sami. Legia nie miała swego czasu nawet trenera bramkarzy – od trenowania bramkarzy był Lucjan Brychczy, który urządzał im niekończące się strzeleckie.
Tak się złożyło, że akurat to 1:1 z Camp Nou ostatnio oglądałem. Wiadomo, że Barcelona lepiej grała w piłkę, ale nasza bramka – o! Piłka chodziła. Niosło człowieka, że gra na Barcelonie. Cały wyjazd coś niebywałego – w porównaniu byliśmy ubogim klubem. Nawet takie drobiazgi jak to, że każdy pojechał w jakichś swoich ciuchach, zamiast w klubowym dresie. Ale mieliśmy ambicje, a kilku z nas miało też wielkie umiejętności piłkarskie. Taką scenę pamiętam: Staszek Terlecki zakłada siatkę zawodnikowi Barcelony, a ten go fauluje. Staszek odwraca się do ławki i rozkłada ręce przed Cruyffem. W Legii byli wtedy Piłkarze – poza Staszkiem choćby Leszek Pisz, Krzysiu Iwanicki, Darek Wdowczyk, Romek Kosecki, Maciek Szczęsny, albo Krzysiu Budka, który kierował całą obroną.
Było rozczarowanie, że odpadliście? 1:1 na Camp Nou było wymarzonym wynikiem, a u siebie to – cóż – u siebie.
Niech pan przeanalizuje naszą ławkę w Barcelonie. Świętej pamięci Mietek Pisz. Marek Jóźwiak, jeszcze młody chłopak, nie gracz tego formatu co później. Kontuzjowany Jacek Cyzio. I chyba taki zawodnik – Nowicki. Przed rewanżem Leszek Pisz złamał kość strzałkową. Krzysiek Budka też wypadł. A my nie mieliśmy kadry na to, żeby ich zastąpić. To nie te czasy co dzisiaj, że kluby mają dwudziestu paru zawodników – wtedy jeden wypadał i robił się problem.
Wspomniał pan o szacunku dla dawnych trenerów. Jaki jest najbardziej niedoceniany trener sprzed lat?
Miałem szczęście spotkać wielu znanych szkoleniowców na swojej stronie: Hubert Kostka, Leszek Jezierski, Paweł Janas, Andrzej Strejlau, Janusz Wójcik, Rudolf Kapera, Władysław Lach, Zygmunt Gutowski. Pamiętam również Oresta Lenczyka z treningów dla… Widzewa. To był króciutki epizod w 1987, gdy byłem młodzieżowcem, ale już reprezentantem Polski. Zgłaszało się po mnie kilka klubów – Legia, Lechia, Górnik, Widzew. Kończył mi się kontrakt – kontrakt w cudzysłowie, bo i tak klub decydował co ze mną, prawo Bosmana nie istniało. Ja chciałem zostać w ŁKS-ie, ale tu zawsze był ten sam problem: lepiej traktowano tych, których się ściągało, niż wychowanków. Zgłosił się Widzew – zostałbym chociaż w Łodzi. Pojechałem do Spały, a trener Lenczyk, w porównaniu na przykład do metod trenera Jezierskiego, był jak dzień do nocy. Trener Jezierski wrzucał wszystkich do jednego worka, a potem zaczynała się jazda – śmialiśmy się, że to “Wielka Pardubicka”. Dzisiaj chyba żaden trener nie zarządziłby trzydziestu biegów na pełnym gazie po przekątnej. A Lenczyk wtedy już współpracował z doktorem Wielkoszyńskim, więc nie zajeżdżał zawodników, dawał różne obciążenia, wyprzedzał czasy w polskiej piłce.
A czym zapadł panu w pamięć Andrzej Strejlau?
To bardzo dobry człowiek. Można było do niego pójść, pożalić się, wygadać nawet na tematy pozasportowe. Był wyrozumiały, otwarty, starał się piłkarzom ojcować. Natomiast treningi… dużo pokazywania i omawiania. Sporo przestojów. Czasem człowiek tymi treningami był znużony. Nie to co u Wójcika, gdzie były treningi krótkie, ale intensywne, często na skróconym polu gry. Bardziej się człowiek zmęczył, ale to zawsze szybko i ciekawie zleciało.
