Reklama

100 najlepszych drużyn powojennej Europy (50.-26.)

redakcja

Autor:redakcja

24 marca 2020, 15:30 • 48 min czytania 5 komentarzy

Blisko, coraz bliżej…

100 najlepszych drużyn powojennej Europy (50.-26.)

Trzeci dzień rankingu najlepszych drużyn klubowych powojennej Europy to miejsca 50.-26., a więc już tylko jeden odcinek od ostatecznych rozstrzygnięć. Co tu dużo mówić – z każdym kolejnym miejscem coraz przyjemniej się wspomina, bo i kapele coraz bardziej legendarne.

Zdajemy sobie doskonale sprawę z tego, jakie to niesie za sobą konsekwencje. Wiemy doskonale, że im bliżej czołowej dziesiątki czy nawet dwudziestki, tym emocje będą większe. Bo i różnice między zespołami, które klasyfikujemy w czubie są doprawdy nieznaczne. Staraliśmy się w takich wątpliwych sytuacjach zawierzać obiektywnym kryteriom, ale… czy da się rozmawiać o piłce bez wartościowania według tego, jak się czuje? Czasami urzekł nas jakiś jeden mecz, który udało się odwinąć ze starej kasety znalezionej w pudle w garażu i to on był tym ziarenkiem, które przechyliło szalę na rzecz jednego lub drugiego zespołu.

No więc cóż – wiatr zasiany, piorunochrony zainstalowane, jesteśmy gotowi na burzę.

***
Reklama

[KLIK] 100 najlepszych drużyn powojennej Europy (100.-76.)

[KLIK] 100 najlepszych drużyn powojennej Europy (75.-51.)

***

50. FIORENTINA (1953-1958)

W 1953 roku rozczarowany trenerem swojego klubu prezes Fiorentiny podjął decyzję, która miała doprowadzić La Violę do największego sukcesu w dotychczasowej historii. Bogacz, który swój majątek zbił w branży tekstylnej, miał marzenie. By Fiorentina biła się o scudetto. By to ona została pierwszym zespołem spoza Turynu lub Mediolanu godnym tego zaszczytu.

Reklama

Tą decyzją było sięgnięcie po byłego niespełnionego piłkarza, Fulvio Bernardiniego. Uważano bowiem, że na boisku myśli za szybko dla partnerów, przez co ci nie są w stanie nadążyć. Jak się jednak łatwo było domyślić, gdy zakończył piłkarską karierę, został szkoleniowcem. Inteligencja przecież w tym zawodzie jest w cenie. Bernardini nie bał się eksperymentów absolutnie nowatorskich. Rywali Fiorentiny w mistrzowskim sezonie „Fuffo”, jak nazywano trenera Violi, potrafił pozostawić do reszty skołowanych.

Ale po kolei. Bo by sięgnąć po scudetto w roku 1956, Bernardini musiał zbudować zdolną do utarcia nosa największym zespołom calcio armię. Robił to konsekwentnie, rok po roku. Dokonywał w większości właściwych wyborów na rynku transferowym, stawiał odpowiednie diagnozy tak, by jego zespół z sezonu na sezon eliminował swoje słabości. Potrafił przy tym nie zatracić balansu – wzmacniając tragiczny atak między innymi legendarnym Gunnarem Grenem, Fiorentina nie straciła jednocześnie nic a nic z defensywnej solidności.

Najważniejszego wzmocnienia dokonywał przez… prawie rok. Kiedy na mundialu w 1954 roku w Szwajcarii zobaczył Brazylijczyka Julinho, miał powiedzieć: — Jeśli będzie grał u nas, zdobędziemy scudetto.

Nie było to jednak takie proste, by przekonać zawodnika z Brazylii do przenosin na Stary Kontynent. Nie udało się to tuż po mistrzostwach, rozmowy przeciągnęły się na cały sezon 1954/55. W końcu jednak Julio Botelho wraz z rodziną podjął decyzję, że Toskania to nie takie złe miejsce do życia i że w sumie to chciałby spróbować.

To był brakujący klocek w układance „Fuffo”. Błyskotliwość skrzydłowego odegrała wielką rolę w rozjeżdżaniu kolejnych rywali w lidze. Mimo małego falstartu (2:2 z Pro Patrią mimo prowadzenia 2:0), przyszła seria 29 meczów bez porażki. Nikt w lidze nie mógł wytrzymać takiego tempa. W czasach bardzo sztywnej taktyki i podziału boiskowych ról, Bernardini wprowadzał zamęt w szeregach rywala, nakazując swoim zawodnikom zamianę pozycji w trakcie spotkania. Mało kto potrafił się w tym połapać, Viola przegrała tylko jedno spotkanie w całym sezonie.

W 2017 roku „Corriere dello Sport” odpalił ankietę: „Który włoski zespół grał najpiękniej w historii”. Fiorentina 1955/56 została w nim umieszczona jako jedna z szesnastu ekip calcio. Napisano o niej wtedy „Każdy, kto wdział jej grę w tamtym czasie mówi o wspaniałym, silnym, zorganizowanym i pewnym siebie zespole. Fiorentina Fulvio Bernardiniego miała najlepszego bramkarza tamtych czasów, Giuliano Sartiego oraz dwóch zawodników z Ameryki Południowej grających bardzo wyszukaną piłkę – prawoskrzydłowego Julinho i ofensywnego pomocnika Montuoriego”.

Naprawdę niewiele brakowało, by rok później do scudetto La Viola dołożyła także zwycięstwo w Pucharze Europy. Zaszła tam aż do finału, gdzie w oparach skandalu lepszy okazał się madrycki Real. Do 69. minuty utrzymywał się bowiem wynik remisowy. Wtedy to zawodnik Fiorentiny wyciął piłkarza Królewskich idącego sam na sam. Gracze Violi błagali sędziego, by ten poradził się asystenta, byli bowiem przekonani, że faul miał miejsce przed polem karnym. Rzecz w tym, że starcie odbywało się na stadionie madryckiego klubu i arbitrowi przygwożdżonemu presją dziesiątek tysięcy kibiców trudno się dziwić, że nie postanowił zmienić decyzji. Di Stefano z karnego nie spudłował, chwilę później Violę dobił Paco Gento.

Bernardini doprowadził klub jeszcze do dwóch wicemistrzostw Włoch, po czym zmienił pracodawcę na rzymskie Lazio. Swój wielki sukces – scudetto z zespołem spoza Turynu lub Mediolanu, powtórzył raz jeszcze, w 1964 roku, z Bolonią.

49. FC PORTO (1983-1987)

Kiedy Jorge Nuno Pinto da Costa został prezydentem FC Porto, klub ten był jedynym z Wielkiej Trójki portugalskiej piłki, który nigdy nie zdobył żadnego z europejskich pucharów. To jednak za jego rządów błyskawicznie się zmieniło. Postawił bowiem na odpowiedniego człowieka.

Tym człowiekiem był Pedroto. Były piłkarz Smoków, który został z czasem niezwykle charyzmatycznym trenerem-wizjonerem. O Mestre – mówiło się o trenerze, którego charakterystycznym dodatkiem do garderoby był tweedowy kaszkiet, a którego kariera menedżerska została przerwana w 1985 roku przez śmiertelną chorobę.

Zanim jednak to się stało, Pedroto zdobył z Porto ósmy ligowy tytuł, przygotował też podbudowę pod pierwszy europejski triumf klubu z malowniczego portowego miasta. Zwycięstwo w Pucharze Europy, do którego doprowadził go Artur Jorge. Zresztą były asystent Pedroto w Vitorii Guimaraes.

Choć rywal w finale z 1987 był jednym z najprzedniejszych – Bayern z Pfaffem w bramce, trio Brehme-Matthäus-Flick w drugiej linii i Kögl-Hoeneß-Rummenigge w ataku – to Portugalczycy z Józefem Młynarczykiem w składzie triumfowali na wiedeńskim Praterze. Wyrównująca bramka piętką Rabaha Madjera z 77. minuty to zaś jedno z najładniejszych, ale i najbardziej bezczelnych wykończeń akcji w historii finałów Pucharu Europy/Ligi Mistrzów.

Jak bolesna była to wpadka dla Bayernu, niech świadczy zachowanie – i słowa – zawodników oraz trenera po zakończonym meczu. Lattek stwierdził, że to „najbardziej rozczarowująca porażka w jego karierze”. Uli Hoeneß nie był w stanie na gorąco po spotkaniu udzielić wywiadu rozgłośni radiowej z Bawarii, bo cały czas walczył z napływającymi do oczu łzami. Andreas Brehme zdiagnozował, że winę za przegraną ponosi słaba psychika, Jean-Marie Pfaff – że Lothar Matthäus oraz nerwy, które zjadły zawodników z Niemiec.

48. TOTTENHAM HOTSPUR (1959 – 1963)

Największe sukcesy w powojennej historii Tottenhamu mają tak naprawdę jednego bohatera. Bill Nicholson najpierw zdobył z londyńskim klubem mistrzostwo Anglii jako zawodnik, a potem poprowadził ekipę „Kogutów” do krajowego dubletu, już w roli managera. Charyzmatyczny Anglik objął pierwszy zespół Tottenhamu w październiku 1958 roku i rządził klubem twardą ręką przez blisko dwadzieścia lat, ale to początek jego kadencji najmocniej obfitował w rozmaite sukcesy.

Niespełna trzy lata zajęło Nicholsonowi zbudowanie drużyny, która wygrała i mistrzostwo, i puchar kraju w jednym sezonie. Niedługo potem Spurs powtórzyli sukces w FA Cup, na dokładkę zdobywając też Puchar Zdobywców Pucharów.

– Mieliśmy mnóstwo innowacyjnych pomysłów taktycznych – chwalił się Nicholson, zdobywca pierwszego dubletu w angielskim futbolu w XX wieku, a trzeciego w ogóle. – Statystyki pokazywały, że jedna trzecia goli pada tuż po wznowieniu gry, więc zaczęliśmy przykładać do tego newralgicznego momentu wielką wagę. Godzinami testowaliśmy nasze rozwiązania. Byliśmy pierwszym zespołem, który pieczołowicie pilnował rywali przy wyrzucie piłki z autu. Zanim przeciwnicy się pokapowali o co chodzi, minęło chyba pół sezonu. Byliśmy też jedną z pierwszych drużyn, która zaczęła wysyłać obrońców w pole karne przeciwnika przy rzutach rożnych. Nikt tak wtedy nie grał! My mieliśmy kilka wariantów rozegrania kornera, gdzie każdy zawodnik miał precyzyjnie wyznaczony tor, po którym się poruszał. Napastnicy przeciwnika nie potrafili się połapać w sytuacji, więc zyskiwaliśmy przewagę liczebną w szesnastce rywala.

