Reklama

Czasem mam wrażenie, że w klubach wszyscy są zadowoleni, tylko nie ten, co daje pieniądze

Autor:

02 marca 2020, 12:24 • 24 min czytania 0 komentarzy

– Czasem mam wrażenie, że w klubach wszyscy są zadowoleni, tylko nie ten, co daje pieniądze. Wszyscy zadowoleni, bo zarabiają niemało, ale oprócz tego zadowolenia nic nie ma. Są rozbieżne cele – jeden ma taki, żeby tu jak najdłużej pobyć, bo dostaje dobre pieniądze, drugi żeby się indywidualnie pokazać i grać wyżej, trzeci żeby się nie narobić. A prezes? Prezes będzie płacił – mówi nam Piotr Dziewicki, były piłkarz Polonii, Amiki, Antalyasporu.

Czasem mam wrażenie, że w klubach wszyscy są zadowoleni, tylko nie ten, co daje pieniądze

Z Piotrem porozmawialiśmy również o trudnych początkach Olisadebe w Polsce. O mistrzostwie Polonii Warszawa. Jak przepadł mu kontrakt w Spartaku Moskwa i mundial w Korei i Japonii. O pokonaniu Jose Mourinho. O wychodzeniu z pancernej szafy u Józefa Wojciechowskiego. O tym jak Turcy sondowali… czy można powołać go do swojej reprezentacji. Wreszcie o swoim pomyśle na biznes, który z powodzeniem rozkręca, bo z jego systemu AiCOACH korzysta już nawet reprezentacja Polski. Zapraszamy.

***

PIOTR DZIEWICKI: – W Polonii pojawiłem się w 1993 roku jako junior. Przeszedłem tu wszystkie szczeble od juniora młodszego do pierwszej drużyny. Dojeżdżałem na treningi z Milanówka, a te, co ciekawe, odbywaliśmy wtedy choćby na płycie Stadionu Dziesięciolecia. Bywałem na nim wcześniej z mamą przy okazji zakupów – głosy chodziły, że można tu kupić nie mydło i powidło, a mydło i czołg. To tu kupiłem buty piłkarskie copa mundiale, wtedy trudno dostępne – buty prawie do gabloty. Korzystałem z nich tylko na meczach, bo na Saharze, czyli bocznym boisku Polonii, szybko by się zniszczyły. Do dziś pozostałem im wierny.

Trenowaliście na Stadionie Dziesięciolecia?

Reklama

Tak. Trenowaliśmy tu trzy razy w tygodniu, graliśmy też w weekend mecze w odpowiedniku dzisiejszej CLJ, więc przyjeżdżały drużyny z Białegostoku, Ełku, Suwałk. Drewniane bramki pamiętały jeszcze Lagunę. Gra tutaj zatykała dech w piersiach, czuło się ogrom obiektu, przytłoczenie trybunami. Z boiska tylko widziałeś, że po koronie spacerują ludzie i robią zakupy.

Jak u pana było wtedy, na samym początku piłkarskiej pasji, z sympatiami klubowymi?

Z bratem kibicowaliśmy każdej polskiej drużynie grającej w pucharach, więc Legii siłą rzeczy też. Natomiast wtedy nie zdawałem sobie sprawy z pewnych rzeczy, animozji. Pamiętam jak brat zabrał mnie na mecz Legii Warszawa z Lechem Poznań. Siedziałem na żylecie. Po murawie biegał Jacek Dembiński – lata później, gdy spotkałem Jacka w Amice, mówiłem mu, że oglądałem go jeszcze z trybun.

Miłość do Polonii zaczęła kwitnąć może nie tyle w momencie, w którym tam przeszedłem, co ze wzgląd na ludzi, których tam poznałem. Choćby świętej pamięci trener Stanisław Kralczyński – uczył nas zawsze moralności, etyki. Chciał, żebyśmy wyrośli na porządnych ludzi i myślę, że to mu się udało. Nielicznym udało się przebić do piłki, ale spotykamy się z chłopakami do dzisiaj i każdy jest po prostu porządnym facetem, to największy sukces.

To na co konkretnie trener Kralczyński kładł nacisk?

Na to, żeby szanować drugiego człowieka. Słuchać go. To główne rzeczy. Ciągle wspominał o tym, także przed meczami – OK, gramy z drużyną, której nie lubimy, powiedzmy z Legią. I można jej nie lubić. Ale trzeba ją szanować. Trener Kralczyński dobrze to rozumiał, sam miał kiedyś flirty z Łazienkowską.