Pan mówił w jednym z wywiadów, że bardzo odpowiadał panu warsztat trenera Wójcika.
Robi się z niego człowieka, który poza motywacją i kilkoma odzywkami nie miało jako szkoleniowiec wiele do zaproponowania. Błąd! Wypaczenie. Najłatwiej powiedzieć coś złego i łatka idzie w obieg. Trener Wójcik był na stażach w Niemczech, przywiózł stamtąd metody szkoleniowe, które jeszcze do dzisiaj sie stosuje – skrócone pole gry, gierki czterech na czterech z nagłą zmianą i tym podobne. Potrafił też załatwić sporttestery, już był monitoring obciążeń, więc rozsądne podejście do spraw wysiłkowych.
Umiał dotrzeć do swoich zawodników. Ja pamiętam taką sytuację, że mi często Ratajczyk zostawał po lewej stronie. Próbowaliśmy skrócić pole gry, na spalonego złapać – Rataj zostaje. Kiedyś trener przychodzi, mówi:
– Jak jeszcze raz ci Rataj zostanie, przyjdź i mi powiedz. Ja to załatwię.
Nie poszedłem nigdy, ale też… Rataj już nigdy nie zostawał.
A jego motywacja – jasne, była. Miała na cel zdjęcie presji. Częściej to było nie na zmotywowanie, ale na rozluźnienie atmosfery. Piłkarz musi nauczyć się ze stresem żyć, wychodzisz na mecz, nie chcesz zawieść kolegów, trenera, nie chcesz żeby cię z błotem zmieszali. Wygrałeś, za tydzień kolejne spotkanie, znowu stres. Jak zawalisz, cały tydzień chodzisz zestresowany, żeby jeszcze gorzej się nie zrobiło. Wójcik próbował z tym stresem walczyć przez to, że przed pierwszym gwizdkiem w szatni były śmiechy, ogólna wesołość.
Pamięta pan mecze, kiedy stres jednak pana zjadł?
Raczej nie. Nie byłem wybitnym zawodnikiem, ale nie schodziłem poniżej parteru. Nie grałem tragicznych meczów. Tak samo przykładałem się do wszystkiego – czy starcia o punkty, to sparingu, czy gierki treningowej. Ta sama koncentracja, ta sama dyscyplina. To bym polecał młodym piłkarzom.
Czego Ekstraklasa może zazdrościć Ekstraklasie – a raczej pierwszej lidze – pana czasów, a czego tamta pierwsza liga może zazdrościć Ekstraklasie?
My możemy zazdrościć stadionów, marketingu, opakowania. No i kontraktów. Dzisiaj jak piłkarz podpisze kontrakt na trzy lata, to go nie mogą zwolnić, muszą wszystko wypłacić. Kiedyś zawodnik nie miał praw. Kończył mu się kontrakt – i tak decyduje klub. W każdej chwili mógł też zostać po prostu wyrzucony. To nie do pomyślenia z dzisiejszej perspektywy.
Natomiast dzisiejsza Ekstraklasa może zazdrościć atmosfery tamtych drużyn. Spotykaliśmy się po treningach, na piwie, na baletach, nie ma co ukrywać. Były grille z całymi rodzinami. W Legii jeździliśmy nad rzekę, ognisko, wszyscy się bawią, dzieci biegają. To też tworzyło wynik – potem na boisku kolegi nie traktowało się jako współpracownika, ale jak członka rodziny. Dzisiaj każdy idzie w swoją stronę.
Może dzisiaj na taki tryb życia potreningowego nie ma miejsca. Piłka stała się za bardzo fizyczna.
