Przejrzeliśmy sobie z nudów wypowiedzi ludzi rodzimej piłki w poszukiwaniu czegoś godnego skomentowania. Jak zwykle się nie zawiedliśmy, tym razem do drobnego zweryfikowania wybraliśmy Smudę i Piątkowskiego.
Franciszek Smuda skomentował na łamach Interii brak powołania dla Sebastiana Boenischa. Wydawałoby się, że obecny szkoleniowiec Wisły jest ostatnią osobą, która mogłaby wypowiadać się na ten temat. To właśnie zrobienie z Boenischa podstawowego obrońcy ostatecznie podważyło kompetencje Smudy jako selekcjonera reprezentacji Polski. Minęło jednak trochę czasu i Franz – licząc chyba na krótką pamięć kibiców – próbuje zrobić ze sprawy swój atut.
Za mojej kadencji w kadrze Sebastian był pewniakiem. (…) Chyba się nie pomyliłem co do Boenischa, bo gra regularnie u kolejnego już trenera Bayeru Leverkusen, a ostatnio wygrali nawet na Borussii Dortmund, co łatwe nie jest.
Przypomnijmy, że jedynym celem postawionym przed selekcjonerem Smudą było godne zaprezentowanie się na Euro 2012. Najsłabszym ogniwem tamtej reprezentacji był właśnie Boenisch, którego Franek uporczywie wystawiał mimo prawie dwuletniego rozbratu z piłką. Sebastian był w tak dramatycznej dyspozycji, że po turnieju przez ponad cztery miesiące nie mógł znaleźć żadnego klubu, mimo że miał swoją kartę na ręku. Kolejny profesjonalny kontrakt podpisał dopiero 4 listopada.
Smuda dumnie podkreśla, że nie pomylił się co do Boenischa, bo ten regularnie gra w ostatnich meczach. Franek zdaje się nie rozumieć, że jego zadaniem było wybranie najlepszych w 2012 roku, a nie takich, którzy dojdą do formy dwa lata później. Na tej samej zasadzie Smuda może mówić, że nie pomylił się skreślając Boruca i Żewłakowa, bo jeden jest dziś w głębokiej rezerwie, a drugi w ogóle nie gra w piłkę. Po raz kolejny potwierdziło się też, że Franz jako selekcjoner nie podjął ani jednej złej decyzji. Wszystko – bez wyjątku – zrobił dobrze.
Doszło nawet do tego, że Smuda puszy się, iż Boenisch był u niego pewniakiem. To tak, jakby sir Alex Ferguson pochwalił się, że postawił na Davida Moyesa, a prezes Leśnodorski wypinał klatę z powodu zatrudnienia Marty Ostrowskiej. Dla byłego selekcjonera najważniejsze jednak, że nie traci dobrego samopoczucia i jest zadowolony ze swoich decyzji. Kiedyś wielu podważało jego wybory, ale czas pokazał, kto tak naprawdę miał rację.
***
Mateusz Piątkowski pogadał ostatnio z „GW” na temat swojej formy strzeleckiej. Rzućmy okiem na fragment rozmowy:
– W tamtym sezonie zdobyłeś siedem goli, w tym masz już pięć, a jaki jest twój cel?
– Dziesięć bramek w sezonie będzie wynikiem, który mnie usatysfakcjonuje. A jeżeli będzie trzeba ten cel weryfikować, to mam nadzieję, że tylko w górę.
Nie ma to jak stawianie sobie ambitnych celów. Piątkowskiego usatysfakcjonuje więc, jeżeli w pozostałych trzydziestu spotkaniach zdobędzie pięć goli, mimo że w dotychczasowych sześciu (raz pauzował za kartki) strzelił tyle samo bramek. Innymi słowy, pięciokrotny spadek skuteczności nie wpłynie specjalnie na jego samopoczucie.
Co więcej, napastnik Jagiellonii ma nadzieję, że jeśli przyjdzie mu weryfikować swój cel, nie będzie musiał robić tego w dół. Rozumiecie? Nie ma pewności, że nie zawiesi sobie poprzeczki jeszcze niżej, tylko ma taką nadzieję. Na odważniejszą deklarację – na przykład, że gorszy wynik będzie dla niego porażką – nie starczyło mu już odwagi.
Najgorsze w tym wszystkim jest to całe asekuranctwo i zostawianie sobie otwartej furtki na zmianę założeń. Za jakieś dwadzieścia kolejek Piątkowski może powiedzieć, że wystarczy mu jednak osiem trafień, by czuć satysfakcję. Albo oświadczy, że pięć to też bardzo dobry wynik. To przecież tylko o dwa trafienia mniej niż w zeszłym roku , kiedy rozegrał – było nie było – najlepszy sezon w karierze.
Czy napastnik Jagiellonii wystawiłby się na pośmiewisko, gdyby zadeklarował dwadzieścia bramek w sezonie, a zdobył tylko piętnaście? Z pewnością nie zbłaźniłby się bardziej, niż gadaniem, że usatysfakcjonuje go pięć goli w trzydziestu meczach.
Fot.FotoPyK