Reklama

Ojrzyński się pieklił: Kaka, znów wychodzi twoja subtelność!

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

05 marca 2020, 15:23 • 18 min czytania 5 komentarzy

Dlaczego Jacek Magiera pytał się go o czystość w samochodzie i ułożenie butów w szatni? Czy grając w młodzieżowych reprezentacjach Polski czuł się gorszy od Kamila Glika, Kamila Grosickiego i Kamila Wilczka? Dlaczego Waldemar Fornalik pytał go o to, czy lubi piwo i w jaki sposób odpowiedział mu na tak zadane pytanie? Jak wspomina Bandę Świrów? W jaki sposób Leszek Ojrzyński motywował swój kielecki zespół do większej koncentracji? Czy chodził do kasyna? Co oznacza, że wolał wychodzić na miasto zamiast siedzieć w domu? Na te i na inne pytania w dłuższej rozmowie z nami odpowiada były ekstraklasowy piłkarz, a dziś trener juniorów w Rakowie Częstochowa i jeszcze czyny zawodnik w rezerwach tego klubu, Artur Lenartowski. Zapraszamy. 

Ojrzyński się pieklił: Kaka, znów wychodzi twoja subtelność!

***

Nie grasz już w piłkę na wysokim poziomie, a widzimy, że forma jest życiowa.

A, dziękuję, miło mi. Nie da się ukryć. Od momentu przyjścia do Rakowa, gdzie gram w drużynie rezerw i jestem asystentem w młodzieżowym zespole, forma idzie w górę. Schudłem cztery kilogramy. Ważę prawie tyle samo, ile za swoich najlepszych czasów w Koronie Kielce. I to tylko pokazuje, że mimo że to czwarta liga, to da się tu zachowywać profesjonalizm.

Czyli to nie tylko zasługa powrotu do domu.

Reklama

Trochę tak, ale siedem treningów plus mecz też robią swoje. Jest dużo pracy, kilogramy idą w dół, a klub kwitnie. Cała akademia jest prowadzona na wysokim poziomie, rezerwy mają określony cel z awansem na czele, piłka dalej mnie cieszy, ale to wszystko, wraz z porzuceniem piłki na wyższym poziomie, to była dla mnie ciężka decyzja. Zresztą nigdy nie jest łatwo. To zamknięcie pewnego etapu. Kierunkuję teraz swoją karierę w stronę trenerki, musiałem się trochę zastanowić, czy warto wyjeżdżać jeszcze gdzieś w Polskę i przedłużać wygodne życie piłkarza, czy podjąć bardziej przyszłościową decyzję.

Fakt, że wracam do klubu, w którym się wychowałem, jest dla mnie bardzo istotny. Stawiałem tu swoje pierwsze piłkarskie kroki, przeżywałem te wszystkie piłkarskie emocje po raz pierwszy, a teraz zaczynam współpracę z akademią, którą wzorowo zarządza Marek Śledź.

Generalnie jednak zmieniło się w Częstochowie bardzo dużo. 

Zmieniło się bardzo dużo, nie da się temu zaprzeczyć, ale sam stadion dalej jest taki, jaki był i w tej kwestii wszystko pozostaje jak dawniej. Przynajmniej na razie. W latach 94/95 byłem tutaj pierwszy raz, jako dzieciak, w towarzystwie taty. Potem jako nastolatek, młodzieżowiec i junior trenowałem w Rakowie, stadion faktycznie się nie zmienił, ale klub poszedł do przodu. W miejscu, w którym siedzimy był piach, a dziś możemy siąść i napić się kawy. Są boiskowa treningowe ze sztuczną nawierzchnią, są odnowione szatnie, boiska treningowe, wszystko wygląda lepiej. Krok po kroku.

Czym według ciebie jest wygodne życie piłkarza?

Dwa miesiące mija, odkąd zacząłem uczyć się trenowania w kategorii U-16 i widzę ogromną różnicę między życiem zawodnika a trenera. Dwa różne zawody, choć i tu, i tu mówimy o piłce. Nie zdawałem sobie sprawy, że przejście na rolę szkoleniowca to taki skok milowy. Będąc zawodnikiem myślisz tylko o sobie – przychodzisz na zbiórkę wcześniej, robisz indywidualne rzeczy na zajęciach, idziesz do fizjoterapeuty, przygotowujesz się po swojemu. Życie piłkarza, jeśli chodzi o wysiłek fizyczny, nie jest łatwe. Ale ma się dużo wolnego czasu i od ciebie zależy, jak się go wykorzysta.