Szkoleniowiec Spurs, jak przystało na byłego żołnierza, zespołem rządził twardo i zdecydowanie. Stawiał na system, pracę drużynową. – Starałem się zbudować drużynę, w której nikt nie przedłoży swojego ego nad dobro zespołu – tłumaczył swą surową postawę trener „Kogutów”. – Piłkarze mieli być wrażliwi, lubić się nawzajem i chcieć grać. Po prostu grać w piłkę. Nie potrzebowałem samotnych rumaków w tym stadzie.

Trzeba docenić jego zdolność do panowania nad szatnią, bo w tej aż roiło się od postaci dużego kalibru. Największą gwiazdą Spurs był Danny Blanchflower, kapitan zespołu, ale oprócz niego warto wspomnieć takie nazwiska jak Dave Mackay, Bill Brown, Peter Baker, Ron Henry, Cliff Jones, Jimmy Greaves czy Bobby Smith.

Elita, ścisła czołówka najlepszych piłkarzy na Wyspach.

O sile tego zespołu najlepiej przekonał się zresztą Górnik Zabrze, pokonany przez Tottenham 8:1.

Niewiele brakowało, a Spurs w 1962 roku sięgnęliby zresztą po Puchar Europy. Przegrali jednak w bardzo kontrowersyjnych okolicznościach półfinałowy dwumecz z Benficą Lizbona, późniejszymi triumfatorami rozgrywek. – Niektóre decyzje sędziego były diaboliczne, taktyka Benfiki też mogła uchodzić za nikczemną. Gospodarze cały czas nas szarpali i okopywali. Szwedzki sędzia zachował się kilka razy w taki sposób, że byłem – już na boisku – nie tylko zdumiony, ale i pełen najgorszych podejrzeń. Czarę goryczy przelał moment, gdy Bobby Smith wpakował piłkę do siatki, a nagle arbiter zagwizdał, sygnalizując brak gola. I dopiero po gwizdku sędzia liniowy uniósł chorągiewkę, żeby zrobić z tej sytuacji spalonego. Choć o żadnym ofsajdzie mowy być nie mogło. Kilka minut przed końcem sam też zdobyłem bramkę i ją również anulowano. Byłem tak osłupiały, że nawet nie zaprotestowałem. Złapałem się tylko pod boki i gapiłem na sędziego w niedowierzaniu – żalił się wspomniany Greaves.

Najcenniejszego trofeum zgarnąć się zatem nie udało, ale pamięć o sukcesach i efektownej grze tamtego Tottenhamu nadal trwa. Spurs łączyli na boisku zajadłość i wojowniczość z naprawdę pomysłowymi atakami. – Wielkim błędem jest sądzić, że futbol od początku do końca sprowadza się wyłącznie do zwyciężania. To nie tak. W piłce nożnej chodzi o chwałę, chodzi o grę ze stylem, z gracją. Chodzi o to, żeby wyjść na boisko i uprzedzić atak przeciwnika, a nie czekać, aż on sam umrze na nim z nudów – zauważył Danny Blanchflower.

– Bill Nicholson poświęcił życie dla Tottenhamu. Nikt nigdy nie pozbawi go miana największej postaci w naszej historii. Podźwignął klub z przeciętności ku wielkości – stwierdził natomiast Daniel Levy, obecny właściciel londyńskiego klubu. Nic więc dziwnego, że do Billa Nicholsona przylgnął przydomek „Mr Tottenham Hotspur”, a jego prochy spoczęły pod płytą boiska na White Hart Lane.

Teraz duch legendarnego trenera unosi się również nad nowiuteńką areną londyńskiego klubu.

47. REAL MADRYT (1985 – 1990)

Początek lat osiemdziesiątych w wykonaniu Realu Madryt był dość przeciętny. „Królewscy” nie tylko nie potrafili zrealizować marzenia o powrocie na europejski tron, ale zostali też zepchnięci z piedestału w hiszpańskiej ekstraklasie, gdzie rozpanoszyły się kluby z Kraju Basków. Niby w składzie madryckiej ekipy wciąż roiło się od gwiazd, ale przekładało się to tylko na sukcesy mniejszego kalibru. Triumfy w Pucharze UEFA, finał Pucharu Zdobywców Pucharów, zwycięstwa w Pucharze Króla. Wszystko to fajne, wartościowe osiągnięcia, ale Real Madryt to klub od zawsze celujący w najważniejsze laury. Mistrzostwo Hiszpanii i Puchar Europy.

Jeżeli chodzi o ligę – przełom nastąpił w sezonie 1985/86. Po rozczarowaniu w poprzednich rozgrywkach (piąte miejsce w tabeli) Real wreszcie zaczął grać na miarę potencjału i powrócił na krajowy tron. Przede wszystkim za sprawą gromady znakomitych wychowanków, nazwanych malowniczo przez jednego z hiszpańskich publicystów: La Quinta del Buitre.

“Piątka Sępa”, “Eskadra Sępa”, “Kohorta Sępa”. Zwał jak zwał.

Rzeczonym “Sępem” był Emilio Butragueño, fenomenalny łowca goli. Na jego strzeleckie wyczyny pracowali natomiast pozostali wychowankowie madryckiej “Fabryki”: Manolo Sanchís w obronie, Rafael Martín Vázquez i Míchel w drugiej linii oraz Miguel Pardeza w ataku. Co ciekawe, kiedy w piśmie El País po raz pierwszy padło słynne określenie, cała piątka fantastycznych zawodników występowała jeszcze… w rezerwach Realu. Castilla wygrała wtedy zresztą drugą ligę hiszpańską. Gdyby nie zakazywały tego reguły, być może niektórzy przedstawiciele „Piątki” zadebiutowaliby w La Lidze zanim trener pierwszego zespołu zdecydowałby się na zainstalowanie ich w składzie “Królewskich”. Dłużej nie można było już ignorować popisów utalentowanej młodzieży.

Członkowie “Piątki Sępa” kolejno debiutowali w śnieżnobiałej koszulce ekipy z Estadio Santiago Bernabeu.

Na sukcesy nie trzeba było długo czekać. Oparty na genialnych wychowankach zespół już w sezonie 1985/86 sięgnął po pierwsze mistrzostwo Hiszpanii od pięciu lat, dokładając też do tego Puchar UEFA. Ostatecznie “Piątka” poprowadziła Real do – nomen omen – pięciu ligowych trofeów z rzędu. Swoją cegiełkę do tego sukcesu dołożyli również inni gwiazdorzy. Przede wszystkim Hugo Sánchez, Jorge Valdano, a także weterani: José Antonio Camacho, Santillana i Juanito. Tamten Real był zespołem wręcz wymarzonym dla lokalnej publiczności – opartym na miejscowych chłopakach, prezentującym efektowny futbol, odnoszącym wielkie sukcesy. Czego chcieć więcej?

Ano tego, o czym zawsze marzą kibice Realu. Pucharu Europy.

“Królewscy” w omawianym okresie aż trzykrotnie awansowali do półfinału elitarnych rozgrywek. Ale ani razu nie udało im się przebrnąć przez ten etap. Nawet za kadencji Leo Beenhakkera, gdy wydawało się, że Real wręcz musi wreszcie powrócić na europejski tron.

– Najlepszą drużynę stworzyliśmy w sezonie 1987/88. Dysponowaliśmy ogromną siłą. Myślę, że można powiedzieć iż graliśmy najpiękniejszą i najlepszą piłkę na świecie – wspominał Beenhakker w rozmowie z „Dziennikiem”. – Wszystko szło dobrze, aż do czasu tego półfinału z PSV Eindhoven. Ten dwumecz to zdecydowanie największa klęska w mojej karierze. Zawaliliśmy pierwsze spotkanie w Madrycie, gdzie zremisowaliśmy 1:1. W rewanżu w Eindhoven stłamsiliśmy rywali, nie schodziliśmy z ich połowy. Graliśmy fantastyczny mecz. Butragueno obijał słupki i poprzeczki, a Sanchezowi nie wychodziło nawet to jego słynne uderzenie nożycami. Tamtego wieczoru nie przegraliśmy z PSV, ale z ich bramkarzem. Hans van Bruekelen dokonywał cudów. Bronił w tak niewiarygodnych sytuacjach… Naprawdę uwierzyłem, że na jego bramce siedzi anioł. To była nasza klęska.

– W szatni nikt nic nie mówił – dodał Holender. – Nigdy nie zapomnę jak bardzo chłopakom zależało na wygraniu tego cholernego meczu. Dwa tygodnie później, po spotkaniu z Betisem Sewilla, obroniliśmy tytuł ligowy, ale żaden z piłkarzy nie miał zamiaru świętować. Po wręczeniu medali wszyscy – bez nawet jednego uśmiechu – zbiegli do szatni. Tak to przeżywali. Ja zresztą też. To wciąż we mnie siedzi. Niestety, czasem nie dostajesz tego na co zasłużyłeś. Piłka nożna po prostu bywa niesprawiedliwa.

46. CLUB BRUGGE (1974-1978)

Ernst Happel był trenerem wymagającym pełnego posłuszeństwa. Nazywanym wręcz dyktatorem. Co innego jednak uzurpować sobie prawo do totalitarnych rządów nad swoimi zawodnikami, a co innego przekuć to w sukces, nie w bunt.

Happel jednak, poza tym, że autokratą, był też znakomitym szkoleniowcem. Jednym z licznych dowodów jest choćby nazwanie stadionu w Wiedniu, będącego domem reprezentacji Austrii, właśnie jego imieniem i nazwiskiem. To za jego sprawą Club Brugge przeżył w latach 70. najpiękniejsze chwile w historii. Choć wielkie ambicje w tym czasie przejawiał także Anderlecht, drużyna z Brugii nie pozwoliła przez trzy kolejne sezony wdrapać się Fiołkom na tron.

Club Brugge nie ograniczył się tylko do dokazywania na krajowym podwórku, co to, to nie. Drużyna Happela wyspecjalizowała się w pożeraniu niezwykle renomowanych rywali. W drodze do finału Pucharu UEFA w 1976 roku ogrywała Milan, Romę czy HSV, w kolejnych dwóch sezonach Pucharu Europy rozprawiała się zaś z Realem Madryt, Atletico czy Juventusem. Zarówno jednak w meczu o Puchar UEFA, jak i w tym o Puchar Europy, przegrywała jednym golem z Liverpoolem Boba Paisleya. 3:4 w dwumeczu z 1976 i 0:1 w spotkaniu z 1978.

45. FC BAYERN (1979-1983)

Plejada gwiazd niemieckiej piłki. Piekielnie silni w kraju, potwornie niespełnieni w Europie. Tak w dwóch krótkich zdaniach można opisać lata 80. w wykonaniu Bayernu Monachium.

