Reklama

Najlepsze historie z Pawłem w roli głównej

Jakub Olkiewicz

Autor:Jakub Olkiewicz

25 marca 2020, 11:09 • 52 min czytania 4 komentarze

Każdy w środowisku piłkarskim zna jakieś historie z Pawłem Zarzecznym w roli głównej. Najstarsi z nim pracowali i pili, niekoniecznie w tej kolejności, nieco młodsi odbierali od niego ponadczasowe lekcje jako podwładni w redakcjach. Ci najmłodsi po prostu wychowali się na jego tekstach czy felietonach. Wszyscy znali Pawła i Paweł znał wszystkich. Stwierdziliśmy już jakiś czas temu, że największym hołdem dla niego będzie zebranie wspomnień o nim. Przypominamy nasz zbiór anegdot, historii i wspomnień.

Najlepsze historie z Pawłem w roli głównej

Opowiada Roman Kosecki:

Bardzo się lubiliśmy, ale nie szczędziliśmy sobie złośliwości, choć żaden z nas się za to nie obrażał. Był ostatnio na mojej pięćdziesiątce, wcześniej na 40. urodzinach. Przemawiał bardzo ciekawie, dokręcał śrubę. I chociaż inni byli w lekkim szoku, mi się to podobało. Często do siebie dzwoniliśmy. Rano, w nocy, o północy. W różnym stanie. To były długie rozmowy. Nie raz spotykaliśmy się i spędzaliśmy czas przy whisky. Ostatnio rozmawialiśmy jakieś trzy tygodnie temu. Długo, też w naruszonym stanie. Uwielbiałem z nim rozmawiać.

Pamiętam historię jeszcze z czasów reprezentacji. Po meczu w Izraelu jedliśmy kolację, Paweł powiedział coś za ostro, wstałem i rzuciłem się na niego. Poszarpaliśmy się trochę, siniaki były. Ale kończyliśmy takie sytuacje z uśmiechem.

Bardzo go szanowałem i nawet jak wypowiadał się o mnie agresywnie, to zawsze miałem na uwadze, że w tym co on mówi, zawsze coś jest i to analizowałem, zastanawiałem się, co ja powinienem zmienić. Zapamiętałem go jako człowieka, który robi co chce, ale ma szacunek do wszystkich ludzi. Trudno w tych czasach znaleźć kogoś, kto ma swoje zdanie, swój osąd i nawet, gdy mógł sobie zaszkodzić, mówił co myślał. Paweł świetnie odnajdywał się w naszym sportowym środowisku, ale myślę, że on miał też swój świat, w środku. Swój styl. Życie nie trwa wiecznie, Pawełku czekaj na mnie, jeszcze się napijemy i pokłócimy.

Reklama

Opowiada Kamil Gapiński:

Przegląd Sportowy czytałem regularnie odkąd chodziłem do pierwszej klasy podstawówki. Po latach lektury trafiłem na przełomowy felieton Pawła Zarzecznego: sprawił, że uwierzyłem, iż mogę pracować w tej gazecie. Najogólniej rzecz biorąc PeZet pisał w nim o tym, że w młodości siła podając przy okazji wiek poszczególnych członków redakcji. Kiedy zauważyłem, że Krzysiek Stanowski jest zaledwie rok starszy ode mnie, uznałem, że muszę spróbować szczęścia i wysłałem do Pawełka maila. Niestety, nie zachowałem go, jak to zrobił Przemek Rudzki. Swoją drogą różniło mnie od niego coś jeszcze: „Rudi” pisał do Zarzecznego jako gość bez jakiegokolwiek doświadczenia w zawodzie, ja byłem już wtedy dziennikarzem Nowego Tygodnika Płockiego i radia Puls FM.

Paweł odpisał, po jakimś czasie zadzwonił „Stan” i poprosił o zrobienie relacji z meczu Wisły z Ruchem Chorzów. Był 2003 rok, spotkanie rozgrywano w Wielką Sobotę, więc pewnie żadnemu z chłopaków z Warszawy nie paliło się, by gnać do Płocka. Szanse wykorzystałem, zostałem w redakcji na dłużej.

W PS nie spędziłem jednak z Pawłem dużo czasu, o wiele lepiej poznałem go kiedy pracowaliśmy razem w „Dzienniku”, pewnie dlatego, że siedzieliśmy wówczas obok siebie. PeZet był wtedy szefem poniedziałkowego dodatku sportowego tej gazety, do dziś uważam, że najlepszego jaki ukazywał się w polskiej prasie w XXI wieku. Zarzecznego charakteryzowała niesamowita otwartość na najbardziej szalone tematy, w których zgłaszaniu byłem liderem.

– Zrobię wywiad z Polakiem, który jest mistrzem świata w psich zaprzęgach!
Cała redakcja patrzy na mnie trochę dziwnie, Paweł z entuzjazmem się zgadza.
– Wynalazłem takiego gościa, który jest najlepszy na świecie w barowe piłkarzyki.
– Umów się na rozmowę! A, słyszałem, że afrykańska Liga Mistrzów to niezłe świrusy, zdarza im się zarzynać kozy przed meczem, bo to ma przynieść szczęście. Napisz i o tym!

Pawła z czasów „Dziennika” kojarzę jeszcze z dwóch rzeczy:
– z dziwacznych zapachów roznoszących się po newsroomie, gdy konsumował te swoje skrzętnie skrywane w foliowych reklamówkach specjały. Czego tam nie było! Poza słynną już fasolką po bretońsku Paweł wydobywał ze słoików m.in. golonki i pulpeciki.
– z niesamowitych felietonów. Wszyscy chwalą te, które pisał do „Polski The Times”, ja tam wolę dziennikowe. Były krótsze, dowcipniejsze i z lepszymi puentami. Według mnie Paweł był wtedy w życiowej formie, jeśli uda wam się znaleźć w sieci lub archiwach wydania „Dziennika”, oddajcie się lekturze jego przemyśleń, naprawdę warto.

Orange Sport to była trzecia i ostatnia redakcja, w której razem pracowaliśmy. Paweł z tamtych lat to bawidamek. Nikt tak jak on nie potrafił rozbawić dziewczyn malujących dziennikarzy przed wejściem na wizję. No a przecież ponoć kobieta rozśmieszona = kobieta zdobyta.

Bajkopisarz. Kiedy siedzieliśmy w słynnym pokoju ZOO Paweł wpadał czasem i opowiadał takie historie, że ciężko było zachować powagę. Napisać, że koloryzował to nic nie napisać, uwierzcie. Wszyscy podchodziliśmy jednak do tych jego opowieści z sympatią. Zastanawialiśmy się tylko: czy on naprawdę myśli, że jesteśmy takimi naiwniakami i w to wierzymy, czy też celowo sprzedaje niestworzone historie, by robić sobie w ten sposób z nas jaja? O ile pamiętam nie znalazł się odważny, który by go o to spytał.

Rezydent Hektora, czyli restauracji położonej nieopodal budynku, w którym funkcjonowało Orange Sport. Chyba w Californication jest taka scena: Hank Moody wchodzi do knajpy, siada przy barze, wyciąga dłoń i już, drink leci do niego po blacie. Myślę, że z Pawłem i wspomnianą knajpą było podobnie. Czuł się w niej znakomicie, ja zresztą również. Pamiętam, że we wtorki nagrywałem skróty meczów niemieckiej Bundesligi piłkarzy ręcznych. Kończyłem koło 13, jakoś tak się składało, że PeZet zawsze wtedy także wychodził z OS. Szliśmy więc na lunch lub dwa i piwko lub trzy, i rozmawialiśmy. Głównie o piłce, książkach i laskach. Tych konwersacji brakuje mi do dziś. Jeszcze ze dwa tygodnie temu myślałem, żeby do niego zadzwonić i umówić się na obiad, ot tak z ciekawości, żeby zobaczyć jak zmienił się w ostatnich 4-5 latach, kiedy nasz kontakt zdecydowanie osłabł. I tak jak cieszę się, że kiedyś odważyłem się napisać do niego maila, tak bardzo żałuję, że jednak nie wykręciłem jego numeru i nie spotkaliśmy się ten ostatni raz.

Paweł, spoczywaj w pokoju. Dzięki za wszystko.

Opowiada Żelisław Żyżyński:

Dobrze, że nikt nie robi z Pawła świętego, hagiografia rozczarowałaby go jeszcze bardziej niż słaby tekst. Ja mam dwa rodzaje wspomnień związanych z PeZetem: dziennikarskie i imprezowe. Tylko dwa. Właściwie wszystko opisał już Krzysiek Stanowski. Obrazek z wesela, gdy Paweł, jako jedyny pijący piwo, a nie mocniejsze alkohole, przygląda się tańczącym w wężyku gościom stojąc „w Warsie”, jak okreslił to Kowal, a opisał Stanek, należy do moch ulubionych. Chyba właśnie takim go zapamiętam.

Huczne pożegnanie wyrzuconego z Przeglądu Krzyśka Stanowskiego zaczęło się wczesnym wieczorem, a skończyło, gdy wiele osób siedziało już w pracy. Ścisły finał, podziemia Dworca Centralnego, jakaś 24-godzinna knajpa, do której Paweł zaciągnął mnie i Krzyśka. Mówi praktycznie tylko jedna osoba, wiadomo która, my już ledwo żywi, bo nikt się alkoholowo nie oszczędzał. Paweł opowiada, opowiada, nagle przerywa, zerka na zegarek i stwierdza: – Dobra chłopaki, uważajcie na siebie. Muszę jeszcze coś w banku załatwić. Wstaje, otrzepuje się i wychodzi, jakby właśnie szedł do roboty po przyjeździe do centrum pociągiem podmiejskim.

„Rozmówkę co najwyżej napisałeś, a nie wywiad. Wywiady to pisała Oriana Fallaci” – w czasach Dziennika Paweł powtarzał to zdanie setki razy, każdemu. Do dziś zostało mi w głowie. Podobnie jak tekst do jednej z koleżanek redakcyjnych: „To, że trafiasz jakoś w klawisze nie znaczy jeszcze, że potrafisz coś ciekawego napisać. Ludzie w tramwajach o tym tekście rozmawiać nie będą.” Odporność na Pawła krytykę i dystans do samego siebie, a czasami nawet wręcz gruboskórność – bez tego ciężko by z nim było pracować.

Z Pawłem jako szefem poniedziałkowego dodatku Dziennika – do dziś uważam, że najlepszego, jaki gazety dołączały po weekendzie – pracowało się ogólnie dobrze, ale bywały też trudniejsze momenty. Uparł się czasami i trwał przy swoim, nawet gdy sam wiedział już, że pomysł dobry nie jest. Wysłał mnie kiedyś na reportaż do Stalowej Woli, żebym napisał, jak… zmieniło się miasto, a także życie sędziego Antoniego Fijarczyka rok po zatrzymaniu za korupcję. Przez kilka dni nie przekonałem Pawła, że to bez sensu – że odnaleźć Fijarczyka jakoś się uda, ale on pogadać na pewno nie będzie chciał, itd, itp. Bez efektu – gdy Paweł zaczął rzucać teksty w stylu: „Jak ci się nie chce pracować, możesz się zwolnić”, uznałem że trzeba ruszać. Ostatecznie wyjechaliśmy o świcie z Łodzi z wkurzonym fotoreporterem, który miał płacone od zdjęcia (a przeczuwał, że nic raczej nie upoluje…) po to, by oczywiście pocałować klamkę przed działką Fijarczyka i zacytować panią z warzywniaka oraz trenera i prezesa jakiegoś klubu z niższej klasy, któremu Fijarczyk zaczął pomagać, a do czego się nie przyznawali. Zrobiliśmy co się dało, wróciliśmy do Łodzi w środku nocy, tekst miał góra 2500 znaków i gdybym nie musiał, wolałbym go nie pisać. Paweł oczywiście zrobił z niego czołówkę.