Reklama

Chcąc, żeby trening był właściwy, trzeba się dobrze przygotować już dzień wcześniej. Zaplanować zmiany czasowe, wybór pozycji i dobór ćwiczeń. Kierujesz zespołem. Dochodzą do tego całe konspekty i przygotowywane ćwiczenia, które musisz wklepywać w komputer.

Łukasz Surma opowiadał, że dla niego przejście z piłki zawodowej do trenerki było o tyle trudne, że on w dzisiejszym świecie troszkę się nie odnajdował. Że wcześniej żył wygodnie, a tu nagle się okazało, że świat poszedł do przodu i trzeba za nim gonić.

Podpisuję się pod tym. Początkowo naprawdę było mi ciężko. Po dwóch miesiącach jest coraz łatwiej, ale różnice są widoczne. Człowiek musiał się zmienić. Chociażby w swoim podejściu do zawodników w szatni. Nie było nigdy tak, że nie doradzałem w kwestiach taktycznych. Wprost przeciwnie, lubiłem się odezwać, doradzić, podzielić doświadczeniem, ale teraz muszę kłaść uwagę na inne akcenty. Kiedyś, jako doświadczony zawodnik, łapałem kogoś indywidualnie i mówiłem:

– Kurwa, nie rób tak, bo wtedy rywal ma łatwiej.

I pokazywałem koledze, co może zrobić lepiej, gdzie popełnia błąd, ludzka rzecz. Kiedy jednak masz liczną grupę przed sobą, to musisz wziąć pod uwagę to, że nie da się spersonalizować tego przekazu. Trzeba znaleźć złoty środek. Język raczej nie powinien być wulgarny, raczej dosadny, zdecydowany, ale kulturalny, a nawet samo ustawienie ciała jest ważne – nie może być tak, że do części piłkarzy w szatni stoisz tyłem, bo oni automatycznie mniej uważnie cię słuchają.

Miałeś się od kogo uczyć w czasie swojej kariery. 

Nie chcę rzucać banałem i mówić, że od każdego swojego szkoleniowca wyciągnąłem coś konkretnego, ale taka jest prawda. Oczywiście, od jednego więcej, od drugiego mniej, bo często kluczową rolę odgrywa czas, jaki współpracowałem z konkretnym trenerem. Przykładowo, jeśli z trenerem Ojrzyńskim pracowałem w trzech klubach, Rakowie, Koronie i Podbeskidziu, sumując to wszystko wychodzą jakieś cztery lata, to naturalne jest to, że od niego wyciągnąłem najwięcej.

To jest taki trener, który wymaga takiego żołnierskiego drylu?

Jest w tym dużo prawdy, ale tylko w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Nie było tak, że ktoś się u niego stresował. Jego przekaz informacji był głośny, zdecydowany, ale mający w sobie coś takiego ciepłego, przyjemnego, co rozbijało groźniejsze akcenty. W samej jego postawie, takiej specyficznej, widać było jego stosunek do szatni. Ciało dopowiadało słowa.

Zupełnie różny był za to Waldemar Fornalik. Miałem przyjemność współpracować z nim w Ruchu. Inny typ charakteru, a jakim jest świetnym szkoleniowcem pokazują jego wyniki w tamtym czasie w Chorzowie czy teraz w Gliwicach.

Potrafi przykuć uwagę w szatni?

Potrafi, ale w innym stylu niż Ojrzyński. Jest spokojniejszy, bardziej wyważony, niepodnoszący głosu. Sam kiedyś stwierdził, że charyzma to nie jest tylko i wyłącznie umiejętność krzyczenia. Nie jest łatwo określić to prostymi słowami, ale trener to ma, po prostu.

Dobra, wróćmy do wygodnego życia piłkarza. 