W 1979 roku stan finansów Bayernu był słabiutki, stan klubowej gabloty – no niezły, ale na większości trofeów osiadł wieloletni kurz. Ligi nie udało się wygrać od pięciu sezonów. Wtedy to na białym koniu wjechał Uli Hoeneß. Dziś już były skazaniec, wtedy – wybawiciel. W pięć lat postawił Bayern na nogi finansowo, a i sportowo zaczęło się wieść naprawdę dobrze.

W maju 1980 roku udało się odzyskać prymat w kraju, ale najpiękniejsze chwile miały dopiero nadejść. W dużej mierze za sprawą sprawnie przeprowadzonej wymiany pokoleń, gdy Złote Pokolenie lat 70. zastąpiono zawodnikami takimi jak Klaus Augenthaler, Paul Breitner, Karl-Heinz Rummenigge czy Dieter Hoeneß, za sterami stanął zaś węgierski szkoleniowiec Pal Csernai. Liga została odzyskana i wydawało się, że kwestią czasu są wielkie europejskie triumfy, na miarę zespołu z połowy lat 70.

Nic z tego. Lata 80. to wiele bardzo bolesnych porażek, na czele z dwiema w finale Pucharu Europy. Do 1982 roku Bayern rozegrał dwanaście finałów europejskich pucharów, wygrywając każdy z nich. W latach 80. dwa razy dał się w decydującej potyczce ograć. Dla młodszych fanów Bayernu symbolem niesprawiedliwości futbolu jest przegrany z Chelsea finał Ligi Mistrzów w Monachium. Dla starszych – starcie z Aston Villą w finale Pucharu Europy w 1982, na De Kuip.

The Villans mieli przegrać to spotkanie z kretesem. Gdy na samym początku meczu kontuzji doznał ich pierwszy bramkarz Jimmy Rimmer, a zastąpił go rozgrywający drugie spotkanie w pierwszym zespole Aston Villi Nigel Spink, wydawało się, że jest pozamiatane. Otóż nie. Spink rozegrał mecz życia, Bayern nie potrafił pokonać go w żaden znany ludzkości sposób, w dodatku nadział się sam na uderzenie Petera White’a.

44. LEEDS UNITED (1965-1975)

Gdybyście kiedyś byli pod Elland Road, z pewnością dostrzeżecie pomnik jegomościa zaciskającego pięści w geście triumfu, z uśmiechem na twarzy, wyglądającego trochę jak ktoś dziarsko maszerujący do przodu. Don Revie przez siedem lat w Leeds United miał bardzo wiele powodów do takiej właśnie radości.

Nie od początku, oczywiście. Przejmował bowiem Leeds w tragicznej sytuacji. Balansujące na granicy spadku do Division Three. Rok po roku dokładał jednak kolejne cegiełki, aż jego budowla sięgnęła gwiazd. Lata 60., które Leeds zaczynało w drugiej lidze, kończyło mistrzostwem kraju i pobiciem angielskiego rekordu transferowego, gdy Revie za 165 tysięcy funtów ściągnął Allana Clarke’a. Nie pomylił się co do napastnika świeżo upieczonych spadkowiczów z Leicester – już po roku zapracował sobie na przydomek „Sniffer”, bo niezrównany był w „wywąchiwaniu” sytuacji do zdobycia bramki. Goli uzbierał 26, łącznie strzelał dla zespołu z Elland Road 110-krotnie.

Krajowe sukcesy to było jednak tylko preludium do kolejnych prób podboju Europy. Zespół dysponujący potężną siłą rażenia, grający ofensywny futbol, już w 1966 roku – debiutując w rozgrywkach kontynentalnych – postanowił nie dać się za wcześnie wyprosić z imprezy. W Pucharze Miast Targowych najpierw skończył przygodę na półfinale, potem na finale, by wreszcie za trzecim podejściem rozbić bank. Udało się to powtórzyć trzy lata później w trójmeczu z Juventusem (pierwsze spotkanie w Turynie przerwano z powodu ulewy). Nie był to zresztą ostatni finał Reviego – w 1973 lepszy w meczu o Puchar Zdobywców Pucharów okazał się Milan.

Rok po odejściu Reviego Leeds zagrało w finale raz jeszcze. Tym razem w Pucharze Europy, pod wodzą Jimmy’ego Arfielda. Trafił jednak on na mocarny Bayern, akurat będący w trakcie trzyletniej serii zwycięstw w tych elitarnych rozgrywkach. Przegrany mecz o puchar w 1975 jest jednocześnie ostatnim europejskim finałem w historii Pawi.

43. BORUSSIA DORTMUND (1991-1997)

W latach osiemdziesiątych Borussia Dortmund była klubem raczej przeciętnym. Fakt, miała swoje sukcesy – choćby triumf w Pucharze Niemiec w 1989 roku. Kilka razy zdarzyło jej się też uplasować w czołówce tabeli Bundesligi. Ale na świętowanie obecności na ligowym podium kibice BVB czekali od sezonu 1964/65.

Wszystko zmieniło się jednak w 1991 roku, gdy klub przejął Ottmar Hitzfeld, później nazwany „Generałem” przez stałych bywalców Westfalenstadion. Ksywa, trzeba przyznać, wielce wymowna.

Kiedy Hitzfeld zaczynał swoją przygodę z BVB, nie był jeszcze trenerem o nie wiadomo jakiej reputacji. Odnosił spore sukcesy w lidze szwajcarskiej jako szkoleniowiec Grasshoppers, ale to wciąż było tylko przetarcie przed naprawdę poważnymi wyzwaniami. Niemiec nie potrzebował jednak zbyt wiele czasu, by udowodnić, że i na wyzwania największego kalibru jest gotowy. W sezonie 1991/92 jego Borussia zajęła drugie miejsce w lidze. Dość pechowo przegrywając mistrzostwo z VfB Stuttgart. Obie ekipy zdobyły tyle samo punktów, ale Die Schwaben mogli się wylegitymować lepszym bilansem bramkowym i to im przypadł tytuł. Inna sprawa, że największymi przegranymi w tamtym sezonie byli zawodnicy Eintrachtu Frankfurt, którzy mieli jeszcze korzystniejszy bilans goli od Stuttgartu i Borussii, ale stracili punkty w ostatniej kolejce ligowej i tych zgubionych oczek zabrakło im do końcowego sukcesu.

Tak czy owak – Borussia z Hitzfeldem u steru szybko zasygnalizowała gotowość do walki o najwyższe cele. W kolejnym sezonie zawędrowała do finału Pucharu UEFA, a w 1995 roku sięgnęła po upragnione mistrzostwo Niemiec. W następnej kampanii sukces udało się powtórzyć, a lider zespołu, Matthias Sammer – przekwalifikowany przez Hitzfelda na pozycję libero – został nagrodzony Złotą Piłką.

Oczywiście Sammer nie był jedyną wielką gwiazdą tamtej ekipy. Borussia nie dysponowała może typowo gwiazdorskim składem, ale było tam komu pograć: Stéphane Chapuisat, Michael Zorc, Stefan Klos, Jürgen Kohler, Andreas Möller, Lars Ricken, Stefan Reuter, Karl-Heinz Riedle… Przez klub przewinęło się paru naprawdę poważnych zawodników. Choć pewnie nie są to tacy gracze, od których kibic ma prawo wymagać triumfu w Lidze Mistrzów. Tymczasem Borussia tego właśnie dokonała – w 1997 roku podopiecznym Hitzfelda nie udało się zdobyć trzeciego mistrzostwa kraju z rzędu, ale powetowali sobie tę porażkę z nawiązką na europejskiej arenie, sensacyjnie triumfując w Champions League kosztem Juventusu.

Powiedzieć, że w 1997 roku „Stara Dama” była faworytem finału, to nic nie powiedzieć. Sukces był dla ekipy z Zagłębia Ruhry tym bardziej smakowity, że decydujące spotkanie zostało rozegrane na Stadionie Olimpijskim w Monachium.

Niespodziewanym bohaterem finału został Paul Lambert – szkocki pomocnik o dość ograniczonych możliwościach technicznych, który nie tylko nakrył czapką Zinedine’a Zidane’a, ale na dodatek dołożył jeszcze sporo kreatywności w ofensywie. – Pamiętam dzień, gdy pierwszy raz wszedłem do szatni Borussii Dortmund. Niemieccy piłkarze wrócili z urlopów po Euro 1996 – opowiadał Lambert. – Pomyślałem: „Nie, to nie ma prawa się udać”. Nie umiałem przestać w siebie wątpić. Kim byłem przy tych facetach? Ten obok wygrał Serie A. Tamten jest mistrzem świata. Ten ma Złotą Piłkę. Ten wygrał mistrzostwo Europy. Wszyscy są mistrzami Niemiec. A ja? Ja byłem chłopakiem z Motherwell, którego ściągnięto za darmo. Kosztowałem mniej niż puszka Coli.

I niech to też świadczy o tym, jak fenomenalną robotę odwalał Hitzfeld w Dortmundzie, nie tylko jeżeli chodzi o kwestie taktycznie. Wymyślił sobie Lamberta, który w najważniejszym meczu sezonu przyćmił samego Zizou. Weltklasse.

42. FC BAYERN (1998-2001)

W futbolu – i w ogóle w sporcie, choć to już temat na osobną dyskusję – nie wszystko dzieje się zgodnie z zasadami logiki. W 1998 roku logika podpowiadała jednak uparcie, że skoro Ottmar Hitzfeld jako szkoleniowiec Borussii Dortmund podbił najpierw Bundesligę, a potem Europę, to tym bardziej powinien sukcesy tego kalibru święcić w roli trenera Bayernu Monachium.

No i tym razem akurat logika się nie pomyliła.

Niewiele brakowało, a Hitzfeld swoją pracę w stolicy Bawarii rozpocząłby od wyjątkowo spektakularnego dubletu. Jego Bayern w 1999 roku wygrał bowiem mistrzostwo Niemiec i zawędrował również do finału Champions League, w drodze na Camp Nou upokarzając Kaiserslautern (6:0 w dwumeczu) i pokonując w półfinale bardzo mocne wówczas Dynamo Kijów. W starciu decydującym o losach tytułu monachijczycy prowadzili od szóstej minuty i wszystko wskazywało na to, że zgarną najbardziej prestiżowe z trofeów po raz pierwszy od 1976 roku. Ale finisz spotkania wszyscy doskonale znają. Sheringham, Solskjaer. „Futbol, cholera jasna”.

– Nie mówię, że miałem po tym meczu koszmary, ale ta porażka to jedno z najgorszych doświadczeń w mojej karierze – opowiadał Hitzfeld. – Pamiętam jednak naszą podróż z Camp Nou do hotelu. Jeden z działaczy podszedł do mnie w autokarze i stwierdził: “Kto wie, może uda się przekuć tę porażkę w coś dobrego?”. Miałem ochotę go wtedy zabić. Ale następnego dnia, kiedy urządziłem zebranie zespołu, przemówiłem w podobnym tonie. Kazałem im przeanalizować błędy, które popełnili w Barcelonie i już nigdy ich nie powtórzyć.