Mam inne zdanie. Mówi się, że dzisiaj piłkarz więcej przebiega. No dobrze, ale tyle, ile my biegaliśmy na treningach, teraz na pewno się nie biega. Te słynne biegi po górach w śniegu po pas. Ciekaw jestem jak dzisiejszy piłkarz wypadłby, gdyby mu trener Jezierski kazał przebiec trzydzieści przekątnych w pełnym gazie. Śmiem twierdzić, że na parę dni miałby treningi z głowy. Te proporcje są odwrócone – kiedyś więcej potu wylewało się na treningu, niż na meczu. Mecz stawał się przyjemną odskocznią. Czasem na trening trzeba było meczem siły oszczędzać… To oczywiście pół żartem.
Był na przykład w ŁKS-ie Robert Kozielski, świetny napastnik, hat-tricka w jednym z pierwszych meczów strzelił. Dzisiaj momentalnie zrobionoby z niego ekstra zawodnika. Ale trener Jezierski go treningiem zamordował. Robert zrezygnował, bo zamiast grać w piłkę, codziennie biegał, skakał, robił te przekątne.
Rozmawiałem z Robertem Kozielskim i mówił też, że szatnia ŁKS-u była toksyczna, zbyt balangowa.
To ma pan rację. Aczkolwiek ja, gdy Robert grał w ŁKS-ie, byłem już w Legii.
Ale to wciąż byli ci sami zawodnicy, których znał pan z wcześniejszych lat, bo wtedy kadry nie zmieniały się tak bardzo.
Sekret tamtego ŁKS-u polegał na tym, że miał piłkarzy, którzy mogli zostać wielkimi, gdyby skupili się tylko na piłce nożnej. Natomiast balety, alkohol i tak dalej… Wychodził pan na mecz, a biegać siły miało tylko czterech. Z tego brały się takie wyniki. W 1987 czwarte miejsce zajęliśmy, było blisko pucharów, ale też się nie udało. To też wina działaczy, że na wiele pozwalali.
W jakim sensie?
Trener Gutowski jeździł po domach, sprawdzał, czy chłopaki są i w jakim stanie. Jeden okazywał się pijany, drugiego policja zabrała. No to trzeba wtedy wyciągnąć konsekwencje, żeby więcej tego nie robili. A tu było zamiatanie pod dywan. Jakieś kary finansowe, ale małe, dwa mecze zawodnik wygrał, odrobił pieniądze i robił to samo. Tu był pies pogrzebany.
Zdarzało się, że wychodził pan na mecz i wiedział, że koledzy są na kacu?
Zdarzało się. Tego się nie ukryje. To widać. I czuć. Chciałem tu podkreślić – sam nie piłem, nawet nie paliłem, co wtedy było nagminne, palono cały czas. Wiem co teraz pomyśli sobie czytelnik, że próbuję robić z siebie świętego, ale ja mogę publicznie powiedzieć – proszę mi przyprowadzić taką osobę, która publicznie powie: Julek, paliłeś. Julek, piłeś. Proszę zapytać Maćka Szczęsnego, Jacka Cyzio, Darka Wdowczyka, Zygmunta Gutowskiego, Andrzeja Strejlaua. Nie boję się żadnej konfrontacji. Natomiast oczywiście – wychodziłem z nimi, nie można się zamknąć. Z tym, że oni szli na piwo, ja na colę. Dziś dietetycy nawet radzą, że bardziej szkodliwa jest ta cola od piwa dla sportowca.
Zastanawia mnie tu, z tego co pan opisał, postać trenera Gutowskiego. Z jednej strony jeździł sprawdzać piłkarzy, ale potem ich wystawiał.
A kim miał grać? Wtedy nie było szerokich kadr. Janusz Wójcik też mówił, że woli niektórych prosto z baru, niż innych w świetnej formie. Ci piłkarze w ŁKS-ie to często byli tacy, którzy nawet w nie najlepszej dyspozycji zrobili jedną czy dwie akcje, które przesądzały o meczu, a kto inny by biegał cały mecz i nic z tego nie wynikało. Trener miał też związane ręce, to szło wyżej – gdyby ich nie wystawił, zaczęłyby się pytania. Bo dlaczego nagle nie gra gwiazdą zespołu? Zamiatanie pod dywan było, że tak powiem, systemowe. Natomiast jestem przekonany, że tamten ŁKS, gdyby był mniej balangowy, zdobyłby przynajmniej jedno mistrzostwo Polski. Czasem na zgrupowania jechało siedmiu zawodników – mówię o kadrze A i reprezentacji olimpijskiej.