Reklama

Miałem też szczęście trenować u trenera Dowhania, gdy prowadził rezerwy Polonii, a później pamiętam go też jako trenera bramkarzy przy pierwszym zespole. Jest w Legii od wielu lat, ale nie ma żadnych problemów z tym związanych, nie ma mowy o pretensjach, animozjach czy czymś podobnym. Zawsze jak się widzimy, mile wspominamy stare czasy.

Iskrzyło na waszych juniorskich meczach z Legią?

Raczej z Agrykolą, która była mocno kojarzona z Legią. Oczywiście, chociaż zarazem my… mieliśmy tam kolegów. Spotykaliśmy się prywatnie choćby z Tomkiem Jarzębowskim czy później z Maćkiem Sawickim, który trafił do Legii z Ursusa. Mieliśmy w drużynie syna Andrzeja Sikorskiego, Maćka, który nie krył się z tym, ze jest kibicem Legii Warszawa. Myśmy z tego powodu żadnego problemu nie robili, czasem pojawiała się tylko klasyczna szyderka w szatni, ale przede wszystkim Maciej był bardzo dobrym kolegą. Maciek kiedyś przyszedł nawet na mecz – nie uwierzy pan – z wydzierganym na tyle głowy znaczkiem Legii.

Jak Grzegorz Szamotulski.

Tak, tylko Maciej grał w Polonii i tak występował w meczach. Działacze czasem sugerowali, że przesadza, niektórym kibicom rzecz jasna też to się nie mogło podobać, natomiast my się bardzo lubiliśmy i nadal lubimy. Stawiał sprawę jasno, że jest fanem Legii i Szamo, nie mieliśmy z tym problemu. Dziś Maciek jest trenerem bramkarzy w Rakowie Częstochowa, pozostał w piłce.

Pan kiedykolwiek miał nieprzyjemną sytuację ze strony kiboli?

Nie w czasach juniorskich. Najwyżej patrzono się na mnie spode łba, nie dochodziło do rękoczynów, szykanowania. Mam wrażenie, że wtedy, choć różne rzeczy działy się na trybunach, taka była świętość: nie wciągać w takie sytuacje dzieci, nie atakować kobiet. Dzisiaj mam wrażenie, że to poszło w bardzo złym kierunku.

Ta sytuacja z Kisielem czy dzieciakami z akademii Polonii… Nie chciałbym mówić, że problem jest z kibolami Legii, bo to nie dotyczy Legii, tylko całego ruchu. Problem jest wszędzie, w Polonii też się niektórym głowa zagrzeje, nie ma świętych. Ja sam byłem na turniejach dziecięcych, gdzie grupy wywierały nacisk, źle się wyrażały o dzieciakach, atakowały rodziców. To oburzające sprawy. Ja tego nie rozumiem. Można się nie lubić, a zarazem wypić wspólnie piwo w jednym mieście. Kluby są odpowiedzialne, ale myślę, że tu jest potrzebne wsparcie rządowe, policji, i tym tokiem egzekwowanie kar.

Sam miałem jedną sytuację, ale już po skończeniu kariery piłkarskiej, gdy mój syn grał w akademii Polonii. Zabraliśmy syna i jego kolegę w koszulkach polonijnych na pokaz fontann. To było zaraz po zajęciach, więc młodzi się nie przebrali, byli jeszcze w strojach, w butach. Stoimy, ludzi bardzo dużo, a z naprzeciwka idą “kibice” przeciwnej drużyny, trochę podchmieleni. Widzę, że dziwnie się patrzą na dzieciaki, szepczą do siebie. Moja żona bardzo się przestraszyła. Ale w pewnym momencie, gdy podchodzili, jeden mówi:

– Piotrunia, to ty?

Okazało się, że to mój znajomy z Piastowa. Zaczęliśmy rozmawiać. Ze trzech z tej grupy dziesięciu wciąż było bardzo niezadowolonych, próbowali coś szurać, ale zostali spacyfikowani i sprawa rozeszła się po kościach. Ale gdybyśmy się nie znali, myślę, że chcieliby zabrać koszulki dzieciom. A ja musiałbym się wstawić – nie wiem do czego by doszło.

Ta sytuacja z transparentem, dotyczącym zarówno piłkarza, jak i inwestora – u nas nigdy nie było problemu, że Tomek Kiełbowicz przechodzi do Legii, tak samo Michał Żewłakow. Taka jest kolej rzeczy i życia piłkarza. To, co się wydarzyło, uważam, że jest źle odbierane również u większości kibiców Legii. Myślę, że większość chciałaby derbowego meczu w Warszawie. To są zupełnie inne emocje, to jest święto, Warszawa jest dużym miastem, spokojnie ma miejsce na dwa dobrze działające duże kluby.