Do Dziennika, gdzie Paweł z doskonałym Stanisławem Żółkiewskim (jak on nad nami panował – do dziś nie rozumiem i jestem pełen podziwu. I żałuję, że tyle lat się do Stasia nie odzywałem, Paweł widać musiał nas umówić na przyszły tydzień, szkoda że okazja taka smutna) stworzyli jeden z najciekawszych i najlepszych zespołów redakcyjnych, ściągnął mnie właśnie Paweł z Krzyśkiem Stanowskim. Z Przeglądu odchodziłem niechętnie, sentyment do tej gazety miałem i będę mieć zawsze. Paweł nawet nie podejmował dyskusji, gdy usłyszał, że się waham: – Wymyśl sobie sumę, która sprawi, że o sentymentach zapomnisz. W Warszawie będziesz pojawiał się na dyżurze raz w tygodniu, pracować będziesz z domu, na luzie i z fajnymi ludźmi. Nie rób jaj, zbieramy najlepszych. Pisz wypowiedzenie i widzimy się u nas. Miał dar przekonywania, decyzja o przenosinach do Dziennika była doskonała.

A do Pawła przez parę dobrych lat dzwoniłem w grudniu z życzeniami świątecznymi – żeby się pośmiać, przypomnieć. Ryzyko było tylko jedno – że trafię na moment, gdy pisze któryś felieton i jakoś mnie w nim wspomni. Problem w tym, że umieszczając w historyjce troszkę lub bardziej mijającej się z prawdą, lub prawdziwej, ale… w rzeczywistości niezwiązanej ze mną. Zdarzało się, nie tylko mnie.

W starym dodatku do piątkowego „Przeglądu”, wtedy nosił już chyba tytuł „Tempo”, na ostatniej stronie był rodzaj ankiety personalnej, z dość osobistymi pytaniami do piłkarzy. Wymyśliłem, że przepytam Kazia Węgrzyna i wyszło to zupełnie przyzwoicie. Zapamiętałem tę rozmówkę, bo w poniedziałek zadzwonił do mnie, wręcz rycząc ze śmiechu Paweł: – Słuchaj Żyży, ten kwestionariusz z Węgrzynem dało się nawet czytać, coś tam z niego wyciągnąłeś. Spodobało mi się na tyle, że podszedłem do tego nudziarza – tu następowało imię, ale nie pamiętam już czyje – i pogratulowałem, że pierwszy raz napisał coś ciekawego. Mówię do chłopa, że jednak potrafi i żeby częściej trzymał taki poziom. A on czerwony stwierdza, że autorzy mi się pomylili i to twój kawałek był, a nie jego. Także – ten, tego – nie zdziw się, jak gość będzie na ciebie dziwnie patrzył i miał pretensje. A ja jednak dobrze oceniłem, że nic takiego by nie napisał, ha!

Opowiada Rafał Lebiedziński:

Do młodego, który miał zrobić wywiad mówił zawsze, że “wywiady to robiła Oriana Fallaci, a on to co najwyżej rozmówkę przeprowadzi”. Z dziennikarzy od zagranicznej piłki, śmiał się, że przepisują zagraniczne portale. Koledze z trądzikiem radził, żeby nie inwestował w kurację, a częściej wychodził z domu. Mi, jak kiedyś jechaliśmy taksówką na wywiad z Jose Maria Bakero, polecił, żebym zostawił Hiszpankę (moją przyszłą żonę), bo strata pieniędzy i czasu. Paweł miał zdanie, podbite anegdotą na absolutnie każdy temat. Nieważne, że anegdota podkręcona, często zmyślona i opowiedziana po raz enty – człowiek zawsze śmiał się pod nosem.  On mial do tego dar. Niesamowita bystrość, pamięć historyczna, ironia, humor sytuacyjny. IQ przerastał średnią dziennikarstwa nie tylko sportowego. Poznałem go w połowie 2009 roku w redakcji “Futbol Newsa” i “Magazynu Futbol”. Przychodził do niej pieszo ze swojej słynnej posiadłości w Piasecznie. W jednej ręce torba z lekami na cukrzycę i ciśnienie, w drugiej dwa Tyskie. Cały Paweł. Kochał życie, z całym jego inwentarzem. Futbol to byla tylko przystawka. Byl megalomanem, narcyzem (bardziej inteligencji niż wyglądu), wiedział najlepiej czego potrzebuje Legia, reprezentacja, liga NFL, Barcelona, Warszawa, polskie media, rząd, sołtys we wsi i sąsiadka z dołu. Nikt nie potrafił go usiodłać, wszyscy go słuchali. I chyba też uwielbiali. “Generale” (Lebiedź) – mówił  zawsze do mnie – “otaczaj się zawsze mądrymi, z talentem, a resztę po prostu szanuj”. To była i zawsze będzie legenda. Jak George Best – najlepszy, unikalny, nie do podrobienia. Szkoda, ze nie zdążyłem się z nim spotkać i powspominać dwóch lat wspólnej pracy. I podziękować za kawał kapitalnej historii polskiego dziennikarstwa.

Wspomina Michał Listkiewicz:

Mogę powiedzieć, że z Pawłem przyjaźniłem się od zawsze. Momentami była to szorstka przyjaźń, bo Paweł nie był łatwym człowiekiem. Walił prawdę między oczy i prosto z mostu. Nasze drogi momentami się rozchodziły, ale po miesiącu czy dwóch i tak znów się schodziły. Wspominam jednak tylko te dobre chwile. Przyszło nam współpracować nawet zawodowo, w Orange Sport. Paweł miał tam kapitalne programy, ja zaś pełniłem rolę eksperta. Po programie zawsze zostawaliśmy na godzinkę czy dwie, szliśmy gdzieś na piwko, żeby pogadać. Obaj byliśmy takimi przybranymi synami Kazimierza Górskiego. Wiem, że pan Kazimierz darzył go szczególnym szacunkiem. Do niego zawsze było „Pawełku”, a do mnie „Panie Misiu”.

Paweł był jedną z nielicznych osób, które na ulicę Madalińskiego do pana Kazimierza miały wstęp zawsze. Pan Kazimierz wbrew pozorom nie był bowiem osobą, która od razu ze wszystkimi się bratała. Jak ktoś wkradł się do jego łask, było to wielkie wyróżnienie. Takich ludzi było, nie wiem, może dwudziestu. Miałem przyjemność wraz z Pawłem do tego elitarnego grona się zaliczać. Kiedy byśmy nie weszli do małego mieszkanka na Madalińskiego, to od razu pani Marysia wstawiała pierogi, a pan Kazimierz sięgał do barku po Metaxę i biesiadowaliśmy.

Pamiętam Pawła jeszcze z bardzo młodych lat, jak na Legii miał praktyki wojskowe. Jak się chciało wejść na Legię to zawsze stał w mundurku podchorążego i robił groźne miny. Praktykowałem wówczas jako dziennikarz i nie chciał mnie wpuścić. Wszystkim powtarzał, że „nie wolno”. Mówię mu „Paweł, nie pierdziel”. „Nie no, wiadomo, że tobie wolno”, odpowiedział. Oczywiście tylko udawał, kto chciał, ten wchodził. Puszczał oko i się z tego śmiał. „Ale w razie czego pamiętajcie, że mam broń!”.

Paweł zawsze imponował mi niesamowitym oczytaniem, bo za każdym razem wyprzedzał mnie o jedną długość czy to w najnowszej sztuce teatralnej, czy w filmie, czy w książce. W tamtych czasach czytanie wyróżniało człowieka. Czasami chciałem mu zaimponować. Mówię mu raz, że wziąłem się za literaturę latynoamerykańską, Gabriela Garcię Marqueza. A on był już w połowie lektury.

Wydaje mi się, że Paweł od pewnego momentu był człowiekiem trochę nieszczęśliwym. Z jednej strony nie dawał tego po sobie poznać, zawsze miał taki amerykański styl. „How are you? I’m fine” – wszystko jest wspaniale. Jest cudownie, kobiety do mnie lgną, bogactwo mnie otacza, jestem zdrowy, szczęśliwy. W gruncie rzeczy wyczuwałem jednak, że coś go trapi. Teraz wiemy, że trapiła go choroba. Wczoraj widziałem się z Andrzejem Iwanem, który również z Pawłem się przyjaźnił, i powiedział mi, że Paweł był po prostu chory. Nie obnosił się z tą zaawansowaną cukrzycą i sercem. Nigdy się nie żalił, nie skarżył.

Paweł potrafił zrobić tak, że ze złotówką potrafił wyjechać na parę dni na mecz, być na nim, dobrze zjeść, wypić, przenocować i jeszcze z tą złotówką wrócić. Tak trafiał do człowieka, że nikt nigdy go nie prosił, by płacił za obiad czy kolację. Ale ze swojej strony był hojnym człowiekiem. Dzielił się tym, co miał.

Mam satysfakcję z tego, że wszyscy ludzie, którzy z Pawła kpili, naśmiewali się z jego wyglądu, teraz nagle zamilkli oraz z tego, że pojawia się bardzo dużo pięknych wpisów. Nie zgodzę się jednak z opiniami, że największą zaletą Pawła było to, że jest wyrazisty. Wyrazisty to może być ktoś, kto zdejmie spodnie na ulicy. Paweł był przede wszystkim mądry, niesłychanie oczytany. Ludzi z taką wiedzą rzadko spotyka się nie tylko w środowisku sportowym, ale w ogóle. W tym pokoleniu Paweł to ścisła czołówka. Jak gdzieś jechaliśmy samochodem czy pociągiem, zawsze był obłożony lekturami. Książki, czasopisma… „Mamy godzinkę, więc po co się gapić za okno, jeśli można się czegoś ciekawego dowiedzieć”, mówił.

Mam też bardziej pikantne wspomnienia, ale to przecież ludzka rzecz. Kiedyś jechaliśmy razem na mecz do Wronek. Oprócz nas byli jechali jeszcze Krzysztof Bazylow i Paweł Smaczny. Wszyscy bardzo oczytani i elokwentni. Ja byłem kierowcą, oni mieli chyba ze dwie siatki piwa. No i wiadomo, jak to z tym piwem jest, trzeba co chwilę opróżniać pęcherz. „Michał, zatrzymaj się, bo siusiu”, „Michał, zatrzymaj się, bo z bagażnika trzeba wyjąć piwo”. I tak w koło Macieju. W końcu się wkurzyłem i powiedziałem: „Panowie, skoordynujcie się tak, żeby w trakcie postojów na sikanie uzupełniać zapasy”.