Piłkarze Bayernu najwyraźniej posłuchali swojego trenera, bo już dwa lata później to oni cieszyli się ze zwycięstwa w Lidze Mistrzów. Po serii rzutów karnych pokonali w finale Valencię.

Sukcesy tamtego Bayernu absolutnie nie mogą zaskakiwać. Reprezentacja Niemiec na przełomie wieków przeżywała lepsze i gorsze chwile, ale Bawarczycy dysponowali naprawdę kozacką kadrą, pełną charakternych zawodników. W 2001 roku po Puchar Mistrzów sięgnęli choćby Oliver Kahn, Patrik Andersson, Willy Sagnol, Bixente Lizarazu, Owen Hargreaves, Stefan Effenberg, Mehmet Scholl, Giovane Élber czy Carsten Jancker. Sporo kandydatów do dźwigania fortepianu, nieco mniej do tego, by zagrać na nim “Fantazję f-moll op. 49” Chopina. Ale Hitzfeld tak już to wszystko poukładał, że na boisku proporcje się zgadzały.

W 2001 roku Bawarczycy w fazie pucharowej Ligi Mistrzów pokonali Manchester United, czyli triumfatorów z 1999 roku. Real Madryt, czyli zwycięzców z 1998 i 2000 roku. Wreszcie Valencię, czyli finalistów z 2000 roku. To naprawdę skomplikowana drabinka, z którą mistrzowie Niemiec poradzili sobie w znakomitym, choć może nie jakimś szczególnie porywającym stylu.

41. MANCHESTER UNITED (1955-1958)

Wygrać ligę angielską dwa lata z rzędu to już konkretne osiągnięcie. Zrobić to z zespołem, którego średnia wieku wynosi najpierw 21, a potem 22 lata, to wyzwanie, które przerosłoby wielu. Ale nie Matta Busby’ego, który wraz z szefem skautów Joe Armstrongiem i asystentem Jimmym Murphym wyspecjalizował się we wprowadzaniu piekielnie utalentowanych diablątek do drużyny Manchesteru United.

Dzięki temu w pierwszym składzie mogli zabłysnąć tacy grajkowie jak Jackie Blanchflower, Robert Byrne, Mark Jones, Eddie Colman czy Duncan Edwards. Ostatni wdarł się do podstawowej jedenastki już jako 17-latek, co w tamtych czasach było zdecydowanie mniej powszechne niż dziś.

— To marzenie każdego menedżera, by zbudować zespół trenując w tym celu chłopaków w wieku 15-17 lat. Dlatego właśnie postawiłem na młodzież. Jesteś w stanie uzyskać od nich lojalność, zbudować dynastię — mówił Busby.

Nigdy nie dowiemy się jednak, ile jeszcze zespół Busby’ego mógł w tamtym czasie osiągnąć, bowiem jego los skończył się tragicznie. Gdy w sezonie 57/58 wracał ze spotkania Pucharu Europy z Crveną Zvezdą, samolot linii British European Airways rozbił się podczas trzeciej próby startu z lotniska w Monachium. Przyczyną było zalegające na pasie startowym błoto pośniegowe, które uniemożliwiło samolotowi osiągnięcie prędkości rotacji.

40. AC MILAN (1967-1969)

Milan w latach 60. dwukrotnie wygrywał Puchar Europy, ale te dwa triumfy dzieliło sześć lat i aż… dziesięciu piłkarzy. Gdy porównać jedenastkę z meczu z Benficą w 1963 roku i z Ajaksem w 1969, okazuje się, że utrzymał się w niej tylko Giovani Trapattoni.

Przez tych kilka lat Rossoneri kadrowo zmienili się nie do poznania. Ale byli w stanie klasowych piłkarzy zastąpić młodszymi, o zbliżonym – a może i większym – potencjale. Strzałem w dziesiątkę okazało się sprowadzenie gwiazdy Fiorentiny Kurta Hamrina, strzelca obu goli w wygranym finale Pucharu Zdobywców Pucharów w jego debiutanckim sezonie 67/68.

Różnic w kadrze pierwszej drużyny było wiele, co zaś łączy sukcesy Milanu z początku i końca lat 60.? Osoba Nereo Rocco. W Torino osiągnął kolejny sukces – nie tak donośny, jak Puchar Europy z Milanem, ale wygrał z Granatą Coppa Italia i zajął miejsce na podium w niesamowicie trudnej wtedy lidze włoskiej. Wracał więc do Mediolanu jeszcze umocniwszy swoją pozycję w świecie calcio, osiągając jeszcze większy sukces niż za pierwszym razem.

Znów mógł rywalizować ze swoim ulubionym przeciwnikiem, Helenio Herrerą, będąc menedżerem klubu z tego samego miasta. To jednak nie starcie z Herrerą, a z innym wielkim myślicielem futbolu jest uważane za największą wiktorię w karierze Rocco. Mianowicie – pokonanie Ajaksu Rinusa Michelsa w finale Pucharu Europy w 1969 roku. Już sama droga do finału była naszpikowana kolcami – Celtic Jocka Steina, Manchester United Matta Busby’ego i wreszcie wisienka na torcie. Założyciele kościoła futbolu totalnego z Amsterdamu.

Ajax został tamtego wieczora upokorzony doprawdy brutalnie. Starcie gigantów zmieniło się w jednostronne piłkarskie biczowanie z Pierino Pratim w roli trzymającego bat i smagającego nim Holendrów raz za razem. Do dnia dzisiejszego pozostaje on strzelcem ostatniego hat-tricka w finale Pucharu Europy/Ligi Mistrzów.

39. FC PORTO (2002-2004)

Michael Cox, autor bloga „Zonal Marking”, dziś dziennikarz „The Athletic”, napisał swego czasu: „Patrząc na nazwiska – Deco, Carvalho, Maniche, Costinha – łatwo powiedzieć, że Mourinho miał do dyspozycji zespół pełen świetnych zawodników. Prawda jest jednak taka, że nim objął on Smoki z Estadio do Dragao, ci piłkarze byli w świecie futbolu nikim”.

Mourinho też był nikim. Tłumaczem Bryana Robsona, obiecującym szkoleniowcem w lidze portugalskiej, ale poza tym – nikim. W ostatnich latach mocno pracował na to, by stać się postacią karykaturalną, wtedy zaś jeszcze mocniej, jeszcze rzetelniej, by wspiąć się na sam szczyt. Czy spodziewał się, że wespnie się tam z FC Porto? Powiedzielibyśmy, że nie, ale to w końcu samozwańczy „The Special One”.

Stworzył on w pięknym portugalskim mieście zespół niezwykle wszechstronny, elastyczny taktycznie. Raz jeszcze Cox: „Doskonale zgrana linia obrony była wysoce efektywna w łapaniu rywali na spalonym, często grała wysoko, zakładając agresywne pułapki ofsajdowe. Pomoc pracowała jako jedność, nie zaś jak zbiór indywidualności. Zależnie od rywala, Mourinho wystawiał różnych napastników”.

To pozwoliło Smokom pożreć Celtów z Glasgow w finale Pucharu UEFA w 2003 roku, a już rok później patrzyć z góry na wszystkie europejskie ekipy, gdy Porto podbiło Ligę Mistrzów. Nie zlękli się po drodze żadnego rywala, wydarli awans do ćwierćfinału Manchesterowi United, odarli z marzeń budowany za wielkie pieniądze Jeana-Michela Aulasa Lyon, wreszcie pragmatycznie podchodząc do dwumeczu z Deportivo La Coruna kupili bilet do finału. Gdzie czekała inna rewelacja rozgrywek, AS Monaco. Wbrew oczekiwaniom, Francuzi nie byli jednak rywalem godnym. Nie tego dnia, gdy już w 22. minucie z boiska musiał zejść kapitan i zawodnik absolutnie kluczowy, a więc Ludovic Giuly.

Mourinho mógł odebrać złoty medal i z poczuciem świetnie wykonanej roboty pożegnać się z kibicami. Obierając kurs na Premier League.

38. OLYMPIQUE MARSYLIA (1990-1993)

Ma sukces Marsylii gorzki posmak, bo przecież piąte z rzędu mistrzostwo kraju zostało jej odebrane w skandalicznych okolicznościach. Otóż by przygotować się lepiej do finału Champions League 1992/93, w którym rywalem Francuzów miał być Milan, kupiono od Valenciennes jedno z ostatnich ligowych spotkań. Zeznania w tej sprawie złożyli między innymi: Christophe Robert, Jorge Burruchaga i Jacques Glassmann, w tamtym czasie zawodnicy klubu, który mecz sprzedał. Marsylii odebrano tytuł, a klub w atmosferze skandalu miał wystąpić na Stadionie Olympijskim w Monachium w pierwszym w historii finale Ligi Mistrzów UEFA.

Finał ten Marsylia wygrała, tego triumfu jej już nie odebrano.

Ostatniego triumfu na kilka kolejnych lat, dodajmy, bowiem mistrzostwa kraju nie udało się zdobyć aż do 2010 roku, a z kolejnych europejskich rozgrywek została karnie wykluczona.

Nie zmienia to jednak faktu, że Bernard Tapie – ekscentryczny miliarder i król afer – zbudował w Marsylii zespół nazywany najlepszym, jaka Francja kiedykolwiek widziała. Papin, Waddle, Giresse, Forster, Francescoli, Pele, Deschamps, Boli, Desailly, Völler, Cantona, Cascarino, Allofs… Wszyscy oni zostali sprowadzeni przez Tapie, by sięgnąć po ten wymarzony Puchar Europy i grać przy tym piękny, efektowny futbol.

Udało się i jedno, i drugie.

37. REAL MADRYT (2000-2003)

Gdy Florentino Perez wjechał do Realu na białym koniu najpierw obiecując Luisa Figo, a później ściągając gwiazdora odwiecznych rywali na Bernabeu, było jasne, że tutaj będzie albo grubo, albo wcale. Perez nie zawiódł, a lata 2000-03 to był zdecydowanie szczytowy czas jego Realu. No, przynajmniej aż do drugiej połowy obecnej dekady. Wciąż jeszcze zachowane pozostawały przyzwoite proporcje defensywa-ofensywa i gwiazdy-wyrobnicy (słynni Zidanes y Pavones). Zresztą Perez w swoim pierwszym okienku transferowym ściągnął człowieka, z którego odejściem najmocniej łączy się zachwianie balansu zespołu. Claude’a Makelele.

Real był spektakularny, Real strzelał dziesiątki bramek, Real grał all-in. O wygraną w Lidze Mistrzów (dwa półfinały, jedno zwycięstwo), o prymat w kraju (dwa mistrzostwa i jedno trzecie miejsce). Skupiał najlepszych zawodników świata, a gdy któregoś brakowało, Perez wyciągał książeczkę czekową i wpisywał potrzebną sumę, dwa razy bijąc światowy rekord transferowy – najpierw dla Figo, później dla Zidane’a.