Piłkarz ma bardzo dużo wolnego czasu i tylko od niego zależy, jak go spożytkuje, jak go wykorzysta, co z nim zrobi i czy w ogóle cokolwiek. Będąc młodszym popełniłem błąd, myśląc, że im dłużej będę spał, tym lepiej będę przygotowany do treningu. Uważam, że w dzisiejszych czasach piłkarz bardziej dba o dietę, jest lepiej obeznany w nowoczesnych technologiach i sposobach ułatwiających regeneracji, niekoniecznie trzeba tylko spać. Za mało dodatkowo trenowałem, za krótko współpracowałem z psychologiem, kiedy grałem już w Ekstraklasie.

Potrzebowałeś tego?

Brakowało mi odwagi, bałem się podejmować ryzyka, pójść bardziej do przodu. Po bardzo fajnym okresie w Koronie Kielce poszedłem za szybko w dół. Występów z każdym rokiem było coraz mniej i nie minęło za wiele, a już musiałem schodzić do niższych lig. Dużo wcześniej powinienem trenować z trenerem przygotowania motorycznego i mentalnego, zadbać o te szczegóły, które teraz są na porządku dziennym.

Kiedy wchodziłem do seniorów, w 2006 roku, tego nie było. Ale w czasie mojej kariery świat zaczął posuwać się do przodu. Żałuję, że nie skorzystałem z tego wszystkiego.

Zastanawia nas, jak to jest grać w jednej drużynie z zawodnikiem, z którym zarazem jeździ się na młodzieżową kadrę Polski w roli piłkarz-trener?

Chodzi wam o Jacka Magierę, tak? Ewenement. Miałem tę możliwość, że Jacka Magierę poznawałem dużo wcześniej. Też pochodził z Częstochowy, też pierwsze kroki stawiał u trenerów, u których ja uczyłem się futbolu – Roberta Olbińskiego i śp. Zbigniewa Dobosza. Później, jak już przyjechał do Rakowa, mogłem powiedzieć, że jest moim starszym kolegą, od którego mogę się uczyć. Bardzo otwarty dla młodych, chętnie pomagający. Mnie nie było specjalnie trudno wejść do szatni, bo od nastolatka miałem okazje trenować z pierwszymi drużynami Rakowa, gdzie właściwie cały zespół składał się chłopaków z Częstochowy. Wszyscy się znali, nie było dużej różnicy wiekowej i wspominany Jacek Magiera, którego transfer do III ligi był wielkim boomem transferowym, o którym pod Jasną Górą mówili wszyscy.

Przy okazji faktycznie jeździłem na różne konsultacji kadry, gdzie spotykałem go już w zupełnie innej roli. Zresztą to kapitalna historia, bo w kadrach młodzieżowych spotykałem wiele postaci, które przebiły się do wielkiej piłki. Przez kilka lat mijałem się z Kamilem Glikiem, Kamilem Wilczkiem, Tomkiem Cywką, Kamilem Grosickim, Patrykiem Małeckim.

Mocna ekipa. 

Byłem wtedy bardzo nieśmiały. Szkoda, że nie byłem odważniejszy. Siedziałem w kącie, skryty i przepraszałem, że w ogóle przyjechałem na tę kadrę.

Nie miałeś takiego myślenia, że to zaszczyt, iż zostałeś wybrany spośród tylu chłopaków z całej Polski?

Takie byłoby naturalne myślenie. To też jest teraz poruszane przy profilowaniu młodego zawodnika – charakter i świadomość samego siebie. Nie byłem przebojowy. Brakowało mi tego w piłce, żeby spróbować przebić się jeszcze wyżej. Jechałem na kadrę z myślą, czy naprawdę na to zasługuję, czy jestem wystarczająco dobry, zamiast jechać tam i myśleć, że tak, nie ma co się przejmować, jestem dobry, odwrócę swoje wątpliwości w atut.

Boisko cię weryfikowało?

Nie, nie czułem się gorszy. Jestem święcie przekonany, że w tamtym okresie byliśmy na równi. Zaraz jedna Wilczek, Glik i Matuszek pojechali do Realu, a potem z dwoma pierwszymi spotkaliśmy się w Piaście Gliwice. Zagrałem tylko jeden mecz, a chłopaki zagrali cały sezon, po którym Glik wyjechał do Palermo, a ja wróciłem do II ligi. Ogromna różnica pojechać do Włoch, a zejść dwa poziomy niżej. Kamil Glik był bardzo pewny siebie, zresztą Wilczek też, do tego dostawali wsparcie od trenerów i ten luz owocował.