Kiedy w lipcu zacząłem pracę w Czechach, pierwszym, który złożył mi gratulacje, był Paweł. Zadzwonił do mnie, a ja zaprosiłem go do Pragi. Ta wizyta się odwlekała i odwlekała. Jakoś nie dalej jak dwa tygodnie temu Paweł jechał do Poznania w jakiejś sprawie i prosił mnie o numery do naszych dawnych wspólnych przyjaciół. Wróciłem do tematu Pragi. Powiedziałem mu, że kończy się zima, idzie wiosna i że czas ruszyć do Czech. Mówię, że lokal już czeka. Mieliśmy jechać w okolicach Wielkanocy… Na swój sposób piękne jest to, że do ostatnich chwil pracował w zawodzie. Kiedy dowiedziałem się o śmierci Pawła, wyciągnąłem z półki jego książkę z osobistą dedykacją i położyłem ją na stoliku przy łóżku, żeby ją jeszcze raz przeczytać. I tak się stanie. Pawła trzeba było umieć przeczytać. Ponuracy bez poczucia humoru nie mieli z nim łatwo. Jak już ktoś zaczął go rozumieć, facet był niesamowity. Nie obrażać się, nie pouczać, tylko słuchać i czytać.

Opowiada Andrzej Strejlau:

Poznaliśmy się w Legii. Ja byłem trenerem, Paweł odbywał służbę wojskową. On wszystko uważnie obserwował, wykorzystywał, że jest w środowisku, w jakim jest i wszystko zapamiętywał, a potem, po latach, o tym opowiadał. Paweł zdawał sobie sprawę, że wiele się zmienia, wszystko jest płynne. Człowiek o wielkiej inteligencji, świetnym piórze, erudyta, znawca sportu. W wielu wypadkach ludzie mogli czuć się dotknięci czy zawiedzeni, bo Paweł był bezkompromisowy, ale jednocześnie po jakiejś głębszej analizie potrafił ich przeprosić, jeśli uznał, że powinien to zrobić. Była to bardzo barwna postać, nie tylko pod kątem piłki nożnej, bo Paweł był niesamowicie wszechstronnym człowiekiem. Doskonale znającym historię – i polską i światową. Kiedyś byliśmy w jednym studiu z Pawłem i ministrem Ziobro. Mieliśmy bardzo owocną dyskusję, w dobrym tonie, ale oczywiście nie bez kontrowersji, bo Paweł potrafił to wyważać. Śmierć Pawła jest olbrzymią stratą. I wiem, że brzmi to sloganowo, ale był za młodym człowiekiem, żeby już odejść. Zwracamy uwagę na takie rzeczy dopiero, kiedy trafi na kogoś z naszego otoczenia. Niestety, każdego nas to czeka i niestety – a może i dobrze – nie wiemy, kiedy, gdzie i w jaki sposób.

Opowiada Łukasz Wiśniowski:

Różne opinie o Pawle się utarły. Wiadomo, że każdy kto go znał przyzna, że był dość męczący. Ale ja go utożsamiam z cechą, na którą zawsze zwracam uwagę. Paweł w bezpośrednich kontaktach zawsze był SERDECZNY. Nigdy nie zwracał się do mnie inaczej niż „Wisienko”. Nie wiem czy to wynikało z faktu, że w jego oczach uchodziłem za dziecko specjalnej troski czy rzeczywiście żywił do mnie jakiś rodzaj sympatii. Z drugiej strony przyznał publicznie, że piłkarze akceptują w kadrze takiego gamonia tylko dlatego, że mają pewność, że nie poderwie im żadnej dziewczyny. Więc chyba to jednak troska. Na początku naszej pracy w Orange Sport, razem z Mateuszem Święcickim byliśmy Pawłem zafascynowani. Zawsze imponowali mi ludzie, którzy czytają książki. Ale Paweł nie tylko przeczytał wszystkie książki świata przeczytał. On je wszystkie zapamiętał. A to mi imponowało jeszcze bardziej. Poza tym był niezwykle kreatywnym skurczybykiem nie tylko w pracy, ale także na imprezach. Wymyślił kiedyś, żeby przyznawać po każdej imprezie trofeum osobie, która najbardziej się sponiewiera. Z racji tego, że w trakcie wymyślania najbardziej sponiewieraną osobą był Janusz Pindera uznał, że to trofeum nazwiemy „Pucharem Pindery”. Uwielbiałem tego gościa, choć jak wszyscy, którzy go znali, miałem go czasem serdecznie dość.

Reklama

Opowiada Euzebiusz Smolarek:

Jest to zawsze przykre, jak ktoś obraca się w naszym środowisku i nagle znika, nie ma go. Powiem szczerze, że słabo pamiętam Pawła Zarzecznego. Przyjeżdżał do nas do domu, jak byliśmy w Niemczech. Miałem wtedy jakieś sześć lat, więc niestety nie mogę pamiętać szczególnych historii. Ale to był dobry facet, przyjaźnili się z tatą. Gdyby on żył, z pewnością powiedziałby dziś o Pawle Zarzecznym dużo więcej.

Opowiada Karol Stępniewski:

Pawła osobiście poznałem swojego pierwszego dnia na Weszło, w redakcji na Wilanowie. Omawialiśmy razem z Krzyśkiem Stanowskim, jak ma wyglądać One Man Show. Paweł powiedział wtedy: “Nie przejmuj się tym piwkiem, to normalny produkt spożywczy”. Początkowo przegląd prasy trzymał się swoich ram. Odcinki nagrywaliśmy rano. Prasa była gruntownie “omawiana” – czytaj: besztana – przez Pawła. Często powtarzał, że nie ma nic bardziej nieaktualnego od dzisiejszej gazety.

Z czasem zaczął zadawać mi pytania na wizji, z czego nie byłem zadowolony, bo jednak chciałem pozostać anonimowym. Jak pewnie się domyślacie – o zdanie nie pytał. Taki miał po prostu plan, żeby ktoś mówił coś z offu, bo to wzbogaci program i zaintryguje widzów. Stąd wzięły się wasze pytania: “Kim jest ten cały Karol?”. W programach powtarzał, że to on mnie stworzył i że to jego zasługa. Plan działał. Przez 2 lata widywaliśmy się prawie codziennie. Współpraca nie zawsze była usłana różami. Były momenty, w których potrafił wydrzeć się na mnie niesamowicie. Ale jestem wdzięczny losowi, Weszło, Krzyśkowi Stanowskiemu, że mnie zatrudnił tuż przed startem programu i Pawłowi, że miałem przyjemność z nim pracować. To była dwuletnia przygoda, z której wyniosłem i chcę wynosić jak najwięcej.

Zawsze przygotowywał na najgorsze, bo wtedy się nie zawiodę. Mówił, żebym nie przejmował się rolą, bo i tak mnie wypier… Ładna żona – cudza żona. Gdy ja ekscytowałem się rajdem „Grosika” on mówił, żebym się uspokoił, bo to trzecia liga, dół tabeli i może zaczniemy rozdawać medale za ostatnie miejsca. Dla Pawła liczył się tylko najlepszy, a nie drugi czy trzeci. I on właśnie taki był. Najlepszy.

Opowiada Piotr Tomasik:

Do dzisiaj pamiętam, jak Paweł powiedział mi parę lat temu: „Ten Tomasik, co gra w Bytomiu, to ci nazwisko psuje”. Byłem wielkim fanem…

Opowiada Tomasz Ćwiąkała:

Do tej pory to do mnie nie dociera. Trudno zaakceptować, że to już koniec. Nasze relacje były dość burzliwe, ale gdy człowiek obrywał od Pawła, to zawsze zdawał sobie sprawę, że akurat on atakuje tych, których lubi. Kiedyś go zapytałem, dlaczego strzelił mnie w jednym ze swoich felietonów. Odpowiedział: „Z sympatii. Wolałbyś, żebym w ogóle nie pisał?”. Pamiętam, jak kilka lat temu na jednym z eventów PZPN-u do naszego stolika podszedł przywitać się Adam Nawałka. Paweł gdzieś się na moment ulotnił, ale gdy selekcjoner odchodził, akurat wrócił. I zaczął go wołać…

– Andrzejku, Andrzejku!

– Paweł, to Adam – poprawił go jeden z kolegów.

– Wiem, ale niech sobie nie myśli, że jeszcze nic nie wygrał, a już wszyscy pamiętają, jak ma na imię.

Cały Paweł. Akurat jego imię wszyscy zapamiętają.

Opowiada Zbigniew Boniek:

Dopiero co wypowiadałem się o Pawle do 500. odcinka jego programu.

„Paweł, co ja mogę powiedzieć? Szalenie inteligentna bestia, łatwość w mówieniu, znasz się na wszystkim od gotowania do zarządzania krajem. Masz swoje zdanie na każdy temat, znasz wiele historii i prawd, a nawet jak w niektórych sprawach nie znasz faktów, to tym gorzej… dla faktów. Kilka wieczorów żeśmy razem spędzili, było sympatycznie. Mam tylko pytania, dlaczego zawsze przed meczami reprezentacji mówisz, że teraz dostaniemy w łeb? Paweł, baw się dobrze, wszyscy ciebie bardzo lubimy”

Teraz… Paweł nie wpisywał się żadne ramy, był jedyny w swoim rodzaju. Natomiast nie chcę więcej mówić. Przy takich okazjach wiele osób wymyśla różne rzeczy, mnie na to po prostu nie stać.

Opowiada Adam Dawidziuk:

Pamiętam, jak po ostatnim zdobyciu mistrzostwa Polski przez Legię, ktoś w tłumie powiedział mi, że jakiś kibic zderzył się z Michałem Kucharczykiem i ten złamał rękę. Napisałem to, a kiedy okazało się, że Michał sam się wywrócił, ludzie zaczęli na mnie strasznie najeżdżać. Natomiast tym, który wziął mnie wtedy w obronę w swoim programie, był Paweł. Zaskoczył mnie. Powiedział bardzo miłe dla mnie zdanie, że jestem jednym z ostatnich dziennikarzy, którzy chcą dowiedzieć się czegoś bezpośrednio od ludzi. A inne wspomnienie, też niedawne, związane z nim dotyczy przekazania koszulki Kazika Deyny do muzeum Legii. Gdy Paweł dawał ją Wiktorowi, kustoszowi muzeum, leciały mu łzy. To też było symboliczne. To, że właśnie on ze swoim charakterem publicznie się wzruszył.

Opowiada Marek Jóźwiak:

Znamy się bardzo, bardzo, bardzo długo. Był taki czas, że spotykaliśmy się prawie codziennie, jeździliśmy na wspólne sylwestry. Chociaż może nie nadawaliśmy na tych samych falach, to coś nas jednak do siebie ciągnęło. Jeśli miałbym wybrać jakiś moment, który najbardziej zapadł mi w pamięć, to wybrałbym wszystkie. Jeśli chodzi o nasz słynny wywiad, to jego okoliczności zostawię dla siebie i Pawła. Kiedy dowiedziałem się o śmierci Pawła, stałem się smutnym człowiekiem. A ludzie, którzy mnie znają dobrze wiedzą, że z reguły uśmiech z twarzy mi nie schodzi. Niestety teraz zszedł.