Spajał to wszystko w jedną całość Vicente del Bosque. Szkoleniowiec stworzony do zarządzania szatnią pełną gwiazd, który później dał tego dowód także prowadząc do wielkich triumfów reprezentację Hiszpanii, gdzie trzeba było pogodzić będących wtedy w stanie regularnej wojny piłkarzy Barcelony i Realu.

Decyzja o tym, by nie przedłużać kontraktu del Bosque po sezonie 2002/03 jest wciąż wymieniana wśród czołówki najgorszych, jakie u sterów Realu podjął Florentino Perez. Prezes Królewskich zaoferował del Bosque posadę dyrektora technicznego, co „Sfinks” uznał za potwarz. Za trenerem wstawiło się kilka ważnych postaci z szatni Realu – Hierro, McManaman i Morientes. Żadna z nich nie przetrwała w klubie już zbyt długo.

36. FC BARCELONA (2004-2006)

Wejście w XXI wiek kompletnie się Barcelonie nie udało. Ba, nie udało… To był wręcz koszmar.

Katalończycy w latach dziewięćdziesiątych święcili największe sukcesy w swojej historii, tymczasem wskutek błędnej polityki transferowej po prostu – trzeba to chyba tak ująć – sprzeciętnieli. Czwarte miejsce w ligowej tabeli w sezonie 2000/01. Ta sama lokata rok później. A potem osunięcie się aż na szóstą pozycję w stawce. Do tego klęski w Pucharze Króla, no i rzecz jasna brak triumfów w Europie. Takiej passy nie można już określić chwilowym kryzysem. To była długotrwała zapaść całego klubu. Kolejni trenerzy o uznanych nazwiskach nie potrafili sobie poradzić z wyciągnięciem Barcy z bagna. Wreszcie w klubie doszło do nieuniknionych przetasowań na najwyższych szczeblach władzy. Ze stanowiska prezydenta klubu ustąpił Joan Gaspart, a jego miejsce zajął niespełna czterdziestoletni Joan Laporta, który rozpoczął porządkowanie sytuacji w zespole.

Zaczął od zatrudnienia Franka Rijkaarda na stanowisku szkoleniowca i ściągnięcia z Paris Saint-Germain błyskotliwego Ronaldinho. Obie z tych decyzji były trafione w dziesiątkę.

Ambicją Laporty było rzucenie wyzwania Realowi Madryt, który na początku stulecia wylansował się na klub numer jeden na świecie, a symbolicznym początkiem “galaktycznej” ery zespołu z Estadio Santiago Bernabeu stało się wykupienie z Barcy jednej z jej największych gwiazd, Luisa Figo. Początkowo nowy prezydent Blaugrany musiał jednak przełknąć gorycz porażki. Nie udało mu się ściągnąć na Camp Nou Davida Beckhama, który postawił właśnie na Madryt. Nazwiskiem numer dwa na liście Laporty był jednak wspomniany Ronaldinho. I dzisiaj już oczywiście nie ma wątpliwości, kto lepiej na którym wzmocnieniu wyszedł.

Krąży anegdota, wedle której Florentino Perez, architekt Galacticos, miał w ten sposób kiedyś skomentować wybór pomiędzy Ronaldinho a Beckhamem: – Dzięki Davidowi pokochała nas cała Azja. Ronaldinho jest tak brzydki, że pogrążyłby naszą markę.

Cóż, nie będziemy Florentino Pereza uczyć biznesu. Facet pewnie wie coś, czego my nie wiemy. Ale z czysto piłkarskiego punktu widzenia – trudno chyba o zawodnika piękniejszego od Ronaldinho, który radością z gry w piłkę nożną emanuje nawet dzisiaj, gdy tkwi w paragwajskim pierdlu i pyka sobie tam w piłeczkę razem z kumplami spod celi.

W sezonie 2003/04 Barcelona zajęła drugie miejsce w lidze, a Ronaldinho natychmiastowo wyrósł na gwiazdę hiszpańskiej ekstraklasy. W kolejnych rozgrywkach było jeszcze lepiej – Blaugrana pozbyła się paru podstarzałych i wypalonych zawodników, zastąpiła ich młodymi-gniewnymi i powróciła na ligowy tron po pięciu latach niepowodzeń. Ronaldinho za swoje popisy w 2005 roku został nagrodzony Złotą Piłką, lecz nie on jeden błyszczał w tamtej ekipie. Dzielnie wspierali go Samuel Eto’o, Deco, Ludovic Giuly, Xavi, Carles Puyol, Rafael Marquez czy super-rezerwowy Henrik Larsson. Trener Rijkaard nie stosował może na Camp Nou jakiejś przełomowej taktyki, ale doskonale wiedział, jak uwolnić potencjał ze swoich gwiazd. Pozwalał im się na boisku bawić.

W 2006 roku “Duma Katalonii” wróciła na europejski szczyt. Zatriumfowała w Champions League i obroniła tytuł w kraju. A trzeba pamiętać, że w Lidze Mistrzów miała naprawdę piekielnie trudną drabinkę. Najpierw Chelsea ze znienawidzonym Jose Mourinho. W półfinale AC Milan, który w 2005 roku był w finale rozgrywek, a w 2007 je wygrał. No i na koniec Arsenal. Ten sam, który ledwie dwa lata wcześniej zakończył sezon ligowy w Anglii bez porażki.

Trzy ekipy, które znajdziecie w naszym rankingu. Barca wszystkie pokonała. Takie sukcesy muszą budzić szacunek, nawet pamiętając o tym, że zespół Rijkaarda wkrótce się posypał, a sam Ronaldinho niebawem zakończył swój krótki, choć fenomenalny prime-time.

35. PSV EINDHOVEN (1987-1988)

Lata 80. to był w piłce piękny czas dla zespołów, których na szczycie nikt się nie spodziewał. Po Puchar Europy sięgnęła Steaua, Porto czy PSV właśnie. Było im o tyle łatwiej, że wiedzieli, że na ich drodze nie staną Anglicy wykluczeni na pięć lat po tragicznym finale 1985 roku na brukselskim Heysel.

Holendrzy dzięki temu trofeum dokonali jeszcze jednej istotnej rzeczy. Mianowicie udało im się sięgnąć po składającą się z Pucharu Europy potrójną koronę jako drugi holenderski i trzeci w ogóle zespół w historii – po Celticu Jocka Steina i Ajaksie Stefana Kovacsa.

PSV zawiadował w tym czasie Guus Hiddink, który do 1987 roku nigdy nie prowadził seniorskiej drużyny w najwyższej klasie rozgrywkowej, a wcześniej był asystentem Hansa Kraaya. Przejął drużynę w wymagającym czasie, kiedy ta traciła 3 oczka do Ajaksu na 10 kolejek przed końcem rozgrywek. Natchnął jednak drużynę, której liderami byli Eric Gerets, Ronald Koeman i Ruud Gullit, do sięgnięcia po tytuł.

Łatwiej jednak wcale być nie miało. Latem za Ruuda Gullita wpłynęła oferta nie do odrzucenia od Milanu, trzeba więc było poukładać zespół w środku pola na nowo. I wtedy objawił się wszystkim geniusz Hiddinka. Przypomnijmy – dopiero od kilku miesięcy pracującego na własny rachunek trenera.

Holender zdołał od razu, w pierwszym sezonie, wygrać wszystko, co było do wygrania. W lidze jego zespół zanotował serię siedemnastu zwycięstw w pierwszych siedemnastu kolejkach. Dorzucając do tego serię pięciu wygranych na koniec sezonu 86/87, Hiddink w pierwszym roku pracy trenerskiej mógł się pochwalić jedną z najdłuższych ligowych serii zwycięstw w historii europejskiej piłki klubowej. Nie dał szans maluczkim, ale i Feyenoordowi (3:1), i Ajaksowi (4:2). Imponujące, zważając na to, że mówimy o Ajaksie Cruyffa z Blindem, Rijkaardem czy Bergkampem.

Co zrozumiałe, w Eredivisie nikt już PSV nie zagroził. W pucharach zaś ekipa Hiddinka regularnie korzystała z zasady goli na wyjeździe lub przechylała szalę po dogrywkach. W krajowym potrzebne były dwie, aby uporać się z Den Bosch w ćwierćfinale i Rodą w finale. W Pucharze Europy zaś PSV… nie wygrało żadnego z pięciu ostatnich spotkań w regulaminowym czasie. Nie musiało, remisy wyjazdowe 1:1 dawały kolejne awanse, a w finale wystarczyło skuteczniej egzekwować jedenastki od Benfiki.

34. FC BARCELONA (2014-2017)

Czasy królowania trio MSN w Barcelonie. Zrozumienie pomiędzy Messim, Suarezem i Neymarem osiągało momentami poziom niemal telepatyczny. Ponad dwie dekady Barca czekała na trójcę na miarę Romario, Laudrupa i Stoiczkowa, których do swojej dyspozycji miał na początku lat 90. Johan Cruyff.

Ale pozostałym nie można nic odbierać, reszta kapeli szczególnie w pierwszym sezonie pod wodzą Luisa Enrique także wzbiła się na niebotyczny poziom. Barcelona rozjechała naprawdę wielkich rywali w drodze to triumfu w Lidze Mistrzów, robiąc to w prawdziwie imponującym stylu. Manchester City, PSG, Bayern – wszyscy pozbawieni złudzeń już w pierwszym meczu. Szczególnie dobrze smakowała ta ostatnia wygrana, z zespołem Pepa Guardioli, którego osiągnięcia na Camp Nou miały być dla kolejnych menedżerów granicą nie do przekroczenia. Finał z Juventusem? Pewne 3:1 z widoczną przewagą nad rywalem.

Luis Enrique nie okupił jednak triumfu w Champions League niepowodzeniami w innych rozgrywkach. Mimo że Real Madryt potrafił dobić do 92 punktów w LaLiga, było to za mało, by odebrać tytuł Barcelonie. Copa del Rey? Wygrany, także bardzo pewnie i spokojnie. W drodze po triumf Barca wygrała wszystkie spotkania, począwszy od 4:0 z Huescą, aż do 3:1 z Athletikiem Bilbao.

Bezpłciowy zespół bez lidera na ławce z sezonu 2013/14 został odmieniony przez Enrique nie do poznania. Co ciekawe, żaden menedżer w historii klubu nie odniósł więcej zwycięstw w swoich 50 meczach u sterów Barcy niż Luis Enrique (42). Barcelona wreszcie miała plan B, gdy nie wypalała gra najbardziej dla niej charakterystyczna. Pressowała wysoko, starała się szybkimi podaniami rozrywać przeciwnika, ale nie bała się również gry z kontry.