Jakie więc były twoje relacje z Magierą? Bardziej zażyłe niż innych zawodników?

Nie mogłem sobie pozwolić na spoufalenie. W klubie traktowałem go jak starszego kolegę, w reprezentacji jako trenera. Zawsze podchodziłem do niego z dużą rezerwą i nawet teraz widzę, że to był błąd, bo powinienem być śmielszy, iść, podpytywać, a tego nie robiłem. To bardzo mądry facet. Sam się człowiek zastanawia, czy jest w stanie rozmawiać z nim na równym poziomie. Ludzie patrzą na niego jak w obrazek.

Pamiętam naszą pierwszą rozmowę, 2009 czy 201o rok, mój dobry okres w Rakowie, duże zainteresowanie klubów z Ekstraklasy, mogłem wybierać. Jacek wziął mnie na kawkę i nakłaniał mnie do treningu indywidualnego, do przykładania wagi do diety. Zadawał pytania, słuchał odpowiedzi i doradzał. Co jesz na śniadanie? Jak się przygotowujesz na trening? Już w tamtym okresie wyprzedzał trochę rzeczywistość, dysponując bogatszą wiedzą i większą świadomością.

Tłumaczył mi, że wizytówką piłkarza jest jego samochód – czy jest w nim utrzymana czystość? Tak samo z szafką w szatni – czy nie masz w niej bałaganu, czy buty nie są porozrzucane? Teraz to jest bardziej popularne, ale wtedy niewiele osób zwracała na to jakąkolwiek uwagę.

Zgadzasz się z tym?

Po części tak, wszystko zależy od osoby, ale to sporo pokazuje. Są tacy, którzy przyjdą, zostawią burdel w szatni i ani myślą cokolwiek sprzątać. To nie jest specjalnie odpowiedzialne podejście.

Odpowiedzialne podejście. Wydaje nam się, że w czasie twojej kariery przylgnęła do ciebie pewna łatka, a w środowisku ciężko z siebie coś takiego zerwać. 

Nie da się ukryć, że można raz czy drugi zrobić coś głupiego i nawet, jeśli człowiek odkręcałby to na tysiąc różnych sposobów, to i tak te wszystkie negatywy ogólnej w pamięci zostaną, przykrywając wszystkie lepsze rzeczy.

Tobie w rozmowach transferowych z niektórymi klubami przeszkadzała opinia faceta, który lubi się pobawić?

Miałem okres w moim życiu, że po meczach lubiłem wyjść na miasto. Nie tylko na imprezy, ale po prostu nie byłem domownikiem. Wolałem wychodzić z domu, nie skupiałem się na treningach i regeneracji, i może to był mój błąd. Może wtedy, w Kielcach, poczułem się zbyt pewnie. Wychodziliśmy drużyną, mieliśmy fajną ekipę, ale nie tylko, jak była okazja się ruszyć, to ruszałem, bo nie widziałem za wielu powodów, żeby siedzieć w domu. Taki tryb życia.

Czy przeszkadzało mi to w rozmowach transferowych z nowymi klubami? Nie powiedziałbym, ale ten wątek faktycznie przewijał się w początkowych rozmowach z trenerami. Interesowało ich, czy lubię wyjść na miasto, jak spędzam wieczory, czy piję alkohol.

Prowokowali. 

Dochodziły ich różne słuchy. Odpowiadałem im szczerze. Pamiętam rozmowę z Waldemarem Fornalikiem. Pierwszy spotkanie.

– Dzień dobry.

– Dzień dobry.

Jakaś tam kurtuazja i nagle:

– Artur, czy lubisz piwo?

– Wie trener, jak jest, czasem się zdarzyło. (śmiech)

Może każdego nowego tak podpytywał.

Jak wspominasz bandę świrów?

Korona Kielce mnie trochę zmieniła. Leszek Ojrzyński pomógł wydobyć mi z siebie odpowiednie pokłady wiary we własne umiejętności. Nigdy nie zapomnę jego słów, kiedy podczas treningu, wielokrotnie mówił mi w złości:

– Kurwa, Kaka, znowu wychodzi twoja subtelność.