Opowiada Kamil Gapiński:

Od lat mam taki zwyczaj, że proszę ludzi, których cenię, by podsuwali mi ważne dla siebie książki. Kiedy napisałem w tej sprawie do Pawła, dostałem taką wiadomość (pisownia oryginalna): „dwie dobre lektury to llosa, pantaleon i wizytantki, oraz sergiusz piasecki, zapiski oficera armii czerwonej. obie dostepne”. Potem regularnie podrzucał mi różne tytuły nie szczędząc przy okazji – a jakże by inaczej – złośliwości.

– Z czasem to sam coś napiszesz!

– Z moim talentem to co najwyżej instrukcję obsługi snopowiązałki.

– Nie przeceniaj się!

Jednym z autorów, którego Paweł  bardzo cenił, był amerykański felietonista Art Buchwald.

– Mógłbyś poczytać Gapciu jego teksty, ale niestety są nie do zdobycia.

Oczywiście przesadzał, jak to on. Dwa dni szukania i jedna z książek Buchwalda znalazła się w moich dłoniach, już nie pamiętam, czy kupiłem ją na Allegro, czy w antykwariacie. W każdym razie PZ nie mógł się nadziwić, że tak szybko ją zdobyłem. Kilka miesięcy później postanowiłem mu ją sprezentować. Czułem, że kiedy ją otrzymał, był naprawdę wzruszony. Dziękował kilka razy, nigdy wcześniej nie widziałem, żeby to robił. Radość Pawła wynikała z prostego faktu – ciekawą lekturę cenił równie wysoko, a kto wie, może nawet wyżej, niż alkohol.

Opowiada sam Paweł Zarzeczny w jednym ze swoich felietonów:

Jak tak o rocznicach – nagle, bach, 95 rocznica powstania „Przeglądu Sportowego”. Boże, w takiej chwili człowiek się zastanawia czy pacjent przeżyje czy też wyzionie ducha… I w gazecie też strach jest, co dalej z papierowym wydaniem, bo przecież nie zadecydują o tym dziennikarze na zebraniu tylko znów biznes.

Nie będę doradzał co robić, zmieniać, poprawiać, choć mam to w małym paluszku. Dopóki nikt nie prosi nie wtrącam się, zresztą z boku widać bardzo niedokładnie, trzeba być w środku. Ale z racji wieku „Przeglądu” mam radę: należałoby się chyba zwrócić do ministerstwa kultury i dziedzictwa narodowego, a jest takie, by rozważyło wspieranie najstarszej polskiej gazety. To zabytek klasy zerowej, serio.

Dziennikarze w Polsce dzielili się zawsze na tych co pracowali w PS, pracują, albo będą pracować. Ja zaliczyłem tam trzy sezony, w czasie których nie próżnowałem i poza podniesieniem sprzedaży trzykrotnie oraz wychowaniem stada uczniów, którymi się chwalę, mało się tam nie ożeniłem. Ale na ofertę matrymonialną odpowiedziałem tak, jak mi się rzadko zdarza, trzeźwo…

– Nie gniewaj się, ale nie chce mi się szósty raz urządzać kuchni…

Opowieści starczyłoby na tonę wspomnień, strajk kadry, zastrzelenie ministra sportu (miałem żal do Atlasa: byłeś tam i relacji nie nadałeś? A Janusz: Paweł, ja się mało w gacie nie zesrałem!). No, ale raz pretensje zgłosił prezydent Kwaśniewski. Że jak zwykle wziął Przegląd przy śniadaniu, a tam na pierwszej stronie wywiad, że ktoś kogoś wypierdolił w powietrze! Wypierdolił w powietrze!

Biedak nie rozumiał, że kibic ma prawo do ujawniania informacji a nie ich zatajania, i poznania prawdziwego języka.

Dziwne, bo przecież znał się i na pierdoleniu, i na bluzgach, doskonale.

Opowiada Łukasz Wiśniowski:

Po imprezach pod siedzibą stacji czasami Paweł zatrzymywał się, żeby wziąć stamtąd taksówkę. Był tam taki słup, jego ulubiony, o który się opierał. Podjeżdżał taksówkarz:

– Do Piaseczna po ile?
– 210 złotych.
– To ja sobie jeszcze poczekam.

Mijały godziny, aż w końcu jakiś ostatni zbłąkany taksówkarz zabierał go do tego Piaseczna za trzy dychy.

Opowiada Tomasz Smokowski:

Swego czasu mieliśmy do skomentowania razem z Pawłem jakiś absurdalny mecz pod tytułem Reprezentacja Artystów Polskich, czyli aktorzy jak Lubaszenko, Pazura, Milowicz i tak dalej, na drużynę TVN, a w zasadzie drużynę Big Brothera, bo to akurat był czas zaraz po finale pierwszego sezonu. Stadion Legii był pełen, nawiasem mówiąc, wszyscy przyszli nie na aktorów, a na te gwiazdy Big Brothera właśnie.

No więc zostałem wynajęty do tego meczu razem z Pawłem, który do skomentowania takich jasełek nadawał się idealnie, bo jak wiesz, gęba mu się nie zamykała i lubił opowiadać rozmaite historie, niekoniecznie związane z samym meczem, co tutaj bardzo dobrze pasowało. Przed samym spotkaniem poprosiłem, żeby przygotowano nam takie, nazwijmy to, portfolio „zawodników” jednej i drugiej drużyny. Rzeczywiście je dostaliśmy, ale kilka minut przed rozpoczęciem transmisji przybiega do nas, na stanowisko komentatorskie menedżer Reprezentacji Artystów, nazywał się bodaj Rysiek Adamus. Wpada Rysiek i mówi:

– W portfolio, które otrzymaliście, wdarła się taka mała nieścisłość. Otóż jak zobaczycie Michała Milowicza, to przy nim jest napisane, że jest znany jako polski Elvis, ale on chciałby już odkleić tę łatkę, dlatego proszę was, nie mówcie tego, kiedy Michał będzie grać.
Ja mówię: – Dobra, dobra. Paweł tak samo: – Dobra, dobra, hehe.

I już widzę, że coś myśli, coś kombinuje, jak to Paweł. Milowicz nie pojawiał się długo na boisku, wszedł dopiero koło 88. minuty. I wtedy Paweł pokazuje mi ręką, żebym pozwolił jemu skomentować tę zmianę.

– Wejdzie teraz Michał Milowicz. Otóż Michał przed meczem prosił nas za pośrednictwem swojego menedżera, żeby nie nazywać go więcej polskim Elvisem, dlatego że ta łatka bardzo mu doskwiera. No więc Michale, obiecujemy ci, że już więcej w tym meczu nie nazwiemy cię polskim Elvisem.

A puenta jest taka, że nawet nie było już okazji wypowiedzieć nazwiska Milowicza, bo do końca spotkania ani razu nie był przy piłce.

Jeszcze kilka anegdot od Janusza Basałaja:

Kiedyś do właściciela jednego z klubów wypalił: wie pan co, pan to wydaje te pieniądze na jakieś rzekome wzmocnienia i inne głupoty. A skoro ma już pan pieniądze, to czemu nie wykupiłby pan konkursu Miss Polonia? Przynajmniej miałbym na co popatrzeć, a nie na tych kolejnych, słabych zawodników.

***

Kiedyś napisałem tekst o tym, jak w szatni reprezentacji Polski bardzo źle zachował się Araszkiewicz, selekcjoner Wojciech Łazarek miał o to do mnie pretensje. Przyszedł Paweł, powiedział mi: „Janusz, może nie ma sensu ścigać się dla jakiejś ciekawostki, newsa, po to, żeby potem tracić dobre relacje”. To był wczesny Paweł, w 1988 albo 1989 roku… Jakby dzisiaj mi coś takiego powiedział, to bym nie uwierzył. Od tamtego czasu nieco zmienił poglądy w tej sprawie. (śmiech)

***

Jechaliśmy na trasie Barcelona – Monako, dwa Mercedesy, w nich różne osoby ze środowiska, między innymi Paweł, ja i przede wszystkim Bogusław Cupiał, który stwierdził, że jest głodny, musimy się zatrzymać i coś zjeść. Padło na stację benzynową gdzieś we Francji, kupiliśmy sobie hot-dogi. To było coś absolutnie naturalnego, byliśmy w trasie, najlepszym miejscem do zjedzenia czegoś była stacja, więc się zatrzymaliśmy. Paweł sprzedał potem tę historię w programie, mówiąc coś w stylu, że Cupiała stać na to, żeby kupić sobie pięciogwiazdkową restaurację, a zajadał się hot-dogiem na stacji…

***

Jakiegoś razu Paweł zadzwonił do prezesa Bogusława Leśnodorskiego z prośbą o bilety na mecz, bo przyjechała do niego rodzina, chciał wszystkich zabrać. Idą na stadion odebrać bilety, okazały się, że Paweł dostał bilety, ale na sektor rodzinny. A to nie do końca mu się spodobało… (śmiech)

Opowiada Andrzej Grajewski:

Czy udało mi się go kiedykolwiek przegadać? Proszę mi wierzyć, że próbowałem. Pewnego razu żeby być mocniejszym wziąłem nawet Viagrę. Nie pomogło. Nie było tabletek, by go przegadać!

(w tym momencie dopytaliśmy „Grajka”, czy naprawdę wziął tę viagrę)

Chcieliście anegdot to macie!

Opowiada Krzysiek Stanowski:

Jak się weszło drzwiami, do działu sportowego naszej gazety należało przejść ze 20 metrów prosto, a z kolei 10 metrów po prawej od drzwi był dział sportowy „Faktu”. Tam urzędowała sekretarka. Dziewczyna przed 30 rokiem życia, młodzież by powiedziała, że solidne 7/10, z obfitym i z reguły niezbyt ukrytym biustem, więc spora część dziennikarzy nie odrywała wzroku.

Natomiast Paweł nigdy nawet nie rzucił okiem.

Wchodził, albo raczej wtaczał się, kierował się prosto do swojego biurka, siadał i mówił z grymasem: – Nogi bolą, bardzo bolą.

Tak dzień w dzień – 20 metrów na wprost, krzesło: – Nogi bolą, bardzo bolą.

A potem była impreza firmowa, koło knajpy pieniek. Paweł usiadł, w czym nie było nic dziwnego, pewnie bolały go nogi. Ale na Pawle siedziała owa sekretarka i…

No, tak właśnie. Przestaliśmy traktować jego opowieści jako fantastykę.

Opowiada Irek Hurwicz:

Gdy Paweł przyjeżdżał do Lublina, najczęściej spał w hotelu Europa na Krakowskim Przedmieściu. Umówiliśmy się, że rano przyjadę po niego i pojedziemy szukać jego dalekich krewnych, którzy mieszkali pod Kraśnikiem na Lubelszczyźnie i ich grobów. Nie znaliśmy ani nazwisk, ani adresu.

Podjeżdżam do Pawła, godzina ósma rano, a tam pokój otwarty. Pawła nie ma. Dzwonię – nie odbiera. Telefon zostawił na stoliku. Idę korytarzem, idę… Nie mam pojęcia co zrobić. Idę dalej i słyszę, że jakieś kobiety ryczą ze śmiechu. Podchodzę, a to pokój dla pokojówek. OK, wejdę, zapytam, może gdzieś go widziały.

W środku w koszu na pranie siedzi Paweł z piwkiem w ręku. O ósmej rano. W samych majtkach i koszuli opowiada dwóch sprzątaczkom historie, a one umierają ze śmiechu.