Wie pan, jak myślę o ŁKS-ie lat osiemdziesiątych, to mam taką może brutalną refleksję: z tamtego zespołu wielu jest już na cmentarzu albo na całkowitym życiowym zakręcie.
Wielu moich byłych kolegów popadało w problemy, to prawda. Jesteś na piedestale, pisze o tobie prasa, a to kiedyś znaczyło wiele – jak o Kruszankinie napisała łódzka gazeta, to czytało to w Łodzi sto tysięcy ludzi. Idziesz przez osiedle: wszyscy cię znają, wszyscy są kolegami, każdy powie dzień dobry. A potem wszystko się kończy. I niejeden się chowa, zamyka. Wstydzi się, że to się skończyło. Dlatego uważam, że powinien być jakiś system dotyczący byłych piłkarzy. Ci gracze, jacy by nie byli w życiu prywatnym, ale to byli Piłkarze. Mogli coś dać młodemu pokoleniu. Może powinna powstać jakaś komórka w PZPN, która skierowana byłaby do tych zawodników, żeby pomóc ich jakoś zagospodarować, choćby w szkoleniu młodzieży. Podać mu rękę. Dać mu szansę. Wierzę, że niejeden by ją wykorzystał. A tak czują się zapomniani, na marginesie, odrzuceni nawet przez własne środowisko.
Niekorzystna jest też matematyka. Wszyscy byli piłkarze nie mogą w piłce zostać – najwięcej pracy w piłce jest na boisku. Dzisiaj, owszem, jest boom na szkółki piłkarskie, to tych etatów jest więcej, ale gdy kończyło kariery pana pokolenie, tego brakowało.
Okres dla piłkarzy z mojego pokolenia, kiedy można było podać rękę i liczyć, że są duże szanse na to, że będzie happy end, już minął. To brutalne, wiem, ale takie jest życie. Ale to wciąż może być przynajmniej lekcja dla kolejnych pokoleń.
Jedno, czego wasze czasy mogą zazdrościć Ekstraklasie dzisiejszej, to że dziś mecze są czyste.
To jet przerysowane. Żyliśmy w takich czasach, kiedy w każdej dziedzinie życia była korupcja, czy raczej: układy. PRL tego gruntownie uczył. Jak pojechałem po lodówkę i jej nie było, ale kierownik załatwił dojście – to jest korupcja? Czy radzenie sobie w danych realiach życiowych w danym czasie, w danym kraju?
Dzisiaj patrzę z perspektywy kibica i przecież też słyszy się, że gdzieś kogoś złapali, ostatnio były afery we Włoszech o tym, że ktoś ustawiał wyniki pod zakłady bukmacherskie. Nie uwierzę, że dzisiaj nie ma układów, że ktoś nie ma “plecaka”, czyli gdzieś mocnych pleców. Skoro dzisiaj można u bukmachera wypłacić pieniądze za to, kto pierwszy obejrzy żółtą kartkę, to naprawdę ktoś myśli, że nigdy nie było na to ustawki? Nawet w poważnej lidze?