Pierwszym sezonem Enrique powiesił sobie poprzeczkę niebotycznie wysoko i w kolejnych dwóch już nie potrafił jej przeskoczyć, przynajmniej nie w Europie. W sezonie 15/16 osłodził to jeszcze krajowy dublet, na czele z mistrzostwem o punkt przed Realem. Kolejne rozgrywki były już jednak pełne rozczarowań, trudno powiedzieć na ile winę ponosiło wypalenie, które już po drugim sezonie zgłosił władzom Barcelony Enrique. — Na początku trzeciego sezonu poprosiłem władze klubu, by zaczęły się rozglądać za moim następcą. Po prostu nie byłem w stanie dać temu zespołowi więcej energii. Najprostszą rzeczą byłoby dla mnie wtedy przedłużenie umowy. Wysoki kontrakt, praca blisko domu, z najlepszymi zawodnikami na świecie. Ale chciałem być szczery – zawodnicy czasami potrzebują nowej twarzy w szatni, człowieka, który wyjaśni im coś w inny sposób. W pewnym momencie czujesz, że twoje słowa już do nich tak dobrze nie dochodzą, a przecież ciągle musisz im przekazywać nowe informacje.

33. FC BAYERN (2011-2013)

Tryplet. Niewiele ich było w dziejach europejskiego futbolu, więc każdy wypada szczególnie mocno doceniać. Sięgnięcie po potrójną koronę to wyraz dominacji absolutnej. Tym bardziej, że Bayern w 2013 roku wywalczył najważniejsze trofea w wyjątkowo porywającym stylu. Podopieczni Juppa Heynckesa zdeklasowali konkurencję na wszystkich frontach. W lidze przegrali tylko jedno spotkanie i skończyli rozgrywki z niemalże trzydziestoma punktami przewagi nad Borussią Dortmund, która długo grała im na nosie. W finale Pucharu Niemiec także pokonali dortmundczyków.

Wreszcie – zmierzyli się ze swoimi największymi rywalami w finale Champions League. I tam również okazali się lepsi.

W gruncie rzeczy niewiele brakowało, a kadencja Heynckesa byłaby uznana za wielkie rozczarowanie. W sezonie 2011/12 Bayern nie tylko nie zdołał zwyciężyć Bundesligi, ale przegrał również Ligę Mistrzów. Przegrał ją w okolicznościach wyjątkowych – finał rozgrywany był bowiem w Monachium, na tamtejszej Allianz Arenie. Bawarczycy dali się zatem ograbić z marzeń we własnym domu.

Być może to wyzwoliło w nich dodatkowe pokłady sportowej złości. Tej, która pozwala zdobywać góry, przekraczać granice własnych możliwości. Bo spójrzmy, w jakim stylu Bayern zdobywał Puchar Mistrzów w 2013 roku. Najpierw w pokonanym polu pozostawiony został Arsenal. Potem Bawarczycy zdeklasowali Juventus. Do tego stopnia, że Gianluigi Buffon otwarcie przyznał, iż nie wydaje mu się, by “Stara Dama” była zespołem z tej samej półki co Bayern. No a w półfinale rozgrywek doszło już do prawdziwej masakry.

Rozpędzona maszyna Heynckesa przemieliła FC Barcelonę w dwumeczu, zwyciężając aż 7:0.

Arjen Robben i Franck Ribery grali wtedy swoją życiówkę. Manuel Neuer był zdecydowanie najlepszym bramkarzem na świecie. Philipp Lahm imponował solidnością i spokojem. Thomas Müller robił na boisku różnicę w sobie tylko znany sposób. Do tego kapitalni Toni Kroos i Bastian Schweinsteiger w środkowej strefie oraz Mario Mandžukić i Mario Gómez na szpicy. Drużyna kompletna. – Wreszcie to zrobiliśmy, jesteśmy najlepsi. Teraz możemy o wszystkim innym zapomnieć – cieszył się Robben po triumfie nad BVB. On miał szczególne powody do radości – zdobycie zwycięskiej bramki w finale Ligi Mistrzów pozwoliło mu pozbyć się łatki wiecznego przegranego, który w decydujących momentach zawodzi.

Tak się złożyło, że dla Heynckesa był to ostatni pełny sezon w roli trenera Bayernu. Władze klubu jeszcze przed zakończeniem rozgrywek dogadały się bowiem z Pepem Guardiolą, który objął stery w monachijskiej ekipie po Niemcu. Zespół pod wodzą Hiszpana jeszcze bardziej zdominował krajowe rozgrywki, ale sukcesu w Lidze Mistrzów powtórzyć już nie zdołał.

32. INTER MEDIOLAN (2008-2010)

Kiedy Massimo Moratti w 2008 roku ściągał Jose Mourinho do Mediolanu, cel był prosty – krnąbrny i piekielnie przebiegły Portugalczyk miał na Stadio Giuseppe Meazza sprowadzić wyczekiwany od lat Puchar Mistrzów. Tak jak to uczynił Helenio Herrera w latach sześćdziesiątych, gdy prezydentem klubu był Angelo Moratti. Zbieżność nazwisk nieprzypadkowa.

Wiara w skuteczność metod Portugalczyka była uzasadniona – samozwańczy The Special One najpierw podbił piłkarską Europę jako szkoleniowiec FC Porto, a potem porozstawiał wszystkich po kątach w Premier League. Ostatecznie nie udało mu się zatriumfować w Lidze Mistrzów z Chelsea, ale londyńska ekipa za kadencji Mourinho toczyła w tych elitarnych rozgrywkach naprawdę wspaniałe boje z topowymi klubami Starego Kontynentu. O Interze nie można było tego samego powiedzieć. Nerazzurri z Roberto Mancinim u steru zdominowali krajowe rozgrywki, fakt, lecz w Champions League nie potrafili się wydostać poza fazę ćwierćfinałów. Walili głową w szklany sufit.

Początkowo wydawał się jednak, że w Mediolanie przecenili Portugalczyka. Inter w sezonie 2008/09 obronił wprawdzie ligowy tytuł, ale nie uczynił tego w zbyt imponującym stylu. Natomiast w Lidze Mistrzów mediolańczycy rozczarowali na całej linii.

W grupie zajęli ledwie drugie miejsce, choć za rywali mieli Werder Brema, Panathinaikos Ateny i Anorthosis Famagusta. Natomiast w 1/8 finału zostali dość gładko wyjaśnieni przez Manchester United. I tyle. Czarodziejska różdżka nie zadziałała. Mourinho nie tylko nie poprawił drużyny Manciniego. Niektórzy sugerowali, że niektórymi decyzjami trochę ją nawet popsuł. – Dla Mourinho najprawdopodobniej jest to natomiast koniec przygody z Interem, bo właśnie Liga Mistrzów była w tym roku priorytetem dla właściciela klubu Massimo Morattiego. Włoska prasa spekuluje, że latem do Mediolanu powróci poprzednik Portugalczyka, Roberto Mancini – pisały media po porażce Interu z United.

Prognozy okazały się jednak totalnie przedwczesne. W następnym sezonie Inter sięgnął bowiem po potrójną koronę.

Oparta przede wszystkim na wojownikach i weteranach drużyna w kolejnej edycji Champions League również miała kłopoty z wyjściem z grupy, ale faza pucharowa była już wielkim popisem Nerazzurrich. W 1/8 finału Inter pokonał gładko londyńską Chelsea, która w tamtym sezonie zdobyła mistrzostwo Anglii. Potem w kultowym dwumeczu Mourinho zwyciężył taktyczną batalię z Pepem Guardiolą i wyrzucił za burtę FC Barcelonę, znajdującą się u szczytu potęgi. W finale Włosi nie pozostawili natomiast złudzeń Bayernowi Monachium.

Pisaliśmy na Weszło: „Inter wszedł do finału pierwszy raz od 1972. Choć mówiono, że era Morattiego wygasa, fundusze się kończą, a cała włoska piłka to kłębek problemów. Prawda, że pod względem personalnym Inter miał w poprzednich latach mocniejsze drużyny. Nigdy nie miał jednak takiego ducha, którego potrafił ze swoich zawodników wydobyć Jose, czyniąc z gwiazd, multimilionerów, prawdziwych żołnierzy. Być może to zawsze stało za jego sukcesami. Tylko totalne zwycięstwo w szatni pozwalało narzucić na boisku ścisły reżim taktyczny, żelazną dyscyplinę. Gdzie Mou nie zdobywał serca szatni, tam przegrywał”.

31. STEAUA BUKARESZT (1985-1989)

„The Speedies” – tak mówiono na zespół Steauy z sezonu 85/86. – Na treningu praktycznie zawsze graliśmy na jeden kontakt. Gdy moi chłopcy tracili koncentrację, a nie było o to trudno, to pozwalałem im przyjąć piłkę – tak opowiadał o swoich metodach trener Rumunów, Emeric Jenei. Niezwykle efektowny futbol grany przez Steauę nie był wyłącznie sztuką dla sztuki. Przyniósł najcenniejsze trofeum europejskiej piłki klubowej, zdobyte w starciu z wielką Barceloną. W dodatku w spotkaniu rozegranym w Sewilli, więc umożliwiającym dotarcie na mecz zdecydowanie większej liczbie kibiców Barcy.

– W 1984 roku byłem wraz ze Steauą w Gijon. Wtedy kupiłem dla swojego małego synka koszulkę Barcelony, mojego ulubionego zespołu. Nie pomyślałem nawet przez moment, że za chwilę ogram tę drużynę w finale – o latach wspominał były napastnik Steauy Victor Piturica.

Ograć, w dodatku, po jednej z najlepszych serii rzutów karnych w wykonaniu bramkarza, jakie widział świat. Helmuth Duckdam, bramkarz zespołu z Bukaresztu, popisał się stuprocentową skutecznością. Alexanko, Pedraza, Pichi Alonso, Marcos – żaden z nich nie był w stanie przechytrzyć obecnego prezydenta FCSB. To o tyle istotniejsze, że i zawodnicy Steauy po dwóch seriach nie mieli choćby jednej dobrze wykonanej jedenastki.

Steaua to bynajmniej nie był wybryk na jeden sezon – choć Pucharu Mistrzów drugi raz nie udało się wznieść, to dwa sezony później zaszła do półfinału, gdzie przegrała 0:2 z Benficą, a po roku zagrała o trofeum z Milanem. Tym razem nieskutecznie. Na krajowym podwórku Rumuni ustanowili natomiast rekord wszech czasów, jeżeli chodzi o serię meczów bez porażki. 104 spotkania. Ale tym osiągnięciem trudno się akurat zachwycać, ponieważ Steaua meczów nie przegrywała nie tylko z uwagi na swoją sportową klasę, ale i polityczne umocowania.

W sezonie 1988/89 Steaua zdobyła w lidze 95,59% możliwych punktów, strzelając przeszło 3,5 gola na spotkanie.