Rodzinę udało się odnaleźć. Jeździliśmy kilka godzin od wsi do wsi i pytaliśmy. Paweł cieszył się jak dziecko, gdy znaleźliśmy rodzinę i groby. Tak się ucieszył, że kazał sobie zrobić zdjęcie z… krową i koniem.

Opowiada Przemek Rudzki:

Do redakcji „Faktu” na zaproszenie ówczesnego naczelnego, Roberta Krasowskiego przyjechał Leo Beenhakker w towarzystwie Michała Listkiewicza. Ten ostatni zresztą odegrał sporą rolę, bo kilka razy w trakcie rozmowy kładł Holendrowi rękę na kolanie, żeby ten nie wybiegł ze złością z redakcji. Robert Krasowski wyszedł, bo nie chciał nam przeszkadzać, za to pokazał, gdzie jest Chivas Regal, którym możemy podjąć naszego gościa. My z Krzyśkiem odpuściliśmy, a Paweł – ooo, tego-śmego, to są juniorzy,  więc ja nadrobię. Ja i Stan staraliśmy się zadawać jakieś pytania, ale widać było, że Paweł jest nimi kompletnie znudzony, wręcz zawiedziony. Jakieś eliminacje, Euro, kompletnie go to nie interesowało. Aż doszło do Żurawskiego. Leo tradycyjnie, jak to on, musiał podpompować swojego piłkarza: great player, one of the best i tak dalej. Paweł dopytuje:

– You think he is good?
– Yes, very good.
– Good?
– Yes.
– Maybe… Maybe… Maybe on dancefloor.

Wszyscy buchnęliśmy śmiechem. Selekcjoner już chyba powoli widział, że ta rozmowa nie ma sensu. Paweł, cały czas nazywając go „mister Leo”, w pewnym momencie poruszył temat jego wieku.

– Mister Leo… You’re old, very old. Very, very, old. 65. In Poland it’s time to retire.

Beenhakker odwrócił się zdumiony do Listkiewicza, co ten gość w ogóle wygaduje. Wyszedł z poczuciem, że został obrażony, zadzwonił do Krasowskiego, opowiedział sytuację i w ten sposób Paweł stracił pracę.

Opowiada Janusz Basałaj:

Jakieś cztery lata temu rozmawiałem z Pawłem i on w pewnym momencie spytał luźno:

– Wiesz co, a może ja bym popracował u ciebie w PZPN-ie?
– Paweł… no ciężko, bo jesteś strasznie niepokornym typem, a to już jednak trochę korporacja. Nie mógłbyś pracować w swoim stylu.
– W sumie racja, bo myślisz, że polską kulturę stać na to, żebym przestał pisać? Przecież stałaby się uboższa!

Opowiada Irek Hurwicz:

Paweł przyjeżdżał do mnie do Lublina na relaks, szliśmy na rynek i siedzieliśmy przy jedzeniu i piwku. Któregoś razu rozmawiamy, a w sumie to Paweł mówi a ja słucham, nawet mnie nie dopuszczał do głosu. Komentował wszystko, co się działo dookoła i każdego, kto pojawił się w zasięgu wzroku. Oczywiście z niesamowitym poczuciem humoru i tak głośno, że było go słychać kilka ogródków dalej. Ludzie pękali, kelnerki ze śmiechu wycierały łzy z policzków.

W pewnym momencie podeszła do nas starsza pani:

– A pan to z jakiego kabaretu jest?
– Kabaretu?
– No bo pan musi być z kabaretu, kojarzę, tylko nie pamiętam z jakiego.

Oczywiście Paweł odpowiedział z jakiego był kabaretu i przez 5-6 godzin nadal robił One Man Show przy całym ogródku piwnym.

Opowiada Krzysiek Stanowski:

– A wiesz, miałem teraz sporo wolnego czasu. Uznałem, że przeczytam jeszcze raz tych wszystkich Mickiewiczów, Słowackich, Sienkiewiczów… No, walnąłem komplet przez wakacje. I wiesz co? – zapytał.
– Co?
– Okazało się, że jak sam nie napiszę, to nie poczytam. Chała.

Siedzieliśmy wtedy przed jego domem, w Zalesiu, Paweł sprowadzał do poziomu gówna wszystkich największych polskich pisarzy. Z kolei jego pies – z wyglądu groźny jak diabli – biegał sobie po okolicy. Podszedł wnerwiony sąsiad.

– Dlaczego ten pies biega bez kagańca?
– A dlaczego ma biegać w kagańcu?
– Bo może kogoś pogryźć!

W duszy przyznałem rację sąsiadowi, ten pies to było bydle.

– A dlaczego pan jest bez kagańca? – zapytał nagle Paweł.
– Słucham?!
– Statystycznie rzecz biorąc, ludzie na ludzi napadają znacznie częściej niż psy na ludzi, więc zgodnie z tym rozumowaniem pan pierwszy powinien założyć kaganiec.
– Co pan powiedział?!
– No sam pan widzi, kto tu jest agresywny – skwitował Paweł i sięgnął po piwko.

W „Przeglądzie Sportowym” opowiada Sebastian Parfjanowicz:

Pamiętam, że kiedyś wymyślił, że zrobi cykl szkoleń dla młodej przeglądowej gwardii. Siadaliśmy przy dużym stole na piętrze – tam gdzie odbywało się planowanie gazety – i on dawał show. O ile się nie mylę, skończyło się na trzech występach. Pierwszy był w skrócie o tym, że nasza robota jest zupełnie bez sensu, bo ludzie i tak czytają tylko tytuły i oglądają zdjęcia. Jeszcze może lead ma jakieś znaczenie. Co napiszemy dalej, to na razie i tak sprawa wtórna. On nam powie, kiedy przebrnie przez pierwszy akapit naszych tekstów i to będzie duży komplement, bo rzadko mu się to udaje.

W drugim odcinku opowiadał o dobrym i złym dziennikarzu. O tym, że jak wszyscy w Kowalskiego napieprzają, to my powinniśmy pogłaskać. A jak głaszczą, to naszą rolą jest mu dowalić. Zawsze w kontrze. Taki delikwent ma być totalnie skołowany. Jeśli nie będzie wiedział, czego się po nas spodziewać, to respekt mamy gwarantowany. I zawsze odbierze telefon, choćby ze strachu. A czytelnik kupi gazetę, choćby z ciekawości.

Pamiętam jeszcze opowieść o trudnych pytaniach. Nie wolno się bać, że możemy podczas rozmowy (broń Boże wywiadu, bo wywiady w tej redakcji to robił tylko Paweł, wiadomo) dostać w gębę, bo cios w gębę od znanego sportowca czy trenera będzie lepszy niż jakiekolwiek nasze wypociny. Nasze wypociny na jedynkę raczej nie trafią, a cios w gębę już tak. Proste i logiczne.

Opowiada Jakub Olkiewicz:

Pierwszy raz rozmawialiśmy przez telefon. To była rozmowa do czasopisma „To my kibice”. Zapytałem chyba o zamykanie stadionów, po pięciu minutach monologu doszliśmy wspólnie do wniosku, ze Kosowo jest serbskie, a cała wojna na Bałkanach to przede wszystkim starcie agencji marketingowych sprzedających ten tragiczny konflikt i cierpienie tysięcy niewinnych ofiar na zewnątrz. Powiedziałem coś w stylu: „ale wróćmy do tematu”, na co on zripostował od razu: „musisz kontrolować rozmówcę”.

Ta, jakby ktokolwiek w Polsce to potrafił.

Gdy poznaliśmy się już na żywo, w knajpie, od razu zaczął gawędę. Mniej więcej po kwadransie doszedł do występu Zbigniewa Bońka na śniegu w finale Superpucharu Europy, gdy sprytnie założył dłuższe kołki, dzięki którym dominował na murawie. Uśpił moją i Pawła Muzyki czujność i wypalił: a kiedy to było, co? Młodzi? Nie wiecie, wy nic nie wiecie… – załamał ręce wyraźnie rozczarowany, nigdy się nie dowiem, czy bardziej na pokaz, czy jednak jak najbardziej szczerze.

Odpowiedzieliśmy czerwonymi policzkami i zawstydzonym spojrzeniem. Wiedzą zresztą i za 70 lat żaden z nas nie dojdzie do poziomu Zarzecznego, choćbyśmy tak jak on w trudnym dzieciństwie zakopali się w książkach na długie tygodnie.

Opowiadają Przemek Rudzki i Paweł Sławski:

Paweł Sławski, Iza Koprowiak i Krzysiek Stanowski pojechali do Nowego Miasta Lubawskiego, tam był klub Drwęca. Paweł i Krzysiek mieli robić materiał dla „Super Expressu”, Iza miała gdzieś w okolicy rodzinę. Prezes wymyślił sobie, że trzeba zrobić dużo szumu wokół klubu, więc zaproponuje pracę Pawłowi Zarzecznemu, już nie pamiętam, czy w roli trenera, czy kierownika, czy innego dyrektora. Dziwnym zrządzeniem losu – cała czwórka znalazła się w domu tego prezesa. Drewnianym, co za chwilę okaże się bardzo istotnym szczegółem.

Paweł bowiem w środku nocy stwierdził, że ma ochotę na gotowane ziemniaki, więc zaczął sobie przyrządzać to danie w kuchni właściciela Drwęcy. Oczywiście zasnął w trakcie, wszystkich obudził potężny smród i dym. Taka akcja mogła się skończyć pożarem, ale przecież Paweł nie przejmował się takimi szczegółami. Właściciel oczywiście był oburzony, wyrzucił z domu wszystkich, naturalnie poza Pawłem, który zdołał go przekonać, że właściwie nic złego się nie stało.

A tu możecie zobaczyć materiał z tego wyjazdu. Paweł uczy się tańczyć.

Opowiada Przemek Rudzki:

Inna redakcja, już „Dziennik”, Paweł rzucił temat: ciekawe, co byłoby, gdybyście wy wszyscy trafili do wojska. Żaden z nas bowiem w wojsku nigdy nie był. No i wylicza:

– Stanek… Wiadomo, leżałby na pryczy i wydawał wszystkim polecenia. Rudi… Ten to by się na pewno rozchorował i zaraz trafił na oddział szpitalny. A Żelek?

Patrzy się na tego biednego Żelisława Żyżyńskiego.

– Wykapany kwatermistrz! Taka jowialna pierdoła!

Opowiada Przemek Rudzki:

Wigilia w Canal+, Paweł biesiaduje razem ze wszystkimi. Maciek Giller, nasz kierownik produkcji od wielu lat, który ogarnia absolutnie wszystko, stwierdził, że Paweł jest już dość zmęczony i trzeba go odprowadzić do domu. Obaj znali się od dawna, współpracowali między innymi przy Lidze+, więc postanowił zatroszczyć się o znajomego. Zamówił mu taksówkę, sprowadził na dół, przytrzymał drzwi. Zarzeczny się odwrócił, spojrzał i powiedział:

– Dobry człowieku. Oto moja wizytówka. Odezwij się, jeśli kiedyś będziesz szukał pracy.

Opowiada Przemysław Rudzki:

Paweł odebrał w redakcji telefon. – No tak, no tak, tak, tego śmego, jasne – odłożył na bok słuchawkę, a ktoś tam, po drugiej stronie, mocno się produkował. Jak się później okazało, to Zdzisław Kręcina, wściekły na Pezeta, że napisał o nim coś nie tak.