Najbardziej pamiętne dla pana derby?

Te, w których kibole wdarli się na płytę Polonii i mecz był na chwilę przerwany. Wtedy faktycznie, poczułem się dziwnie. Natomiast było takie poczucie, że zawodnicy to świętość. Nikt nie zrobił krzywdy zawodnikom, oni się chcieli dostać do kibiców.

Kto robił na panu największe wrażenie, gdy wszedł pan do seniorów Polonii w połowie lat dziewięćdziesiątych?

Grzesiek Lewandowski, znowu: były legionista. Oglądałem jego mecze w pucharach dla Legii. Idolem boiskowym był Janek Gałuszka, bo grał na tej samej pozycji co ja, dużo go podpatrywałem. Umiejętnościami imponował Arek Bąk, wiadomo jakim graczem był Tomek Wieszczycki. Mariusz Pawlak, Donatas Vencevicius, Piotrek Wojdyga, Igor Gołaszewski, Arek Kaliszan, Tomas Zvirdaugskas, Grazvydas Mikulenas… Bardzo, bardzo mocne nazwiska przewijały się wtedy przez Polonię. Kadra była tak szeroka, że na jednym meczu drugiej drużyny w Konstancinie zagrało jedenastu pierwszoligowców. Najpierw z pierwszym zespołem trenowałem, debiut przyszedł dopiero w mistrzowskim sezonie Polonii. Byłem cierpliwy.

Mogłem jednak zadebiutować dużo wcześniej. Przygotowania do rundy wiosennej sezonu za trenera Małowiejskiego, który lubił dawać szanse młodym. Niedziela świąteczna, my mieliśmy sparing ze Stomilem o 12. Spóźniłem się na zbiórkę przez to, że dojeżdżałem z Milanówka, a wtedy akurat nie jeździły wszystkie pociągi, o czym zapomniałem. Na mecz dotarłem o 12:10. Pamiętam jak trener Małowiejski powiedział mi:

– Synku, miałeś dziś zagrać. Ale następną szansę, nie wiem, kiedy dostaniesz.

Myślę, że jakbym wtedy dobrze wypadł, mógłbym pograć w lidze. Od tamtej pory nie lubię się spóźniać na jakiekolwiek spotkania, jakiekolwiek wydarzenia. Dzieciom nawet nie daję spokoju, gonię je przed wyjściem do szkoły, żeby były na czas.

Jako najmłodszy w drużynie rozstawiał pan pachołki?

Oczywiście. Siatki, piłki – takie rzeczy trzeba było robić. Ale jak wychodziliśmy na trening, pokazywaliśmy starym, gdzie ich miejsce.

Co pan przez to rozumie?

Była zasada, że staremu nie można było nigdy nic powiedzieć, bo można było dostać również w dziób. Ale gdy zaczynał się trening, to muszę przyznać, że czasem starzy płakali – to mówię w cudzysłowie, chodzi o to, że w szatni słowa nie mogłeś powiedzieć, to tu odpłacaliśmy bardzo ostrą i ambitną grą. Trenerzy tylko się śmiali przy linii. Nie mówię, że byliśmy upokarzani, ale istniała żelazna hierarchia. Kiedyś wszedłem do szatni i powiedziałem do Piotra Wojdygi:

– Dzień dobry, proszę pana.

Odpowiedział:

– Młody, jeszcze raz powiesz do mnie per pan, to takiego kopa w dupę dostaniesz, że w piwnicy będziesz się przebierał.

Ostatni raz powiedziałem “proszę pana”. Ale siatkę nosiłem.

Po piwo też pan musiał chodzić?
Zdarzyło się na wyjeździe w Tunezji. To było roztrenowanie w grudniu, zostałem wysłany chyba nie po piwo, tylko po whisky. Oczywiście nie mogło być inaczej, wracając natknąłem się na trenera Wdowczyka. Jakoś trzeba było zgrabnie wybrnąć, że to co mam w siatce, to nie do końca będzie z tego korzystała młodzież. Trener wiedział o co chodzi, ja, nie puszczając wtedy pary z ust dla kogo to niosę, dostarczyłem zamówienie. Ale to było roztrenowanie, integracja tutaj to jeden z celów, więc trener przymknął oko.