Że też chciał i widział, jaki mam potencjał piłkarski, że jestem dobry, ale nie pokazuję wszystkiego. Miałem przyjemność pracy z Jerzym Brzęczkiem w Rakowie Częstochowa, i dzisiejszy selekcjoner reprezentacji Polski powiedział mi piękne słowa, że według niego jestem zawodnikiem, który może zajść bardzo wysoko, osiągnąć w piłce bardzo dużo, ale widocznie to nie szło w parze z moim charakterem.

W Kielcach byliśmy drużyną skazywaną na pożarcie. Ojrzyński ściągnął mnie z II ligi i uwierzcie mi na słowo, że nie był to transfer, który kogokolwiek rzucił na kolana. Niewielu było takich, którzy chwalili ten ruch, raczej większość mnie skreślała. Przez to, że pojawiła się wokół nas otoczka, że nie damy rady, że spadniemy, to chcieliśmy sto razy bardziej udowodnić, że jednak nam się uda. Byliśmy ekipą, która była jednością. Mimo że czasami brakowało nam umiejętności, to nadrabialiśmy kolektywem.

Najciekawsze wspomnienie?

Szkoda byłoby wybierać jedno. Pewnego razu, kiedy trening wyglądał źle i trener Ojrzyński miał do nas pretensje, że za mało się angażujemy, na następny dzień kazał nam przyjść do klubu o ósmej rano i siedzieć do szesnastej popołudniu. Myślenie na zasadzie, że skoro nie potrafimy zapieprzać na treningu, to żebyśmy zobaczyli, jak wygląda normalna praca. Jak to jest siedzieć w normalnej pracy. Innym przykładem, motywującym do większego zaangażowania, była sytuacja, kiedy przed spotkaniem z Wisłą Kraków zabrał nas na cmentarz na grób chłopaka, który zginął. Dzień później, grając w dziewiątkę, doprowadzamy do wyrównania. Ten remis był, jak zwycięstwo, jak triumf, jak trzy punkty.

Zostaje to w głowie?

Zostaje. Pamiętam takie mecze, jak z Legią, czyli drużyną, która wygrała mistrzostwo Polski, a ja strzeliłem jedną z bramek. To są piękne wspomnienia.

Z kim w tamtej szatni najlepiej się dogadywałeś?

Nie było grupek, nie było podziałów. Po każdym meczu zostawaliśmy całą ekipą. Szliśmy na odnowę i to nie było pół godziny czy godzina, a często po kilka godzin. Po zwycięstwie można było pozwolić sobie na piwko. Siedzieliśmy. Po przegranych meczach nie było tak, że musieliśmy razem posiedzieć i przegadać błędy, tylko autentycznie tego chcieliśmy, bo zależało nam na tym, żeby się poprawiać, żeby nie stać w miejscu.

Do teraz mam kontakt z Kamilem Kuzerą, Tomkiem Foszmańczykiem, Jackiem Kiełbem, Maćkiem Korzymem, Krzysiem Kierczem. W akademii Rakowa spotkałem się ze Zbyszkiem Małkowskim, gdzie trzy lata spędziłem w Kielcach, i za każdym razem, kiedy siadamy razem na kawce, to wracamy, trochę automatycznie, do czasów Korony.

Ile razy jeszcze Jacek Kiełb odejdzie i wróci do Kielc?

Matematycznie, to zanim zakończy karierę, jeszcze ze dwa razy (śmiech). Mówiąc poważnie, to nawet rozmawialiśmy ze Zbyszkiem, kiedy dowiedzieliśmy, że Jacek wraca do Korony, że nie jesteśmy tym specjalnie zdziwieni. Tam jest jego miejsce.

Bardzo rodzinny człowiek. 

Dokładnie, ale musicie się ze mną zgodzić, że jakkolwiek byśmy się z tego nie śmiali, to on zawsze najlepszy okres ma w tej Koronie. Trudno mu się dziwić, że cały czas tam wraca.

Zagraniczni zawodnicy w szatni Korony musieli się dostosowywać?