Zaraz ktoś znowu powie, że co ja opowiadam, i niech czytelnik sobie ma opinię jaką chce, ale ja powiem swoje, postaram się nakreślić sytuację wewnątrz: układy były sporadyczne. To nie tak, że ktoś cały czas jeździł i załatwiał. Weźmy pierwszy z brzegu rok, 1994. Wszystkie media piszą, że sędzia Redziński przekręcił Górnik Zabrze, powyrzucał zawodników. A ja bym bardzo chciał, żeby te osoby obejrzały mecz z Górnikiem w Pucharze Polski, rewanż, gdzie w pierwszym spotkaniu wygraliśmy wysoko – ile tam było kontuzji. Ratajczyk rozwalona do kości noga. Mandziejewicz zerwane więzadła krzyżowe. Nie będę wymieniał teraz kto faulował, ale gdyby to odtworzono, to wniosek jasny – ci gracze powinni być pozawieszani. Nawet w tym spotkaniu u nas zaraz na początku napastnik Górnika wszedł jednemu z obrońców tak, że powinna być czerwona kartka. Sędzia powinien być uczulony na brutalną grę. Do tych faktów nikt nie przywiązuje wagi, nikt nie popatrzy na te konteksty, tylko wszystko się spłyca – a, załatwił. Pracowaliśmy cały sezon na mistrzostwo Polski, zaczynaliśmy od minusowych punktów. Sam mecz był fatalny w naszym wykonaniu – presja wyniku, presja zdobycia mistrzostwa po 1993, była tak wielka, że nas sparaliżowało. Niech pan zobaczy, że trzy dni po tym spotkaniu graliśmy finał Pucharu Polski z ŁKS-em na Legii – zamknęli nas w Konstancinie, było balowanie po tytule. I potem pijana Legia wychodzi już na luzie na boisko i wygrywa 2:0. Dlatego ja bym nie demonizował, tylko zagłębił się w szczegóły, bo diabeł tkwi w szczegółach, a prawda zawsze się obroni.
A 1993? Był pan legionistą, ale i byłym ełkaesiakiem.
Co do 1993. Media już przed meczem zaczynały mówić, że będziemy się ścigać na bramki, że mecze mogą być poustawiane. Pan Romanowski, ówczesny sponsor Legii, wystąpił do PZPN-u z propozycją rozegrania jednego meczu między ŁKS-em i Legią na neutralnym stadionie, który przesądziłby o mistrzostwie. A więc chęć sportowej rywalizacji, rozstrzygnięcia kto był najlepszy! Czy jakby Legia chciała oszukać, wygrać za wszelką cenę, to by wychodziła z taką propozycją, gry dziewięćdziesiąt minut z drugą obok nas najlepszą drużyną w Polsce? Ale PZPN tego nie przyjął i skończyło się jak się skończyło.
Kiedyś to powiedziałem w wywiadzie, ktoś znowu powie “co on gada”, ale powiem tak szczerze: 92/93 był jednym z uczciwszych sezonów w polskiej lidze. Skoro kwestia w ostatnim meczu dotyczyła bramek, to czy gdybyśmy chcieli sezon załatwić, nie wygralibyśmy wcześniej 5:0 z Pogonią u siebie? Czy ktoś przy takim wyniku miałby wątpliwości? Jakby różnica bramkowa była większa, ŁKS by się nie ścigał. Nasze wcześniejsze mecze były rozegrane czysto. ŁKS też podpierał naszych rywali. Sprzedali Jacka Ziobera do Montpellier i mieli pieniądze – w szatni naszych przeciwników czekała walizka z pieniędzmi, mieli powiedziane: “jak urwiecie punkty, proszę bardzo, możecie ją zabrać”. Na każdym naszym meczu byli. Pamiętam, spotykam kiedyś kierowcę z ŁKS-u na Zawiszy Bydgoszcz.
– A co ty tu robisz?
– A wiesz, z Gdyni jechałem z dyrektorem sportowym, to zajechaliśmy.
Przyjechali wesprzeć Zawiszę, żeby urwała nam punkty. Wygraliśmy po bardzo trudnym meczu – gol w 87 Michalskiego plecami. Pogoń na Legii? 89 minuta. To jest sezon załatwiony? Dlatego trzeba się zagłębiać w szczegóły. Były układy, ale przecież kibice zabili, gdyby to było nagminne. Mieszkało się na osiedlach, normalnie w mieszkaniach, wokół ludzi. I jak mówię – dzisiaj można obstawić kto wygra połowę, nawet kto losowanie wygra. No nie oszukujmy się. Ja nikogo nie posądzam, nie mam podstaw, ale to jest nieprawdopodobne, żeby ktoś z tego nie skorzystał.