Pamięta pan gdy Olisadebe pojawił się w klubie?

Emsi przychodząc do nas wszedł w rytm regularnych kontuzji mięśniowych. Ludzie w klubie wieszali na nim psy, zawodnicy również. Niezadowolenie było później jeszcze większe, bo nie rozumieli pewnych rzeczy. Trenerzy Wdowczyk i Engel wraz ze sztabem medycznym i zespołem fizjoterapeutów doszli do wniosku, że Oliego trzeba objąć treningiem indywidualnym.

Dzisiejsze standardy.

Tak, wtedy jednak nie. Emsi był prawdziwym szybkościowcem. Włókien mięśniowych białych tych szybkokurczliwych, miał zdecydowaną przewagę nad włóknami wolnokurczliwymi, więc źle znosił zajęcia skierowane na wytrzymałość i od tego łapał urazy. Jego treningi indywidualne były naprawdę indywidualne: biegamy po górach z trenerem Małowiejskim, zima. My biegamy, a Emsi po tych górach chodzi. Wiadomo, że to rodzi uszczypliwości, choć z punktu widzenia przygotowań i etapu na którym się znajdowaliśmy Olisadebe wykonywał tą samą pracę, nie szkodzi, że wolniej. Nie wszyscy to w szatni rozumieli. Ale gdy w końcu doszedł do formy był nie do zatrzymania, wtedy jego postrzeganie się zmieniło. To była eksplozja. Bez niego mistrzostwa byśmy nie zdobyli.

Może to tłumaczy jego późniejsze problemy w Panathinaikosie, gdzie także od pewnego momentu trapiły go kontuzje – być może nie każdy trener chciał iść tak mu na rękę.

Jestem pewny, że gdyby nie tamte decyzje trenerów i sztabu medycznego, Emsi nie odniósłby takiego sukcesu.

Chodził z wami do “Lolka”?

Był skromny, spokojny, na pewno nie był typem gwiazdy, nawet jak strzelał w reprezentacji Polski. Pamiętam jak na zakończeniu sezonu napił się z drużyną. Nie trzeba było dużo, żeby Emsi zrobił się taki ululany. Sympatyczny, ciepły człowiek. Czarnoskórzy piłkarze, który wtedy trafiali do Polonii, to byli naprawdę fajni ludzie, dobrze zgrali się z zespołem, klubem – choćby Tolek Ekwueme, ale też jego bracia. Na pewno Tolek był bardziej rozrywkowy, Olisadebe raczej nie korzystał “z uroków życia”.

W “Lolku” toczyło się życie szatni?

Często się tam spotykaliśmy, nie tylko po meczach, ale też w tygodniu. To była duża siła, integracja przekładała się na boisko. Spotykaliśmy się całymi rodzinami. Wiem, że to wyświechtane hasło, ale naprawdę wtedy byliśmy jedną wielką rodziną. W szatni był podział na młodych i starych, na boisku czasem iskrzyło, ale te spotkania prywatnie, w Lolku, były finalnym elementem spajającym, tu wszystko można było wyjaśnić, tu wszystko się sklejało.

Ważnym elementem mistrzowskiej układanki był też Janusz Romanowski.

Nie pamiętam momentu, w którym pojawił się w klubie, ale później robiłem retrospekcję i widać jak ta drużyna była budowana. Nie w rok, a od 96 po każdym sezonie dołączały kolejne ogniwa. Już przed mistrzostwem Polonia była w czołówce, sezon wcześniej zrobiła wicemistrzostwo. Pan Romanowski był więc na pewno człowiekiem cierpliwym, zaufał też właściwym osobom.

Spotykaliśmy się z prezesem w Centrum Promocji Kadr w Konstancinie, podczas przedmeczowych zgrupowań. Był osobą zasadniczą, umiał przekładać swoje myśli na słowa, ale choć dużo mówił, mimo wszystko był w tym konkretny.

Jak pan wspomina fetę mistrzowską Polonii?

Głównie na stadionie. Ich Troje zagrało krótki koncert i zaśpiewało naszą piosenkę “a wszystko to, bo ciebie kocham”, którą często śpiewaliśmy po wygranych meczach dedykując ją Polonii. Feta w gronie zamkniętym później przeniosła się do Konstancina.