Constantin Firanescu, rumuński dziennikarz sportowy, opowiadał: – To nawet nie była korupcja w ścisłym tego słowa znaczeniu. Rywali drużyn, za którymi stał Nicolae Ceaușescu, nikt nie przekupywał, piłkarze nie dostawali pieniędzy za przegranie spotkania. Po prostu do tego stopnia bali się późniejszych represji, że poddawali się bez walki. Właściwie to chyba nie był strach, ale zdrowy rozsądek.

30. AC MILAN (2002-2007)

Wokół zwolnienia Fatiha Terima z Milanu krążą legendy. Jedna z najpopularniejszych głosi, że turecki szkoleniowiec nie wykazywał dostatecznego zaangażowania w prowadzenie zespołu, bo za bardzo pochłaniało go oglądanie w telewizji Big Brothera. Tak czy owak, Terim rozpoczął sezon 2001/02 jako szkoleniowiec Rossonerich, ale już w listopadzie nie było go w klubie. Wówczas Silvio Berlusconi i Adriano Galliani podjęli ryzykowną decyzję – postanowił na stanowisku szkoleniowca obsadzić Carlo Ancelottiego. Tego samego, który dopiero co w niesławie odszedł z Juventusu, gdzie zawiódł na całej linii i zmarnował potencjał tkwiący w naprawdę potężnej kadrze “Starej Damy”.

Sam Carletto dowodzi, że Galliani wskazując na niego kierował się pobudkami… kulinarnymi.

Ancelotti od lat cieszył się reputacją niestrudzonego biesiadnika.

– Gdy Galliani zamawia posiłek, na jego stole nigdy nie brakuje wina. Terim tymczasem konsekwentnie przestrzegał diety opartej na chudych bulionach i wodzie z kranu, czego zmysły Gallianiego nie były w stanie znieść. Pojawił się jeszcze jeden problem: Terim pasjami oglądał Big Brothera, w związku z czym często porzucał Gallianiego w połowie lunchu i biegł do swojego pokoju, by zasiąść przed telewizorem. Chciał zobaczyć, czy mieszkańcy domu Wielkiego Brata uprawiają seks – pisał Ancelotti w swojej autobiografii.

Włoch szybko udowodnił, że jest nie tylko znakomitym partnerem do ucztowania, ale i świetnym trenerem. Jego pierwszy sezon w roli trenera Milanu był okresem przejściowym – Rossoneri zajęli wówczas tylko czwarte miejsce w lidze, nie zdołali też zwyciężyć Pucharu UEFA. Później jednak czerwono-czarna maszyna ruszyła pełną parą.

W 2003 roku Milan zwyciężył w Champions League i w Pucharze Włoch. Rok później zdobył wytęsknione scudetto.

Mediolańską drużynę oglądało się z przyjemnością, z wielu zresztą powodów. Przede wszystkim – Ancelotti fajnie ją poukładał. Jego taktyczna koncepcja – słynna “choinka” – doskonale się na San Siro sprawdziła. Ale istotne były też w tym wszystkim wielkie indywidualności, których w Milanie grało przed laty mnóstwo. Spójrzmy na finał Ligi Mistrzów z 2003 roku: Dida, Alessandro Nesta, Paolo Maldini, Alessandro Costacurta, Cafu, Gennaro Gattuso, Andrea Pirlo, Clarence Seedorf, Rui Costa, Andrij Szewczenko, Filippo Inzaghi. Do tego paru niezłych grajków na ławce, w tym między innymi wielki Rivaldo.

Fenomenalna paka, która – choć trudno w to uwierzyć – bywała jeszcze mocniejsza. Choćby w sezonie 2004/05, gdy w zespole występowali również Kaka, Jaap Stam i Hernan Crespo.

Dlatego z perspektywy czasu trudno jednoznacznie ocenić, czy kadencja Ancelottiego w Milanie była po prostu gigantycznym sukcesem, czy może jednak również… lekkim rozczarowaniem. Summa summarum Rossoneri z włoskim szkoleniowcem u steru trzykrotnie awansowali do finału Ligi Mistrzów, dwa razy wygrywając najważniejsze europejskie rozgrywki. W kraju jednak udało im się zatriumfować tylko raz. – Poczucie dumy miało większe znaczenie niż miejsce w tabeli – tłumaczył Ancelotti. I to zdanie chyba najlepiej oddaje charakter tamtego Milanu, złożonego w dużej mierze z tak zwanych „starych mistrzów” czy też „senatorów”, którzy w stu procentach mobilizowali się tylko na kilka kluczowych starć w sezonie.

Trudno również przejść do porządku dziennego nad paroma zawstydzającymi klęskami. Stambuł i finał Ligi Mistrzów z Liverpoolem. Wpadka, która nigdy nie zostanie zapomniana. Do tego 0:4 Deportivo de La Coruña. Rossoneri przegrywali mecze, których przegrać nie mieli prawa. Choć wielkich, pamiętnych triumfów przeżyli jednak znacznie więcej niż dotkliwych klęsk.

Zdobycie Ligi Mistrzów w 2003 roku miało dla Ancelottiego szczególną wartość. Tak Włoch wspominał utarcie nosa Juventusowi: – Ostatnia odprawa miała miejsce w naszym ośrodku szkoleniowym, tuż przed odlotem na Old Trafford. Brali w niej udział wszyscy zawodnicy, w dresach. A także ktoś jeszcze – ktoś ubrany nieco lepiej, bardziej elegancko: Silvio Berlusconi. Siedział między chłopakami, chciał wziąć w tym wszystkim udział. Rozdałem zawodnikom kartki z rozpisaną taktyką oraz schematami gry – opowiadał Ancelotti. – Berlusconi także poprosił o zestaw dla siebie. Siedział i przysłuchiwał się, jak przydzielam pozycje poszczególnym piłkarzom. Jeśli znam go choć trochę, to jestem absolutnie przekonany, że w tamtej chwili najbardziej na świecie pragnął również znaleźć się w składzie – oczywiście tym wyjściowym. Trochę się bałem, że powiem coś głupiego. Na koniec odprawy zapytałem nawet: “Prezesie, wszystko w porządku?”. Odpowiedział: “Tak. Świetnie, Carlo. Wypadłeś wspaniale. Zobaczysz, wygramy”. I tak też się stało.

29. LIVERPOOL (2017-2020)

Co tu dużo mówić – kłopotliwa sprawa z tym Liverpoolem.

Gdyby w zeszłym sezonie wywalczyli podwójną koronę, dyskusja na ich temat byłaby znacznie łatwiejsza i bardziej oczywista. A umówmy się – 97 punktów zgarniętych w ligowej kampanii zwykle wystarcza do zdobycia mistrzostwa i to z olbrzymią przewagą nad peletonem. W tym przypadku jednak nie wystarczyło. Mało tego. Gdyby w bieżącym sezonie The Reds sięgnęli po mistrzostwo Anglii, też wrażenie byłoby inne. W praktyce już mają zresztą tytuł w garści, ale w teorii pozostaje zawsze to małe ziarenko niepewności.

Wybuch pandemii koronawirusa sprawił, że odzyskanie miejsca na tronie po trzydziestu latach – o ile do niego finalnie dojdzie – nie będzie smakowało stałym bywalcom Anfield tak, jak powinno.

Ale, mimo wszystko, klasa drużyny Jürgena Kloppa jest po prostu niepodważalna. Widać było, że w tym zespole rodzi się coś niezwykłego już w sezonie 2018/19, gdy The Reds trochę pechowo przegrali finał Champions League, a wcześniej udało im się pokonać w dwumeczu Manchester City. Kolejna edycja europejskich rozgrywek przyniosła już spodziewany triumf podopiecznych Kloppa, którzy z miesiąca na miesiąc wyglądali coraz lepiej i rozpędzali się coraz bardziej. Finał z Tottenhamem może nie był w wykonaniu Liverpoolu spektakularny, ale rewanżowe starcie z FC Barceloną w półfinale obfitowało z kolei w takie emocje i zwroty akcji, że można by było nimi obdzielić kilkaset innych spotkań piłkarskich.

Liverpool Kloppa już teraz jest zespołem, któremu można nadać status kultowego.

Nie tylko ze względu na nieprawdopodobny rewanż z Barceloną. Również z uwagi na fenomenalną serię meczów bez porażki, kapitalny styl gry i wyniesienie wielu zawodników na najwyższy poziom. Virgil van Dijk, Mohamed Salah, Sadio Mane, Roberto Firmino, Trent Alexander-Arnold, Andrew Robertson – ci wszyscy goście przed współpracą z Kloppem nie byli zaliczani do światowej elity, nie byli wymieniani w gronie kilku czy kilkunastu najlepszych zawodników globu. Dzisiaj ich nazwiska pojawiają się w tego rodzaju dyskusjach.

– Myślę, że sekret Kloppa tkwi w tym, że jest naszym tatą. Nasza współpraca od razu była znakomita. Wszyscy kochamy go jak ojca i na podobnej zasadzie również się go obawiamy – opowiadał Mane. – W moim życiu jego osoba zajmuje ważne miejsce. Nie chodzi tylko o piłkę. To wspaniały człowiek. Ślepo mu ufam, podobnie jak większość piłkarzy Liverpoolu. Tak czuję.

28. HAMBURGER SV (1981-1987)

Tak naprawdę złota era HSV zaczęła się znacznie wcześniej – w 1976 roku klub z północnych Niemiec zajął drugie miejsce w Bundeslidze i zdobył puchar kraju, a potem zatriumfował też w Pucharze Zdobywców Pucharów. Później było pierwsze mistrzostwo i przegrany finał Pucharu Europy w 1980 roku. Ale okres prawdziwej dominacji Die Rothosen zaczął się dopiero wówczas, kiedy drużynę wziął w obroty Ernst Happel.

Dla Austriaka praca w Hamburgu była jedną z ostatnich wielkich trenerskich misji w karierze. Happel był już wtedy żywą legendą piłkarskiej branży – z Feyenoordem podbił Europę, z Clubem Brugge zdominował ligę belgijską, z reprezentacją Holandii zdobył wicemistrzostwo świata. Gdzie nie trafił, tam pozostawiał po sobie dobre wspomnienia i odnosił większe bądź mniejsze sukcesy, imponując charyzmą i naturalnym, trenerskim instynktem. Oferta z HSV była dla niego tym bardziej kusząca, że tam nie musiał budować zespołu od zera. Przejął jeden z najpotężniejszych klubów nie tylko w Niemczech, ale w całej Europie.

Jego mądrość i zmysł taktyczny miały natomiast sprawić, by Die Rothosen nie byli dłużej “jednymi z”, lecz stali się po prostu najlepsi.