Aleksandar Vuković, Vlastimir Jovanovivć, Pavol Stano – mocne charaktery, ale wszyscy mówili bardzo dobrze po polsku, a nie tam, że na zasadzie Kali pić, Kali jeść i trzeciego Kaliego trzeba byłoby się domyśleć. To było płynne. To miało znaczenie. Vuko był przywódcą, wyrazista postać.

Ktoś się w tamtej szatni nie odnalazł?

Były osoby, które odchodziły po pół roku, bo się nie odnalazły, ale to nie był okres, kiedy przychodziły do nas jakieś ogromne nazwiska. Przez te moje trzy lata w Kielcach największe przetasowania miały miejsce przez ostatnie pół roku za czasów trenera Pachety. Dużo osób z zagranicy, a wcześniej kadra prawie w ogóle się nie zmieniała.

Pacheta nie mówił po polsku. 

Tak, i nigdy nie zgodzę się, że przekaz jest taki sam. Nawet, jeśli tłumacz byłby najlepszy, jeśli starałby się najbardziej na świecie, dawał z siebie absolutnie wszystko, to zawsze będzie to niepełne i nie tak trafiające, jak w przypadku bezpośredniego przekazu we własnym języku.

RAKÓW WYGRA Z POGONIĄ? OBSTAWIAJ W SUPERBET, GDZIE KURS NA TAKIE PRZEWIDYWANIE WYNOSI 2.55

Wyjście do kasyna. Zdarzyło się?

Zdarzyło się.

Solidne pieniądze, idące w pensję, szły w ruch?

Nie, nigdy.

To jest takie piłkarskie?

To się zmienia, teraz już się od tego odchodzi, ale kiedyś było inaczej, zdarzało się piłkarze wychodzili. Bywało się też w Kielcach, raz na jakiś czas, nie jakoś często, ale to była zwyczajna rozrywka. Różni zawodnicy z całego świata sami w szczerych biografiach się do tego przyznają, że spędzali w kasynach noce i przetrwaniali grube pieniądze, ale ja praktycznie nie znam takich przypadków.

Co cię ciągnęło do kasyna?

Mogę odpowiedzieć tak, jak czytałem w biografiach. To jest odskocznia, bezpieczne miejsce, gdzie nie ma kibiców i przy okazji w grę wchodzi jeszcze adrenalina.

Na własnym przykładzie możesz to potwierdzić?

Po części tak, choć wielkim graczem kasynowym nie byłem. Chodziłem czasami – z ciekawości, z chęci spędzenia czasu z fajnymi ludźmi w miejscu, gdzie nikt specjalnie nie będzie zawracał ci głowy. W kasynie nikogo nie obchodzi, czy gra akurat znany zawodnik czy babcia, która przyszła pograć z emerytury.

 

Wygrywałeś czy przygrywałeś?

Tam się nie wygrywa.

Niewielkie stawki czy cztery zera?

Aż tak to nie, bez przesady, ale różnie zdarzało się. (śmiech)

Wyrasta się z tego?

Dojrzewa się. Po czasie człowiek widzi, jakie błędy popełnia. Kiedyś było inaczej. Inna świadomość. Mniejsza.

W pokerka gra się też w autokarze. 

Nie byłem w klubie, gdzie nie grało się w pokera w autokarze, ale oczywiście nie każdy musi grać. Był przykład w jednym klubie, kiedy nie wolno było grać w dniu wyjazdu na mecz, bo trener bał się, że któryś z jego zawodników przegra jakąś sporą kwotę i nie będzie w stanie skupić się na meczu. Zamiast iść spać i koncentrować się na występie, to będzie zastanawiał się, jak tu, cholera jasna, odrobić stracone pieniądze. Dlatego łatwiej grało się po wygranych meczach, bo mieliśmy dodatkową nagrodę, która pozwalała nam nie siedzieć sześciu godzin, patrząc tępo w krajobraz za szybą, tylko znaleźć sobie formę relaksu. Wszystko odbywało się w akceptowalnych granicach.

Zdarzały się kłótnie?

Zdarzały się, ale bardzo rzadko, pojedyncze sytuacje. Przede wszystkim sytuację normowały normalne stawki.

Co to oznacza dla ciebie?

Wejście do gry za złotówkę lub dwie, to nie jest wygórowana kwota.

To jak gra licealistów!