Tak naprawdę dla mnie najbardziej pamiętnym momentem był mecz na Łazienkowskiej, gdzie wygraliśmy 3:0 pieczętując zdobycie tytułu właśnie tam, na trzy kolejki przed końcem sezonu. Rzecz wyjątkowa. A jeszcze wtedy wygraliśmy Puchar Ligi, także na Łazienkowskiej. Trochę napsuliśmy krwi kibicom Legii… Jeszcze lata później przy okazji różnych meczów, także gdy przyjechałem z Amiką, nie zapominali mnie „mile” pozdrowić.

Był pan młodym stoperem, który zdobył tytuł z Polonią. Dziś urywałyby się do pana telefony z zachodnich klubów.

Było konkretne zainteresowanie z Wisły Kraków, ale Wisła nie chciała dać za mnie miliona euro. Równie konkretny był jednak Spartak Moskwa i pojechałem wtedy do Antalyi na siedem dni testów. Trener Licka, któremu wiele zawdzięczam od strony szkoleniowej, ostrzegał mnie:

– Nie jedź tam Piotr. Wrzucą cię do pudełka razem z pięćdziesięcioma innymi, potrząsną, rzucą o ścianę i zobaczą kto przeżyje.

Ale klub bardzo namawiał mnie, żebym tam pojechał, w grę wchodziły duże pieniądze. Nie ukrywajmy, dla mnie też to była kusząca perspektywa, świetny trzyletni kontrakt, praca z trenerem Romancewem, a w szatni znakomitości reprezentacji Rosji. Pojechałem. I to był jedyny raz w karierze, kiedy mi się białe myszki ze zmęczenia pojawiły przed oczami.

Gorzej niż bieganie po górach?

Bieganie po górach to była pestka. Przykładowo – po trudnym i wyczerpującym treningu mieliśmy rozbieganie, bieg od narożnika szesnastki do drugiego narożnika po przekątnej boiska w tempie 50% i wzdłuż pola karnego truchtem. Ale wszyscy się ścigali, wszyscy chcieli być pierwsi, najmocniejsi. Ja też nie chciałem być ostatni, więc biegłem, ile serce pozwalało pompować krew. Potem miałem dość. To była przesada, przeciążenie organizmu. Zjadłem obiad i leżałem jak placek. Nie udało się tego transferu ostatecznie dopiąć, dopiero lata później w Turcji dowiedziałem się dlaczego. Spotkałem wtedy rosyjskiego menadżera, a on mi powiedział:

– Dziewicki, ty wiesz czemu nie wzięli cię do Spartaka? Bo menadżer się nie dogadał co do prowizji.

Prawda czy nie prawda, nie wiem. Taką dostałem informację. Przez ten Spartak przepadła mi też kadra, byłem powołany na cypryjskie zgrupowanie, ale po tych testach tak byłem przeciążony, że doznałem kontuzji mięśniowej w sparingu z ŁKS-em. Kadra mi odjechała. A wierzę, że gdybym pojechał na to zgrupowanie, być może pojechałbym też na mundial.

Jest pan pewien? Mieliśmy wtedy na pana pozycji dużą konkurencję.

Wiem, ale pojechał z polskiej ligi Arek Głowacki. Wydaje mi się, że była duża szansa, aby trener Engel zabrałby mnie na mistrzostwa. Tak mi się wydaje. Ufał mi, natomiast ja wiele trenerowi zawdzięczam, to on mnie wprowadzał do Polonii, to on podpisał ze mną pierwszy kontrakt, to on dał mi zadebiutować, to z nim zdobyłem mistrzostwo Polski.

Po Polonii odszedł pan do Amiki.

Musiałem się zrzec sporych pieniędzy, żeby trafić do Amiki. Wiem, że ci, którzy zostali i się sądzili, mieli potężny problem ze ściągalnością – ja podpisałem ugodę. Początek był trudny, ciągle miałem problem z kontuzjami. Co zaczynałem grać – nowy uraz. Ale gdy już zacząłem grać, byłem bardzo zadowolony, zarówno jeśli chodzi o część sportową, jak i taką ludzka. Szedłem tam z Arkiem Bąkiem i Mateuszem Bartczakiem, więc było raźniej. Drużyna świetna: Dembiński, Skrzypek, Mielcarski, Bieniuk, Dawidowski, Zieńczuk, Szamotulski, Wasilewski, Kryszałowicz… a do tego naciskała zdolna młodzież. Zamieszkałem we Wronkach i bardzo to sobie chwaliłem, pasował mi taki klimat małej miejscowości. Mój syn urodził się w Poznaniu, więc to dodatkowa nutka nostalgii.

Zagraliście wtedy w pucharach, pamiętna faza grupowa.