Jak było z pieniędzmi piłkarzy w tamtych czasach? Często były widoczne tylko na papierze, w obietnicy?
Do momentu przemian nie było problemów, w ŁKS-ie patronem były zakłady Marchlewskiego, w Legii wojsko i tak dalej. Natomiast po transformacji początkowo nawet piłkarze najwyższej ligi grali za stypendia. To była wolna amerykanka. Kluby szukały sponsorów, pieniędzy w kraju nie było na pilniejsze rzeczy niż futbol. Wszystko skakało w górę i dół, cała gospodarka. Piłkarz nie myślał wtedy o przyszłości, jakichś inwestycjach. Dzisiaj sami do ciebie z banku zadzwonią, czy pan by nie chciał zainwestować, jakoś się zabezpieczyć. Lata osiemdziesiąte? Nie miałeś prawa kupić drugiego mieszkania, to jak tu myśleć o inwestycjach? Lata dziewięćdziesiąte? Był moment, kiedy można było coś zarobić, ale też raz, że to nieporównywalne z tym, co zarabia się dzisiaj, a dwa, że te kursy walut szalały.
Zrobił pan jednak jakiś większy wydatek, który z dzisiejszej perspektywy wydaje się zupełnie niepotrzebny?
Kupiłem Hyundaia Lantrę, przypłynął z Korei. Byłem już wtedy w Lechii/Olimpii, miałem kontuzję, a w garażu dobre Mitsubishi – to był błąd. Powinienem się zastanowić co będzie dalej, co z moją nogą.
Żałuje pan wyjazdu do Izraela? Może jakby pan został w Legii, załapałby się na Ligę Mistrzów.
Nie, nie będę tego żałował. Fajny czas, rodzinny, dzieciaki i żona świetnie się tam czuły. Może to nie były dla nich wakacje, ale miła odskocznia. Natomiast żałuję jedynie, że pojechałem jako wypożyczony – na kogoś takiego zawsze w piłce mniej chętnie się stawia. Hapoelowi nie zależało. Później przyszedł świętej pamięci Piotrek Jegor, też wypożyczony, i było podobnie. Wkrótce jeszcze zmienił się trener i – stara historia – postawił na swoich zawodników.
Jak pan wspomina Piotra Jegora?
Piotruś zawsze był przyjaznym, wesołym chłopakiem. Przyjechał w grudniu, pół roku razem spędziliśmy. Ja go pamiętam jako bardzo rodzinnego, oddanego swoim dzieciakom i wspaniałej żonie. Przykre, że tacy młodzi ludzie odchodzą – miał dopiero 51 lat.
Swoją drogą, pana przygoda z piłką pokazuje, jak szybko w futbolu wszystko potrafi się zmienić. 1994, mistrzostwo Polski, a dwa lata później zakręt w Bełchatowie czy Lechii/Olimpii.
Bełchatów – dziewięć punktów zdobytych w tamtym czasie. Prezes Drobniewski mówi, że jestem tylko wypożyczony, a oni muszą tworzyć zespół na drugą ligę, bo i tak spadną. Wracam do Romanowskiego, zostaję wypożyczony do Lechii/Olimpii. Zespół mocny – Mosór, Mięciel Wojdyga, Sadzawicki, Pawlak. Ale organizacyjnie, taki twór nie mógł przetrwać. Zagrałem trzy mecze i się skończyło. Miałem 31 lat, zaczęły się kontuzje, operacja, a wtedy na takiego piłkarza patrzono już zupełnie inaczej.
Długo jednak chciało się panu grać – jeszcze całe lata przewijał się pan przez szatnie zespołów w niższych ligach.
I to był drugi błąd. Mogłem iść od razu na kurs trenerski. Człowiek był młody, mobilny, a tak odcinał kupony – pójdę tam, parę złotych zapłacili. Ale to były takie pieniądze tylko na przetrwanie.