– Pawełku, ale ja ci, do kurwy nędzy, niczego takiego nie mówiłem!!! – miał wrzeszczeć.

Paweł, gdy tylko dorwał się do głosu, rzucił: – Pamiętaj, Zdzisiu, niech ci prawda nie przeszkadza w pisaniu! No, to pa pa, bo mam tu kupę roboty! Ściskam!

Mail od Michała Zaranka do Krzysztofa Stanowskiego po niedawnym tekście Krzyśka na temat Pawła:

W swoim wspomnieniu o Pawle napisałeś, że nie wiesz, czy był kiedyś w Prado i że nie sądzisz. Był. Z Atlasem i ze mną. Przegłosowany 2:1, bo jak się domyślasz, miał inny pomysł na spędzenie tego dnia. Ganiał nas przez sale, ciągle marudził, Boscha, Velazqueza, Goyę mijał w ekspresowym tempie. Nie wiem, jak mógł potem zachwycać się obrazami Goyi, bo zobaczyliśmy tam tyle portretów rodziny królewskiej oraz różnych książęcych, które były robione jak ze sztancy – domalowywane tylko główki, w stylu koszmarnym (niewiele różniły się od twórczości tej kobiety, która „odrestaurowała” fresk w hiszpańskim kościele). Nieważne, gonił i w końcu nas wygonił z Prado. Na resztę dnia pomysł miał taki: stawiamy mu obiad w chińskiej restauracji koło Plaza de Canalejas, a on potem w pokoju nam poleje. W hotelu przypomniał sobie, że co miał, to już wypił, więc niech Atlas sięgnie do torby. Po godzinie wyszedłem, miałem już dość bełkotu o sobie i chamskich zaczepek słownych. Ale to nieważne, miało być o Prado, żeby uzupełnić Twą wiedzę, więc było.

Opowiada Krzysztof Stanowski:

To niestety znam z opowieści, nawet nie wiem czyich. Być może Pawła. Otóż jest tak: wyjazd zagraniczny, mecz kadry, w jakimś kraju na Wschodzie. Paweł w jednym pokoju z Januszem Atlasem. Za chwilę wyjazd na lotnisko i do Polski.

Atlas idzie do łazienki, Paweł mu ładuje szklanki hotelowe do torby.

Atlas wraca, do łazienki idzie Paweł. Atlas – nic nie wiedząc o tych szklankach – ładuje koledze hotelowe radio sporych rozmiarów.

Wraca Paweł, Atlas gdzieś znika. Paweł uważa, że trzeba coś jeszcze dodać do tych szklanek. Dodaje czajnik.

I tak sobie wzajemnie dociążają bagaż.

Na lotnisku kontrola. Każą Atlasowi wyjmować rzeczy z torby. A tam – szklanki, radio… Paweł wyje ze śmiechu, Atlas czerwony ze wstydu.

Ale po chwili kolej Pawła na pokazanie zawartości bagażu. Jak celnik po radiu wyjął obraz ścienny, to Atlas się poryczał.

Opowiada Janusz Basałaj:

Któregoś dnia Paweł przychodzi do redakcji przed nagraniem Ligi+ i pyta, co tam ciekawego w Wiśle – mój brat był wtedy jej prezesem. Mówię: wszystko dobrze, prezes Cupiał pojechał sobie do Stuttgartu zamówić najnowszy model Mercedesa-Maybacha, dalej jakaś gadka szmatka. Zaczynamy program, Andrzej Twarowski pyta Pawła, jak mają się plany transferowe Wisły Kraków. A Paweł: „jak w tym klubie ma być dobrze, skoro właściciel, zamiast kupować nowych zawodników, pojechał sobie właśnie po najnowszego Maybacha?!”. Zapiekliłem się trochę, pytam Pawła po programie, jak mógł, przecież to była prywatna rozmowa. – „Jasiu… dziennikarz nie traci czasu na prywatne rozmowy”. Bogusław Cupiał, który jest dyskretnym człowiekiem i dba o to, żeby za dużo informacji na jego temat nie wypływało do informacji publicznej, zadzwonił do mnie i spytał, skąd Zarzeczny wiedział o jego zakupie. Powiedziałem, że nie wiem, musiał dowiedzieć się od kogoś z klubu, przecież na pewno nie ode mnie. Ale Paweł bagatelizował sprawę, dlatego powiedziałem mu, że następnym razem będziemy rozmawiać najwyżej o pogodzie. Chociaż oczywiście z nim tak się nie dało.

Opowiada Krzysztof Stanowski:

Typowy żart Pawła, na który przez lata zdążyłem się uodpornić, ale wielu się nabierało. No, ja czasami jednak też.

Otóż jest program na żywo, wszyscy goście już są. Wszyscy – poza Pawłem. No więc telefon: – Paweł, gdzie jesteś?
– A gdzie mam być? – odpowiada zdziwionym głosem.
– No, program zaraz.
– A to dzisiaj?

I palpitacja serca.

Oczywiście mówił to wchodząc do windy cztery piętra niżej.

Sam Paweł Zarzeczny, w wywiadzie dla laczynaspasja.pl:

W „Piłce Nożnej” była redakcja wybitnie alkoholowa. Kilku alkoholików takich na maksa, kilku pozaszywanych. Były takie zwyczaje, że najmłodszy latał po piwo do sklepu, a ci starsi wykładali na to kasę. Codziennie od rana był alkohol. Głownie piwo piliśmy do południa. Około 13 – 14 piło się już wódkę. Też codziennie. Stałem się ofiarą tego, że byłem najmłodszy i musiałem z tym towarzystwem przebywać. Oni mnie do tego stopnia z alkoholizowali, że naczelny Stefan Grzegorczyk zakazał łączenia imprez. Jeśli było trzech Pawłów, to nie mogliśmy we trójkę zrobić imienin, tylko każdy musiał obchodzić innego dnia. Ciężki moment przeżyliśmy, jak Jaruzelski zakazał pić w zakładach pracy, bo za to był wyrok. Był jednak wyjątek – goszczenie delegacji zagranicznych. Ten Grzegorczyk wymyślił, że w sąsiedztwie mieszka znajomy Australijczyk, taki Aleks i on będzie udawał delegację. No i przychodził codziennie i kupował tę całą gorzałę, bo był bardzo bogaty.

Na łamach „Polska The Times” opowiada Sebastian Staszewski:

Zabrzmi to banalnie, ale jak dziś pamiętam dzień w którym się poznaliśmy. Wybrałem się do Piaseczna, gdzie przez chwilę mieściła się redakcja „Futbol News”. A, że był tam Pan Paweł, to… podszedł, przywitał się i z miejsca zabronił mówienia do siebie per pan. Po kilkunastu minutach monologu zaproponował, że podrzuci mnie do metra, przecież do Piaseczna przyjechałem autobusem. Idąc parkingiem mijaliśmy więc kolejne piękne auta, mercedesy, bmw, SUW-y, limuzyny itd. Głowiłem się które z nich należy do Pawła, legendy, której czytało i słuchało się z wypiekami. A Jego była ostatnia w rzędzie aut brudna honda civic. Jakież było moje zdziwienie, kiedy Paweł podszedł do niej i bez wyciągania kluczyków… otworzył drzwi.

– Paweł! Zapomniałeś ich zamknąć!
– A po co zamykać? Jak tu same merce stoją, kto taki złom ukradnie?

I wciąż słyszę pierwszą radę, jakiej mi udzielił, gdzieś na wysokości Ursynowa. Z ręką na sercu, słowo w słowo brzmiała tak: „Nie żeń się. Ja spróbowałem dwa razy i dwa razy mogę ci powiedzieć: nie żeń się”.

Opowiada Krzysztof Stanowski:

Iza Koprowiak rozmawia z kimś, wyraźnie zadowolona ze swojego tekstu. Miała prawo, tekst dobry, cieszyła się jak każda młoda dziennikarka, której artykuł poszedł do druku. Obok przechodzi Paweł: – No, trafiacie w te klawisze na klawiaturze, ale ludzie w tramwajach o tym nie mówią.

Opowiada sam Paweł Zarzeczny, w jednym z felietonów na Weszło:

Miałem siedemnaście lat. W technikum matematyczka doceniła, że jestem najzdolniejszym uczniem (całe życie byłem najlepszy, chyba że akurat spałem). W nagrodę miałem pojechać na szkolną wycieczkę do Czechosłowacji. Ja na to, z żalem, że nie stać mnie. Opłata wynosiła kilkaset złotych, a żyliśmy w nędzy: cztery osoby w jednym pokoju, tysiąc złotych na jedzenie. A ona, że szkoła zapłaci, bo rzadko zdarza się dzieciak, który tak bardzo wszystkim pragnie zaimponować, że nie zna granic, przede wszystkim w wiedzy. Który wszystko… wie.

I wysłała mnie na tę wycieczkę, ogólnie jechało kilkanaście osób. Jako opiekunka – nauczycielka polskiego, nie miałem z nią lekcji. Młoda, zajebista, obiekt westchnień wszystkich uczniów. Także i mój… w końcu dojrzewałem! I tak strasznie chciałem jej zaimponować! Tak bardzo, że… udało mi się. Wprost fruwałem, miałem wenę, natchnienie, musiałem być najlepszy: czytać więcej, wiedzieć więcej, pisać piękniej. Bo nie mogłem ubierać się piękniej. Ja byłem biedotą maksymalną.

A ona została wyrzucona z domu (i pracy) za romans z uczniem.

Po pół roku mieszkaliśmy razem. I ścigaliśmy się: kto więcej przeczyta, kto ładniej napisze. Było mi tak głupio, że jestem tylko ślusarzem, że próbowałem prześcignąć samego siebie, nie tylko ją.

Miałem naturę, a ona dała mi kulturę.

Opowiada Krzysztof Stanowski:

Kiedyś w „Przeglądzie Sportowym” Paweł Zarzeczny dał przedziwną okładkę. Groclin grał wtedy z Herthą, a w redakcji mieliśmy niemieckiego nadzorcę, który żyć nie dawał, wymyślał jakieś bzdury i frustrował całą załogę. Paweł go raczej lekceważył i z tego względu było jasne jak słońce, że za moment zostanie zwolniony, on sam wiedział o tym doskonale. Gdy więc mecz się zbliżał, poczekał aż Niemiec pójdzie do domu i zmienił pierwszą stronę. Dał na niej wielki czołg, a pod nim czołgistów: Niedzielana, Rasiaka, Milę i Zając, a wszystko spuentował napisem: „Na Berlin!”. Jak się łatwo domyślić, była to ostatnia okładka, jaką zrobił, ale co napsuł krwi niemieckiemu nadzorcy – to jego. A podejrzewam, że i ów Niemiec musiał później tłumaczyć się swoim przełożonym.

na berlin

Opowiada Kamil Grosicki:

Byłem zawodnikiem Legii albo już Jagiellonii i przeczytałem, że Paweł trochę ze mną pojechał. Nie wytrzymałem. Młoda głowa strasznie się zagotowała. Napisałem mu smsa: „Ty gruba świnio, jeszcze raz napiszesz coś o mnie i mojej rodzinie, to sobie porozmawiamy”. Paweł obrócił to w żart i umieścił ten tekst na okładce swojej książki. Potem jak się gdzieś widzieliśmy to od razu podszedł do mnie:

– No i co Grosik, teraz mi dasz po schabach?!