Nie mówię, że te stawki się potem nie zwiększały. (śmiech) A poważnie, to nigdy nie było tak, że ktoś przyjechał do hotelu i pluł sobie w brodę, że właśnie stracił kilka tysięcy. Piłkarz też jest człowiekiem. Nie mówię, że to jedyny sposób odpoczynku, że życie zawodnika jest takie trudne i wymaga oderwania głowy, nie, absolutnie nie, ale nie rozumiem tego wytykania palcami.

Wzrost twojej pewności siebie wiązał się z tym, że grałeś dobrze i pojawiały się jakieś propozycje transferowe? 

Czułem się pewniejszy. Swego czasu, będąc w Rakowie, na szesnaście klubów w Ekstraklasie miałem kilka propozycji, nawet około dziesięciu. Później po Koronie miałem ofertę z Rumunii. Pierwsza liga. To nie było Cluj, ani Steaua, ale też klub z najwyższej klasy rozgrywkowej. Wtedy bardziej bym zaryzykował. Zabrakło odważnej decyzji.

Co cię trzymało w Polsce?

Sam się trzymałem, klub mnie nie trzymał. Brakowało mi zdecydowania. Miałem w Rumunii zarabiać pięć tysięcy euro plus mieszkanie i dodatkowe premie.

Nieźle.

Teraz żałuję, że nie wyjechałem.

W Kielcach zarabiałeś więcej?

Oczywiście, że nie. To nie było jednak tak, że dostałem propozycje i od razu zdecydowałem, że nie jadę. Dowiadywałem się. Zadzwoniłem do Pawła Golańskiego, do innych osób, wiedziałem, że tam są trzy-cztery kluby, które płacą, a reszta ma swoje problemy. Nie wiedziałem, czy w ogóle te pieniądze dostanę. Paweł polecił mi, żebym popytał w źródłach menadżerskich, czy ten klub jest wypłacalny i z tego, co się dowiedziałem, to nie musiało być tak do końca. Nie byłem przekonany. Tym bardziej, że zaraz dostałem propozycje z Ekstraklasy od Leszka Ojrzyńskiego z Podbeskidzia Bielsko-Biała.

Miałem słabsze ostatnie pół roku w Kielcach. Mniej grałem, w okresie przygotowawczym złapałem nieprzyjemną kontuzję, a nie byłem też już pierwszy wyborem trenera Pachety, więc to była najwyższa pora na zmianę. Chciałem grać regularnie, powtórzyć wyczyny z Korony Kielce, ale nic bardziej mylnego, bo w naturze nic nie zdarza się dwa razy. Nie powinno się myśleć w ten sposób, że coś można powtórzyć.

Czułeś się w którymś momencie kariery mocnym ligowcem?

Czułem się. Wszystko szło w dobrym kierunku, stąd też moje pozytywne myślenie o przygodzie w Podbeskidziu, a to że nie wyszło – szkoda.

Szatnia piłkarska jest lanserskim miejscem?

Tak to wygląda z zewnątrz, w środku nikt nie licytuje się na lepszy samochód, droższy zegarek, bardziej luksusowy apartament. Nie jest tak, że piłkarze robią wyścigi, kto lepiej zarabia i kogo stać na więcej. Jeśli ktoś dostaje sporą kasę z klubu, to wiadomo, że kupi sobie droższe auto, bo go na to stać. Normalny człowiek w normalnej pracy zrobi tak samo. Nic dziwnego.

Zrobiłeś karierą na miarę potencjału?

Nie. Zachowałem nawet fragment wywiadu z trenerem Ojrzyńskim za czasów jego pracy w Rakowie, kiedy szedłem do Piasta w którym powiedział, że mam szanse zagrać w kadrze Polski. Trener Brzęczek, dzisiejszy selekcjoner, też wypowiadał się o mnie bardzo pozytywnie. Teraz może mnie zaprosić na kadrę, ale chyb tylko na trybuny, żebym poklaskał. To też może o czymś świadczyć. To było dziesięć lat temu, ale zostaje w pamięci. Wierzyłem w to, a że potoczyły się inaczej? Cóż mogę zrobić…

ROZMAWIAŁ: JAN MAZUREK I DANIEL CIECHAŃSKI

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Weszło

Komentarze

5 komentarzy

Loading...