Może ciężko było rozstać się z zapachem szatni? Wielu piłkarzy bardzo po czasie tęskni.
Tu ma pan rację, natomiast trener wciąż pozostaje w szatni, a myślę, że miałem i wciąż mam do trenerki predyspozycję. I tu chciałem jedną rzecz sprostować! Kiedyś Weszło napisało taką informację, że trenerzy w ŁKS-ie nie poznali się na Paulinho. Kiedyś jestem w szatni zespołu w Ciechanowie, czwarta liga, zaczynam odprawę, a jedne chłopak:
– Trenerze, jak to jest, że wy w ŁKS-ie nie poznaliście się na Paulinho?
– Chłopie, co ty mówisz?
Byłem wtedy trenerem i motywy były inne.
O, to chyba dawno musiało być. Swego czasu istotnie tak myślano, ale powstało trochę materiałów i wywiadów o Paulinho w ŁKS-ie i dziś to raczej powszechna wiedza, że ŁKS chciał go zostawić, ale Litwin Breiksaitis chciał sporych pieniędzy.
Paulinho miał osiemnaście lat i grał u każdego trenera. Natomiast właściciel jego karty odchodząc powiedział, że możecie go sobie zostawić, ale za milion złotych. ŁKS nie miał wtedy takich pieniędzy. Szedł finansowo w dół.
Gdzieś chyba sam pisałem, że Paulinho to bardziej wyrzut sumienia dla możnych polskiej ligi tamtych czasów niż dla ŁKS-u. Byli tacy, dla których ten milion nie byłby problem.
Mogli go przechwycić. Ale prawda, że wtedy więcej dla zespołu znaczył Juca, kreatywny pomocnik, który fajne piłki rzucał. Paulinho grał nawet na lewej obronie, ale chcieliśmy go u siebie.
Jeździł pan też swego czasu na reprezentację Polski, choć zazwyczaj na egzotyczne mecze.
Janusz Atlas napisał o mnie: “Julek Doświadczalny” – w wieku 19 lat debiutowałem u Wojciecha Łazarka, później często jeździłem na kadrę, ale na jakieś przemiany, na końcówkę trenera. Pojechałem zagrać z Meksykiem, z Gwatemalą… Pamiętny wylot ze względu na liczbę startów i lądowań. Człowiek zobaczył trochę świata, ale to był taki termin, kiedy kadra zbierała się w ostatnim momencie, skład był różny – PZPN musiał wypełnić jakąś umowę.
Kto jest największym zmarnowanym talentem polskiej piłki?
Nie wiem czy największym, ale dam przykład z ostatnich lat – przykład, którego mi osobiście żal. Mateusz Machaj grał w 2010 w Turze Turek, ja byłem tam asystentem Wiesia Wojno. Wypożyczył go Lech, ale kończył mu się kontrakt – trzeba było tylko zapłacić za niego ekwiwalent. Kompletny zawodnik, który w środku pola potrafił grać do przodu, ale też wrócić. Na przykład Leszek Pisz wspaniale grał z przodu, ale nie wracał – musiał mieć od tego ludzi, którzy go zabezpieczali. Polecałem Machaja do ŁKS, ale nawet nie chcieli go zobaczyć. Poszedł do Głogowa, strzelił tam wiele bramek, potem Lechia go wzięła – chłopak z niższej ligi wszedł i wykonywał rzuty wolne, rzuty rożne. Jak to możliwe? Kiedyś nie do pomyślenia. Moim zdaniem gdzieś tak kariera nie potoczyła się tak jak powinna. On powinien być gwiazdą reprezentacji Polski, decydować o wyniku wolnym w dziewięćdziesiątej minucie.
A z dawnych lat?
Robert Kozielski powinien zostać najlepszym napastnikiem w Polsce. Niestety, nie tak to się potoczyło.
Może dla niego stety. Ułożył sobie życie, jest profesorem.
Nigdy nie wiadomo – a gdyby został zawodnikiem pokroju Lewandowskiego?
Leszek Milewski
Fot. Świderski/NewsPix