Chyba mu się nawet podobało, że tego smsa napisałem. Zawsze się o mnie dobrze wypowiadał. Jak zmieniłem klub to powiedział, że idę do angielskiej Odry Wodzisław. Mówił też, że nie umiem grać w piłkę, a potem, że jestem najlepszym piłkarzem reprezentacji. No to jak to jest?!

Opowiada Krzysztof Stanowski:

Na każdą delegację Paweł zawsze miał jakąś historię. Gramy z Gruzją, to opowiada o Gruzji.

– A wiesz, że byłem tam kiedyś w takim muzeum Stalina? Pociąg w szczerym polu, tym pociągiem miał Stalin jeździć. W środku – wszystko po nim!
– No i co?
– No i słuchaj… Wchodzę tam, patrzę, leżą różne rzeczy. Akurat nikt nie kontroluje. No i jest pieczątka. Myślę sobie: fajnie by było mieć pieczątkę Stalina. No to ją myk do kieszonki.
– Ukradłeś pieczątkę Stalina?!
– Tak.
– I gdzie ją masz?
– Wychodzę z tego pociągu, pieczątka w kieszeni. Myślę sobie: kurwa, jak mnie złapią z pieczątką Stalina, to przecież pójdę siedzieć. A zwrócić – nie zwrócę, bo musiałbym się przyznać, że zabrałem. No to ją wyjebałem w zboże.

Opowiada Piotr Górski:

Paweł był niesamowicie kreatywny. Polskie siatkarki zdobyły mistrzostwo Europy – siedzimy w redakcyjnym gronie i myślimy nad tytułem. Padały sztampowe pomysły typu „Brawo dziewczyny!” czy „Czekaliśmy na to tyle lat!” i tak dalej. Paweł siedzi, siedzi:

– Dobra, idę na miasto, może kogoś spotkam.

To był jego stały tekst. Nie wiem kogo spotkał, ale wrócił za pół godziny i podał tytuł, który był kwintesencją sytuacji i mistrzostwem stylu. „Sekstet”. Seksowne dziewczyny, wielki sukces. Wszystko pasowało. Mistrzostwo.

Opowiada Hirek Wrona:

Kiedyś postanowiłem zrobić urodziny i zaprosiłem kilku kolegów do Centrum Konferencyjnego MON do gabinetu, w którym Wojciech Jaruzelski ogłaszał stan wojenny. Impreza trwała, wszyscy powoli odpadali i zaczęli się ewakuować. Na placu boju został tylko Paweł. Zadzwoniłem rano do kolegi z ministerstwa zapytać co i jak.

– No i jak tam, o której się impreza zakończyła?
– Dla was wcześnie, dla Pawła parę godzin później. Po tym jak przepił was wszystkich, postanowił przepić wszystkich kelnerów. No i przepił!

Jeśli chodzi o sprawy alkoholowe – Paweł był niezniszczalny. W formie konsumpcyjnej wytrwał do swoich ostatnich dni.

Opowiada Krzysztof Stanowski:

W „PS” mieliśmy taką bezsensowną zabawę SMS-ową, a to był w ogóle początek SMS-ów w Polsce. Wymyślił to Darek Stolarczyk. Robiło się mecz np. Legii z Widzewem i kibice obu drużyn SMS-ami głosowali. Kto dostał więcej SMS-ów, ten przechodził dalej. Naciąganie, ale działało.

Paweł podczas redakcyjnego zebrania mówi: – Darek, czy ktoś poza tobą wie w ogóle, o co w tym chodzi? Skąd się bierze te wyniki? Numery SMS-ów? Ktoś w ogóle ogarnia ten konkurs.

– Nie – odparł Darek.
– To natychmiast wtajemnicz w to „Wesołka”, bo jak jutro wpadniesz pod tramwaj, to będziemy w dupie.

Darek wtajemniczył „Wesołka”, a dzień później… wpadł po tramwaj. Z pół roku nie przychodził do pracy.

Opowiada Krzysztof Stanowski:

Już jako młody chłopak w „Przeglądzie Sportowym” brałem dużo dyżurów. Po pierwsze dlatego, że dokładnie czytałem kolumny przed posłaniem do druku, po drugie dlatego, że z dyżurów była dobra kasa – może nawet ze 200 złotych dziennie, nie pamiętam dokładnie. No to tłukłem je na potęgę. Wszyscy zadowoleni.

Zdarzało się też, że do późna zostawał Paweł, albo raczej – koło północy zjawiał się w redakcji, bo tak się noc potoczyła. Mówi do mnie: – Stanek, jedziesz do siebie po dyżurze?
– Tak.
– To byś mnie podrzucił na Wilanów!

No to podrzucam, na Wilanowie dom uciech. Wychodzi ochroniarz:
– A chłopak też wchodzi?

Paweł popatrzył na wielkiego, dwumetrowego draba z politowaniem i powiedział: – Słuchaj, to nie jest żaden chłopak, tylko pan dyrektor ochrony. I jak pan dyrektor będzie chciał wejść to po prostu wejdzie, rozumiesz? Bo różnica między tobą a nim jest taka, durniu, że on ma pozwolenie na broń i może cię tu legalnie zastrzelić, rozumiesz? No, to zmykaj.

Opowiada Andrzej Gowarzewski:

Lata temu w rozmowie z Pawłem pochwaliłem się:

– Wyobrażasz sobie, że moja mama urodziła się dokładnie w dniu założenia Ruchu, a ja się dowiedziałem o tym dopiero na 75-lecie klubu i mojej mamy?

Paweł stwierdził, że to bardzo fajne i ciekawe. Nie minął rok jak moja mama otrzymała telefon od człowieka, którego kompletnie nie zna i który przedstawia się jako Paweł Zarzeczny. Mówi:

– Chciałem złożyć życzenia urodzinowe z okazji powstania Ruchu.
– Pan Ruch pomylił z moimi urodzinami!
– Nie, nie, wszystko pamiętam. Wszystkiego dobrego!

Pośmiali się, wyjaśnili sprawy, minęło. Rok temu w One Man Show Paweł wrócił do tej historii wspominając mnie, założenie Ruchu za Hitlera i urodziny mojej babci. To oczywiście była moja mama. Dobrze, że tego nie słyszała, bo rok wcześniej zmarła.

Opowiada Jarosław Kołakowski:

Jechaliśmy z dziennikarzami do Londynu na mecz Polski. Wtedy jeździło się na takie trasy jeszcze samochodami. Ja za kółkiem, specjalnie wziąłem dla dziennikarzy dużego Pontiaca Grand. Paweł z tyłu nieprzytomny. Nie dość, że swoje spożył, to jeszcze bujało całym promem – cały czas spał. Przebudził się dopiero w momencie, gdy celnik na granicy zaczął sprawdzać dokumenty. Przejechaliśmy ponad 1500 kilometrów i facet miał podjąć decyzję, czy nas wpuszcza czy nie. Raczej niewskazane były dyskusje z nim.

Nie dla Pawła.

Urzędnik zaczął zadawać pytania i Paweł niestety zaczął się z tylnego rzędu włączać. A to, a tamto, to mu się nie podoba, tu trzeba urzędnikowi przywalić. Urzędnik przez moment nie chciał nas wpuszczać, już zaczynaliśmy myśleć o tym, że tyle kilometrów zrobiliśmy na marne i trzeba będzie wracać. Dla Pawła nie miało to jednak znaczenia – im bardziej można mu było dogadać, tym chętniej to robił.

Urzędnik w końcu zrozumiał jednak, że za Pawłem była bardzo długa droga i na promie mogło nim solidnie wytrząsać.

Opowiada Michał Probierz:

Paweł pisał o mnie generalnie niezbyt pochlebne artykuły. Byłem przekonany, że umie tylko przywalić. Przyjechał do mnie na Śląsk i tylko czekałem, co znowu przeczytam o sobie w gazecie. Nieoczekiwanie uratowała mnie moja mama, która… zaprosiła Pawła na obiad, bo akurat podawała kluski śląskie. Chyba Pawłowi posmakowały, bo po tym co napisał stwierdziłem, że jednak umiał też pochwalić.

Zawsze jak się widzieliśmy, to stale miał jeden tekst.

– Co, jeszcze cię nie zwolnili?
– Pogoniony już?
– No i jak to z tobą, chyba mieli cię zwalniać?

Za to ja kiedyś mówię Pawłowi:

– Kupiłem kiedyś twoją książkę.
– Moją książkę? Nie wierzę, nie mogłeś kupić.
– No kupiłem.
– Zarzecznego się nie kupuje. Zarzecznego się dostaje.

W „Przeglądzie Sportowym”, opowiada Sebastian Parfjanowicz:

– Paweł, mogę jechać na tydzień do Trójmiasta, na mistrzostwa Polski w żeglarstwie. Wiesz, to ważne zawody, bo niedługo mistrzostwa świata, i to ostatnia szansa, żeby…
– Jedź, jedź. Damy ci pieniądze, weź sobie jakiś fajny hotel. Tylko mam prośbę: nic nam stamtąd nie pisz, nie wysyłaj. OK?

Opowiada Kamil Gapiński:

Kiedy komentowałem piłkę ręczną w Orange Sport, Paweł Zarzeczny prowadził tam w weekendy swój legendarny, poranny program. Pewnego razu szef stacji Janusz Basałaj poprosił mnie, żebym do niego wpadł i zapowiedział finał handballowego Pucharu Niemiec, w którym miało zagrać bodaj trzech czy czterech Polaków. Choćby z tego względu telewizji zależało na promowaniu tego wydarzenia. Rozmowa potoczyła się mniej więcej tak:

– No witaj Gapciu, słyszałem, że dziś coś tam komentujesz?
– Tak, piłkę ręczną. Polacy mogą wygrać Puchar Niemiec.
– O, fajnie, a jakie drużyny występują?
– No między innymi Rhein-Neckar Loewen, a poza tym…
– …dobra, wystarczy. W sumie co to za różnica? Porozmawiajmy lepiej o tym, co naprawdę ciekawi ludzi. Myślisz, że Lewy strzeli dla Borussii kolejnego gola i że są w stanie pokonać Bayern w walce o majstra?

Oczywiście wydawca w reżyserce uderzał głową o konsolę, zapewne mówił też Pawłowi na ucho, żeby wrócił do rozmowy o naszym produkcie. Pezet naturalnie nic sobie z tego nie robił. Kiedy tylko skończyłem odpowiadać na jego pytanie o Robercie i próbowałem wrócić na handballowe tory, od razu mnie uciszył i zaczął nawijać coś o Piszczku i Błaszczykowskim.