Było na pewno ciężko, trudne mecze. Wysoko polegliśmy. Takie było nasze miejsce w Europie, ale też spójrzmy z dzisiejszej perspektywy, że to jednak była faza grupowa. Zapomina się też o tym, że te doświadczenia później zaprocentowały dla całego szeregu zawodników, którzy zrobili wynik w pucharach z Lechem Poznań.

Pan jeszcze w Polonii miał pucharowe przetarcia, ograł choćby 2:0 Porto Jose Mourinho.

Mourinho był wściekły po tym meczu, opowiadał o tym Grzesiek Mielcarski, który wtedy w Warszawie był tłumaczem Jose. Niby dwumecz był ustalony – 6:0 przegraliśmy w Portugalii – ale to spotkanie go rozwścieczyło. Żadnego meczu nie traktował ulgowo. Ja do dzisiaj mam koszulkę Maniche z tamtego meczu, ale największe wrażenie w tamtym z FC Porto robił Deco.

Panathinaikos w dwumeczu o Ligę Mistrzów był do ogrania?

Tak. Remis u nas, 1:2 wyjazdowe, gdzie mimo gry w dziesiątkę przez większość spotkania graliśmy dobrze… Kto wie jak by to się ułożyło, gdybyśmy mieli trochę więcej skuteczności, bo w Płocku mogło być równie dobrze 5:2. Albo chociaż gdyby nie ta czerwona kartka w Grecji, z którą się nie zgadzam… powiem tak, to były dziwny mecz. I tak to zostawmy.

Z Polski wyjechał pan do Antalyasporu.

Miałem trafić do Lecha, miałem gotowy kontrakt, ale spieraliśmy się o drobiazgi. Podpisałem więc ostatecznie kontrakt w Turcji na trzy lata. Do dziś z żoną chętnie wracamy do tamtych czasów, bo tak piłkarsko, jak i życiowo, świetnie się tam czuliśmy. To piękne miejsce, zachód Turcji, turystyczna okolica. Krąg kulturowo taki, że bardzo łatwo się tu odnaleźć Europejczykowi. Życie przyjemne, pogoda wspaniała.

Kibice szybko polubili mnie i Palmera. Stawiali nas za wzór. Choć spadliśmy w pierwszym sezonie, to dlatego, że nie strzelaliśmy bramek – defensywa z nami była trzecia w lidze. Niektóre sytuacje, jakie marnowali nasi napastnicy, były nieprawdopodobne, a potem ten sam zawodnik świetnie strzelał w treningu. Czasem iskrzyło w szatni. Żeby na siedem kolejek do końca, w których musieliśmy zdobyć raptem trzy punkty, pokpić sprawę… To było coś dziwnego. Nie chcę tworzyć teorii spiskowych, dowodów brak, ale po latach wyszło, że w Turcji tez mieli problemy z korupcją i ustawianiem meczów pod zakłady bukmacherskie.

Pojawił się pana temat gry w reprezentacji… Turcji. Ile w tym prawdy, ile legendy?

To pokazuje, że ta nasza gra była doceniana. Na taki pomysł wpadł nasz trener, a potem prowadziliśmy rozmowy w kuluarach. Wiem, że bardzo mocno sprawdzano czy się kwalifikuję, szukali przepisów. Ja sam jednak też zabrałem głos i powiedziałem, że za bardzo sobie tego nie wyobrażam, żeby ze mnie robić Turka. Temat został porzucony. Choć nie wykluczam, że temat wcale nie był tak poważny, może chcieli mnie wypromować, podbić cenę transferową, natomiast pisało się o tym wtedy w Turcji dużo. Ale chciałem podkreślić, że w Turcji obcokrajowiec musi być lepszy od Turka, podczas gdy u nas wystarczy, że przyjeżdża obcokrajowiec, to już szuka mu się miejsca w składzie. Tam, jak obcokrajowiec zagra słabszy mecz, zaraz myśli się, żeby go wymienić.

WARSZAWA 09.10.2016 MECZ CHARYTATYWNY DLA RAFALA KOSCA: POLONIA WARSZAWA 2000 - REPREZENTACJA ARTYSTOW POLSKICH --- CHARITY MATCH FOR RAFAL KOSIEC: POLONIA WARSAW 2000 - RAP PIOTR DZIEWICKI FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Skoro czuł się pan tam dobrze, to dlaczego wrócił pan do Polski?