Już w swoim pierwszym sezonie Happel zrobił robotę. Sięgnął z klubem po mistrzostwo Niemiec i poprowadził HSV do finału Pucharu UEFA, gdzie lepsi okazali się jednak rywale z IFK Göteborg. Rok później było jeszcze lepiej – podopieczni Austriaka obronili tytuł, dzięki lepszemu bilansowi bramkowemu wyprzedzając w tabeli Werder Brema, czyli swoich lokalnych rywali. Jakby tego było mało, Hamburg zatriumfował również w Pucharze Europy. W finale Niemcy pokonali Juventus Turyn. Ten z Platinim, Bońkiem, Rossim i Tardellim.

Wielkie nazwiska. Lecz trzeba pamiętać, że HSV też miało kim postraszyć.

Na szpicy w niemieckim zespole szalał Horst Hrubesch, czyli Das Kopfball-Ungeheuer. Jeden z najlepiej główkujących napastników w dziejach futbolu. Piłki dogrywał mu Manfred Kaltz – ofensywnie grający wahadłowy obrońca, specjalista od mocno podkręconych dośrodkowań. Między słupkami stał Uli Stein, obronę trzymał Holger Hieronymus, a ofensywą dyrygował Felix Magath.

Kozacka paka. Nic dziwnego, że metody motywacyjne Happela doskonale działały na tych zawodników. Małomówny Austriak zwykł przed meczami przedstawiać swoim podopiecznym tylko dwa krótkie komunikaty: – Panowie, dzisiaj dwa punkty. Życzę powodzenia.

Przed finałem Pucharu Europy trener HSV posunął się tak daleko w swoim zaufaniu do zawodników, że pozwolił im nawet podjąć kluczową taktyczną decyzję. Happel zapytał bowiem zawodników, czy ma wyznaczyć krycie na plaster dla Michela Platiniego, który na początku lat osiemdziesiątych był u szczytu swoich piłkarskich mocy. Kolekcjonował Złote Piłki. Strzelał efektowne gole, rozdawał mnóstwo asyst. Piłkarze Hamburga uznali, że prowadzą sobie jednak z Francuzem bez dodatkowych środków ostrożności.

I na boisku rzeczywiście okiełznali, wydawać by się mogło, nieuchwytnego przeciwnika.

Po triumfie nad Juventusem dla HSV nadeszły gorsze czasy. Ekipa Happela w latach 1981 – 1982 mogła się pochwalić rekordową serią 36 meczów ligowych bez porażki, aż tu nagle przestała dominować i wypadła nawet na dwa sezony poza ligowe podium. Austriakowi udało się jednak pożegnać z klubem w godnym stylu. W 1987 roku HSV zajęło drugie miejsce w Bundeslidze i wygrało Puchar Niemiec. Wówczas Happel zakończył swoją misję i podjął pracę w ojczyźnie.

– Do dziś pamiętam jego radosny taniec po naszym zwycięstwie nad Juventusem – opowiadał Uli Stein. – Widok tańczącego trenera… To jakby zobaczyć papieża w kąpielówkach.

27. REAL MADRYT (1960-1969)

Era Miguela Muñoza w Realu Madryt trwała prawie półtorej dekady i trudno było ją rozpocząć lepiej niż od piątego z rzędu zwycięstwa w Pucharze Europy. Ono jednak było w dużej mierze zasługą Manuela Fleitasa – paragwajskiego szkoleniowca, od którego Muñoz przejął lejce na chwilę przed półfinałowym dwumeczem z Barceloną. Real wygrał w wielkim stylu, dwa razy zwyciężając po 3:1 i kwalifikując się do finału z Eintrachtem. Tego pamiętnego, wygranego 7:3, w którym wszystkie bramki podzielili między sobą Di Stefano i Puskas. Muñoz karierę trenerską zaczął zostając pierwszym w historii zdobywcą Pucharu Europy jako piłkarz i jako trener.

Na własny rachunek Muñoz zaczął jednak pracować od sezonu 60/61. Ze świadomością, że cokolwiek ugra, będzie musiał znów sięgnąć po Puchar Europy, by nikt nie zarzucił mu, że do największego z triumfów doszedł na plecach innego szkoleniowca. Cóż, po paru latach nikt już nie miał zamiaru wysnuwać podobnej tezy, po dziś dzień Muñoza nazywa się najwybitniejszym menedżerem, jakiego mieli Królewscy w całej swojej historii.

Początkom daleko było jednak do obiecujących. Za upokorzenie roku 1960 szybko zrewanżowała się Barcelona, w finale 1962 Real został zmiażdżony przez Benficę z rewelacyjnym Eusebio na przedzie, rok później nie udało się nawet przejść Anderlechtu w rundzie wstępnej. Ale Muñoz miał zaufanie Santiago Bernabeu. Dano mu pracować dalej, by rok później, po porażce w kolejnym finale z Interem Mediolan, radykalnie odmłodził zespół. Radykalnie, to znaczy pozbywając się z niego między innymi 38-letniego Alfredo di Stefano.

Real został zasilony młodą gwardią, głodną triumfów. W 1966 roku sięgnął po Puchar Europy po raz szósty, ale to liga stała się jego poletkiem. Pomiędzy 1961 a 1969 rokiem wygrał Primera Division ośmiokrotnie, raz tylko dojeżdżając do mety na drugiej pozycji. Właśnie wtedy, kiedy grał do końca w Pucharze Europy i ostatecznie doprowadził do tego, że Paco Gento mógł znów wznieść trofeum ponad głowę owładnięty ekstazą zwycięzcy.

Do Realu tamtych czasów przylgnęło określenie „Los Yé-yé” – „Yé-yé” mówiono bowiem w tamtym okresie na młodych Hiszpanów, odnosząc się do piosenki The Beatles „She Loves You”. Określenie to przylgnęło do piłkarzy Królewskich jeszcze mocniej po stylizowanej właśnie na The Beatles sesji zdjęciowej dla dziennika „Marca”.

26. FEYENOORD ROTTERDAM (1968-1971)

W 1966 roku Feyenoord Rotterdam dokonał jednego z najważniejszych transferów – o ile można w ogóle w tym kontekście użyć tego słowa – w całej swojej historii. Do portowego miasta trafił bowiem Ove Kindvall. 23-letni napastnik rodem ze Szwecji, który dotychczas wymiatał na amatorskim poziomie w ojczystym IFK Norrköping. Kindvall miał pomóc holenderskiemu klubowi w powrocie na ligowy tron. W sezonie 1964/65 Feyenoord zgarnął podwójną koronę, lecz już w kolejnej kampanii rotterdamczycy osunęli się na drugą lokatę w lidze. Wyprzedził ich nieznośny Ajax Amsterdam, gdzie swój pierwszy sezon w roli trenera klubu przeżył Rinus Michels, twórca koncepcji „futbolu totalnego”.

Rywalizacja między najsłynniejszymi holenderskimi klubami naprawdę nabrała wtedy rumieńców.

Obie ekipy miały swoje argumenty w tym wyścigu o dominację na holenderskim podwórku. Feyenoord miał wspomnianego Kindvalla, strzelającego w holenderskiej ekstraklasie bramki z regularnością zbliżoną do jednego trafienia na mecz. Ajax z kolei – fenomenalnego Johana Cruyffa. W Feyenoordzie szalał także Coen Moulijn. Ulubieniec kibiców, piekielnie szybki, waleczny i uzdolnionych technicznie skrzydłowy. Ajax odpowiadał na niego choćby Pietem Keizerem.

I można tę wyliczankę naprawdę długo ciągnąć. Tym bardziej, że od 1968 roku w Rotterdamie pojawiła się też diablo skuteczna odpowiedź na Rinusa Michelsa i jego futbol totalny. Odpowiedź nazywała się Ernst Happel.

Podczas gdy prawie cała piłkarska Europa stosowała ustawienie 4-2-4, austriacki szkoleniowiec chadzał swoimi ścieżkami. Rzadko tłumaczył się ze swoich wyborów, ale jego umysł nieustannie działał na najwyższych obrotach. On ustawiał drużynę w zdumiewającej formacji 4-3-3. Z dzisiejszej perspektywy to oczywiście dość oczywista taktyka, ale w końcówce lat sześćdziesiątych Happel uchodził za śmiałego rewolucjonistę, który łamie ogólnie przyjęte, piłkarskie prawidła.

Jego decyzje okazały się jednak niezwykle trafne.

W sezonie 1968/69 Feyenoord sięgnął po kolejny dublet na krajowej arenie. W następnych rozgrywkach nie udało się powtórzyć tego sukcesu, ale podopieczni Happela błysnęli w Pucharze Europy. Podczas gdy wszyscy czekali na wielkie triumfy Ajaksu i Michelsa, to rotterdamczycy zostali pierwszym holenderskim klubem, który zapisał na swoim koncie najcenniejsze trofeum w klubowym futbolu. W finale rozgrywek Feyenoord pokonał mocarny wówczas Celtic Glasgow. Gola na wagę zwycięstwa zdobył w dogrywce niezawodny Kindvall. Choć sekret doskonałej gry ekipy Happela tkwił nie w skuteczności napastnika, ale w doskonałej organizacji gry w drugiej linii. – Taktyka? Moja taktyka to: Coen Moulijn, Willem van Hanegem i Rinus Israël. Innej mi nie potrzeba – zwykł mawiać Austriak.

Chyba nieco zbyt skromnie, choć fakt faktem – wszyscy z wymienionych przez niego zawodników byli naprawdę niezwykli. Na osobny akapit zasługuje bez wątpienia wspomniany van Hanegem. Piłkarz, który ze swoją charakterystyką sprawdziłby się pewnie doskonale również w dzisiejszym futbolu, ponieważ łączył umiejętność rozgrywania piłki z ciężką, defensywną harówką i świetnym czytaniem gry. Taki Sergio Busquets przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.

Jeżeli ktokolwiek w Eredivisie operował wtedy futbolówką na poziomie zbliżonym do Cruyffa, to właśnie van Hanegem.

– Celtic nie przegrał dziś z Feyenoordem. To ja przegrałem z Happelem – stwierdził gorzko trener Szkotów, Jock Stein po finale Pucharu Europy. Przed meczem The Bhoys uchodzili za murowanych faworytów finału. Niewielu doceniało potęgę Feyenoordu.

Rinus Michels tak się zainspirował fantastyczną postawą odwiecznych przeciwników Ajaksu na europejskiej arenie, że sam również postanowił wzmocnić linię pomocy swojego zespołu, dlatego ściągnął do Amsterdamu Johana Neeskensa i zmodyfikował dotychczasowe ustawienie stołecznej ekipy. Jakie były tego efekty? Ha, o tym w dalszej części naszego rankingu.

MICHAŁ KOŁKOWSKI
SZYMON PODSTUFKA

fot. NewsPix.pl/Wikipedia

Najnowsze

Weszło

Komentarze

5 komentarzy

Loading...