Opowiada Kamil Gapiński:

W listopadzie 2006 roku Paweł Zarzeczny i Krzysiek Stanowski wysłali mnie na hit Orange Ekstraklasy, czyli spotkanie Wisły Kraków (ówczesny wicemistrz Polski) z GKS-em Bełchatów (przyszły wicemistrz). Mecz miał niezwykły przebieg – Biała Gwiazda przegrała u siebie z chłopcami Oresta Lenczyka aż 2:4. Miałem napisać relację z tego wydarzenia na 8 rano w niedzielę (pierwsze wydanie poniedziałkowego dodatku sportowego „Dziennika” zamykało się około 14). Po zebraniu wszystkich materiałów pojechałem z Jarkiem Matusiakiem (był szefem sportu „Faktu” w Krakowie) do niego – wcześniej umówiliśmy się, że tam przenocuję. Przyjeżdżamy, zabieram się do roboty, no ale niestety lubiący zabawę Jareczek zaczyna namawiać do złego.

– Napij się drineczka, potem napiszemy artykuł.

Nie będę oszukiwał – po krótkich namowach uległem. Ruszyliśmy w miasto, tańce i hulanki trwały do 4. Od razu po powrocie zabraliśmy się za tekst. To znaczy: ja pisałem, a Jarek przysypiał mi na ramieniu. Skończyłem, daje mu przeczytać.

– I jak?
– Zajebista relacja!
– To wysyłam!

Śpię. O 8.01, dzwoni wkurwiony Stan.

– Co to za gówno?!
– Krzysiu, daj spokój, Jarek czytał, mówił, że super tekst!
– No nie wydaje mi się!

Wściekły rzucił słuchawką. Myślę sobie: przesadza. W miarę wyspany zasiadam do swoich nocnych wypocin i łapię się za głowę. Początek brzmi mniej więcej tak: „Kraków widział już wiele cudów – wiersze Szymborskiej pisane pod Sukiennicami, piosenki Turnaua wyśpiewywane w Piwnicy pod Baranami, genialne role Stuhra w Starym Teatrze. Ale takich cudów jak porażka Wisły na Reymonta z górnikami – jeszcze nie widział”. Dodam że dalej było tylko gorzej, więc wracałem do Warszawy załamany, pewny tego, że w najlepszym wypadku dostanę finansową karę, a w najgorszym – zostanę od razu wywalony z roboty.

Późne niedzielne popołudnie. Wchodzę do redakcji. Stan patrzy na mnie wściekłym wzrokiem, udaję, że go nie widzę. No ale Pawła nie mogłem zignorować – siedział obok mnie. Podchodzę, patrzę na niego oczami kota ze Shreka i mówię:

– Zawaliłem, przepraszam.

Pezet czule klepie mnie o plecach i odpowiada:

– Gapciu, Kraków. Któż z nas choć raz nie przegrał z nim nocnej potyczki?

Tak oto otrzymałem rozgrzeszenie.

Opowiada Michał Sadomski:

Spośród licznych tekstów, jakie przeczytałem po śmierci Pawła Zarzecznego, najbardziej zapadły mi w pamięć słowa Piotra Lisiewicza: – Rozmawialiśmy krótko, bo toczył on właśnie z taksówkarzem dyskusję o Melchiorze Wańkowiczu. Wiedziałem, że nie powinienem mu przeszkadzać, bo byłoby mu głupio wobec taksówkarza, którzy mógłby się poczuć zlekceważony. Takie było jego podejście do zwykłych ludzi.

To jego podejście do zwykłych ludzi po prostu chwytało za serce. Napiszę więc o czasach na długo zanim było nam dane spotkać się twarzą w twarz. Kilkanaście lat temu – jako dzieciak z wypiekami na twarzy – pisałem do niego mail za mailem w bzdurnych sprawach, a jemu nigdy nie zdarzyło się mi nie odpisać. Przeciwnie, analizował wraz ze mną potencjał wracającego z Niemiec 20-letniego Patryka Rachwała, dyskutował o powołaniach i taktyce reprezentacji Jerzego Engela oraz zastanawiał się, ile centymetrów wzrostu może mieć młody stoper GKS-u Katowice, Jacek Kowalczyk. On, topowy dziennikarz sportowy i ja, nastoletni gówniarz, który szukał tylko pretekstu, by nie odrabiać lekcji.

Kiedyś – chyba z nudów – poprosiłem go, by wypisał mi najlepszą jedenastkę ligowców bez uwzględnienia piłkarzy z wiodących wtedy Wisły i Legii. Odpowiedział: – Panie Michale, niech pan chwilę poczeka, nie będę pisał tego składu na łapu capu… Myślałem że mnie olał, i że wreszcie przyszedł ten moment, w którym po raz pierwszy mi nie odpowie. Bo w końcu kiedyś musiał nadejść, prawda?

Ale nie w przypadku Pawła – po dwóch tygodniach, sam z siebie, napisał jeszcze raz. Przygotował mi dwie jedenastki – podstawową i rezerwową, jedną w ustawieniu 4-4-2, drugą w 3-5-2. Dopisał sobie też dodatkowe kryterium i, oprócz graczy Wisły i Legii, wykreślił także obcokrajowców. A na koniec serdecznie przeprosił za zwłokę. I właśnie dlatego – jak wielu, wielu innych – mogę dziś napisać: Nie znałem za bardzo Pawła Zarzecznego, ale czuję, jakby odszedł mój bardzo dobry kumpel.

Opowiadają Andrzej Iwan, Łukasz Wiśniowski i Mateusz Święcicki:

Iwan: Można z nim było pogadać o wszystkim, poza serialem z Kiepskimi, bo nie miał kablówki. No i o meczach, o tych zaczynał gadać dopiero w studiu.
Wiśnia: Także dlatego, że przed samym programem dopiero zapoznawał się ze skrótami.
Święty: A to uzasadniał, że nie musi oglądać tych chujów, bo i tak wie, jak oni grają.

Opowiada Tomasz Smokowski:

Nie byłem świadkiem tej sytuacji, ale opowiadało mi o tym kilka osób, więc zakładam, że jest ona prawdziwa. W czasach dawnej Legii, Legii lat dziewięćdziesiątych, dziennikarze byli mocno zaprzyjaźnieni z piłkarzami. I wydaje mi się, że Zbigniew Mandziejewicz – ale głowy nie dam, że to był właśnie on – opowiadał Pawłowi jakąś historię z szatni, zwierzał się prawdopodobnie w knajpie Garaż, gdzie cała Legia przesiadywała wtedy bardzo często, razem z dziennikarzami właśnie. I zaznaczył:

– Ale słuchaj, ja to mówię tylko tobie, to tak między nami. Żeby to nie wypłynęło do prasy, okej?

– Okej, okej – śmieje się Paweł.

A następnego dnia wszystko, co tamten piłkarz mu powiedział, opublikował w „Przeglądzie Sportowym”. Ten dzwoni więc oburzony do Pawła, wymyśla go przez telefon:

– Ty taki, owaki, prosiłem, to była rozmowa między nami, prywatna, nic nie miało wypłynąć.

Paweł odpowiedział mu tylko: – Kochany, ja nie mam czasu na prywatne rozmowy.

I się rozłączył. Cały Paweł.

Opowiada Piotr Górski:

Czytamy ostatnio, że „Fakt” się odżegnuje od tego, że niemiecki doradca ustala im teksty i cenzuruje. U nas był taki pan, który nazywał się Martin Gielnik. Wtrącał się we wszystko od początku do końca. Myślał, że zbuduje tutaj drugiego „Bilda” czy „Kickera”, a nie wziął pod uwagę, że jesteśmy trochę inaczej kulturowo nastawieni niż Niemcy. Darliśmy koty niesamowicie. Siedzimy kiedyś i rozmawiamy z nimi – z nimi, bo ten nadzorca wszędzie chodził z dwoma tłumaczami, mimo że mówię po niemiecku. Jeden z tłumaczy był takim niezbyt silnym blondynkiem, malutkim, takim filigranowym. Paweł wypił akurat dwa czy trzy piwa i wypalił:

– Ty mi wyglądasz na takiego z Hitlerjugend!

Nadzorca zaczął się oburzać: – Was?! Was?!

Tłumacze szybko mu przetłumaczyli, co powiedział. Skończyło się awanturą włącznie z tym, że chciał się z Pawłem bić. Najpierw po okładce „Na Berlin!” jakiś czas później zwolnił Pawła, później mnie. Nasze miejsce zajął nieudacznik Kołtoń.

***

Przemek Rudzki dopowiada:

Tłumacze zresztą wkopali go nie tylko ten jeden raz. Kiedyś Paweł podszedł do tego Niemca i zaczął go poklepywać po plecach mówiąc po polsku: „no, kochany, ty tu sobie, tego-śmego, pogadaj, a jak tylko stąd wyjedziesz, to my i tak wszyściuteńko zrobimy po swojemu”. Myślał, że Niemiec będzie czytał z mowy ciała, ale niestety, tłumacze mu zdradzili, co dokładnie powiedział Paweł. Nie był zachwycony.

Opowiada Piotr Górski:

Gdy Paweł przyszedł do Przeglądu na początku stycznia zapytał mnie, co ma robić.

– To nie jest Biblia, rób co chcesz. Byle było ciekawe i się sprzedawało.

Mieliśmy wtedy w redakcji wielu młodych dziennikarzy. Większość z nich myślała, że świetnie pisze i cała Polska czeka na ich jutrzejsze teksty. Paweł jako przełożony musiał ich szybko utemperować. Wskazuje palcem na jednego z nich i mówi:

– Jesteś wybitnie…

(w tym momencie młody dziennikarz rozaniela się i tylko czeka na to, jaką pochwałę znowu usłyszy)

– …nieutalentowany!

Trochę mina mu po tym zrzedła.

Opowiada Jarosław Kołakowski:

Byłem rzecznikiem prasowym PZPN-u i przygotowywałem wszystko do meczu z Francją na Parc des Princes. Akurat ruszał Klub Wybitnego Reprezentanta, zostali zaproszeni różni piłkarze, trzeba było ich godnie ugościć. Przyjechałem dzień przed całą ekipą, miałem zobaczyć jak wygląda hotel i czy wszystko gra. Siedzę na recepcji, sprawdzam te pokoje, dogrywamy szczegóły z recepcjonistką:

– Pokoje czekają na gości. O, nawet widzę, że jeden już wziął klucz. Szarmach się nazywa – mówi.

Trzy dni do meczu. Myślę sobie: co ten Szarmach robiłby teraz w hotelu? Zająłem się innymi rzeczami, dopiero wieczorem poszedłem na górę, żeby się z nim przywitać. Otwieram… a tam w pokoju Szarmacha siedzi Paweł z fotoreporterem.

Paweł spędzał czas bardzo dyskretnie, więc udało im się przesiedzieć tam do samego końca zgrupowania. Z pokoju wychodził tylko fotoreporter. Trasa była jedna – winda, bar, winda. Gdy Szarmach przyjechał ostatniego dnia przed meczem koło pierwszej w nocy, na recepcji usłyszał tylko:

– Panie Szarmach, pan od dwóch dni już śpi u nas!

Skończyło się tak, że jeździł po Paryżu o pierwszej w nocy i szukał sobie hotelu. A Paweł balował trzy dni na jego miejscu.

Fot. NewsPix

Łodzianin, bałuciorz, kibic Łódzkiego Klubu Sportowego. Od mundialu w Brazylii bloger zapełniający środową stałą rubrykę, jeden z założycieli KTS-u Weszło. Z wykształcenia dumny nauczyciel WF-u, popierający całym sercem akcję "Stop zwolnieniom z WF-u".

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

4 komentarze

Loading...