Był taki zapis w umowie, że gdyby klub spóźnił się z wypłatą o sześćdziesiąt dni, moglibyśmy jednostronnie rozwiązać umowę, a oni i tak musieliby nam wypłacić wszystko co było obiecane do końca kontraktu. Przyznam, mogliśmy z tego zapisu skorzystać już w pierwszej rundzie. Ale byliśmy bardzo szanowani w klubie, tak przez kibiców, zarząd jak i szeregowych pracowników. To byli porządni ludzie, których też zwyczajnie lubiliśmy – spóźniali się, ale ostatecznie wszystko było OK. Po prostu im też ktoś się spóźniał, na przykład z transzą od sponsora. Byli szczerzy z nami, pamiętam jak jechaliśmy na Boże Narodzenie i bali się, że złożymy pisma do FIFA – tymczasem nam nawet to nie przeszło przez myśl.

Po drugim roku zmienił się zarząd. Podejście do nas zmieniło się o 180 stopni. Szukano wszędzie problemów. To mieszkanie za duże, to auto trzeba inne wziąć, to coś z premiami… Takie organizacyjne rzeczy. Dochodziło też do spięć między nami a czeskim trenerem Jarabinskim – tak samo pod górkę miał jeszcze jeden Słowak. Prowadzimy do 75 minuty 2:0 z Besiktasem, kontrolujemy mecz, Besiktas z jakiejś przyczyny grał długą piłką, co było wodą na młyn mój i Palmera. Tymczasem Jarabinski przesuwa Jarka na defensywnego pomocnika, a na stopera wpuszcza tureckiego gracza. Pada gol na 1:2. Zdjął Jarka, wpuścił kolejnego tureckiego gracza, 2:2. W szatni wsiadł na tych graczy z Turcji, nie wytrzymałem i stanąłem w ich obronie. Mówię, że to nie ich wina, tylko on kombinował jak koń pod górkę, gdy mieliśmy wygrane spotkanie. Na mnie nie miał haka, mimo, że się odezwałem, ale Palmer wylądował na ławce. Czech zaczął na nas narzekać w zarządzie, że niby nie wykonujemy poleceń… Bzdura. Mieliśmy wciąż ten zapis i po siódmej kolejce z niego skorzystaliśmy. Wyjechaliśmy z dnia na dzień. Ale kto wie co by było, gdybyśmy zostali? Może bylibyśmy tam do dzisiaj. Poznaliśmy w Antalyi wielu wspaniałych ludzi, którzy później, po kolejnych zmianach w klubie, znaleźli się w zarządzie klubu.

Co pana zaskoczyło po powrocie do Polski?

Na pewno było to zderzenie organizacyjno-infrastrukturalne, bo choć Antalya nie jest wielkim klubem, wszystko było poukładane, piłkarzowi niczego nie brakowało, zawsze gotowe posiłki, ładne boiska, własny pokój do wypoczynku w ośrodku treningowym. Tylko grać. Człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego. Polonia wciąż, jak w latach dziewięćdziesiątych, nie miała nawet rozwiązanej sprawy boiska treningowego. Ale to mój klub, więc nie przeszkadzało mi to tak bardzo, zdawałem sobie sprawę, że wracając z pewnych rzeczy trzeba zrezygnować.

Jak pan dziś, z perspektywy, patrzy na Polonię Józefa Wojciechowskiego?

Opowiem historię. W Polonii śmialiśmy się, że w Polonii są dwie szafy: jedna drewniana, druga pancerna. Z tej drewnianej jeszcze da się wyjść, z tej drugiej już nie. Ja trafiłem do tej drugiej u trenera Grembockiego. Nie widział mnie w klubie, powiedział, że mogę sobie szukać klubu. Znalazłem AEK Larnaca. Byłem dogadany, powiedziałem o tym trenerowi, nie miał problemu, trenowałem i tak w drużynie rezerw. Poszedłem do prezesa i mówię że mam wszystko dograne. To był poniedziałek, w sobotę mieliśmy mecz ze Śląskiem. Po czym prezes we wtorek mi jednak oznajmia, że jestem potrzebny, że zostaję, że mam być ważną postacią. Zaraz dostaję telefon od trenera Grembockiego:

– Piotruś, słuchaj, jak tam się czujesz? W czwartek na treningu jesteś. W piątek jedziemy na zgrupowanie do hotelu 500, jesteś na mecz przewidziany, będziesz grał.

Ja w śmiech.

– Trenerze, ale skąd taka zmiana?

– Przemyśleliśmy sprawę ze sztabem, musisz zostać.

Chłopaki mieli straszną polewkę, że jednak klucz do szafy pancernej się znalazł. Tak funkcjonowała Polonia. Wojciechowski otaczał się też dużą liczbą osób, które nie były w żaden sposób związane z klubem. Nie chcę powiedzieć, że były przypadkowe, ale nie miały Polonii w sercu. Ludzie traktowali to jako zwykłe miejsce pracy, a nie klub-wspólnotę. Przez te wszystkie lata zostały utopione wielkie pieniądze, podobno nawet rzędu stu milionów złotych – szkoda, wtedy można było stworzyć coś wielkiego. Powiedziałem to nawet Józefowi Wojciechowskiego:

– Prezesie, pana pieniądze, gdyby były mądrze wydane… Pan mógł tu mieć swój pomnik.

Ale do prezesa dziś łatwo strzelać. Czasem mam wrażenie, że w klubach wszyscy są zadowoleni, tylko nie ten, co daje pieniądze – tak trochę było w Polonii. Wszyscy zadowoleni, bo zarabiają niemało, ale oprócz tego zadowolenia nic nie ma. Są rozbieżne cele – jeden ma taki, żeby tu jak najdłużej pobyć, bo dostaje dobre pieniądze, drugi żeby się indywidualnie pokazać i grać wyżej, trzeci żeby się nie narobić. A prezes? Prezes będzie płacił.

Jak na obrońcę szybko pan skończył karierę. Miał pan dopiero 31 lat.

Splot wydarzeń. Przygoda w Ząbkach, którą chciałbym pominąć, potem narodziny córki. Nie miałem oferty z klubu ESA takiej, żeby móc zabrać ze sobą rodzinę, więc wolałem zostać w Warszawie. Może to był błąd, bo jeszcze mogłem pograć, ale Jacek Okieńczyc, ówczesny dyrektor Canal+, powiedział:

– Piotrek, wystarczy tego kopania. Przyjdź do nas, będziesz komentatorem.

I tak poznałem piłkę od drugiej strony.

I jak się panu podobało?

Średnio, jeśli mam być szczery. To nie było coś, co by mnie rajcowało. Nie było tego elementu adrenaliny, dużo tych samych sytuacji, a ja też nie należałem do osób, które komentowały w kontrowersyjny sposób. Nie krytykowałem, zawsze starałem się bronić piłkarzy, przedstawiać sytuację z ich perspektywy. Po roku przedłużono ze mną kontrakt, a po drugim usiedliśmy z Tomkiem Smokowskim, który był wtedy dyrektorem, i uznaliśmy, że lepiej będzie się rozstać. Absolutnie tej decyzji nie żałuję i do nikogo nie mam pretensji. Tomek też pewnie widział, że tego “mięsa” w moim komentarzu było mało.

Później przyszedł powrót, ale do jakże innej Polonii.

Odbudowa Polonii po spadku do czwartej ligi opierała się na integracji środowiska. Ludzie zaczęli patrzeć w jednym kierunku, także kibice. Byliśmy wtedy uznawani w lidze za jeden z sympatyczniejszych stadionów, gdzie odbywa się kulturalny doping, gdzie mogą przyjść rodziny, a rywale witani są brawami. To było z góry ustalone – wiedzieliśmy, że musimy odbudować Polonię nie tylko od strony sportowej, ale także wizerunkowej. Stadion to nie teatr, muszą być emocje, ale myślę, że można obyć się bez słuchania nieustannie przyśpiewek, przez które uszy więdną. My to pokazaliśmy w czwartej lidze.

Pan systemowo ukręcał temu łeb?

Ogromną rolę odegrał Emil Kot, który był moim asystentem. Ja dopiero później zdałem sobie sprawę jak wielką pomoc dostałem od niego oprócz tej czysto sportowej, trenerskiej. Wiele rozmów przeprowadziłem z Emilem na temat prowadzenia zespołu, jego motywacji, ale też tego jak powinien funkcjonować klub. Potem przeprowadzaliśmy rozmowy z piłkarzami, a Emil z kibicami, gdzie wcześniej prowadził doping, więc mógł wpłynąć na trybuny, wszystkich znał. To była świetna decyzja. Nawet pięć tysięcy kibiców potrafiło przyjść na czwartą ligę, a atmosfera była znakomita.

Odszedłem, bo ten projekt zmierzał w inną stronę. Kibice, mobilizacja całego polonijnego środowiska – to było najważniejszym elementem. To, że ruszyliśmy z takim impetem, zawdzięczamy kibicom, oparciu klubu na idei socios, gdzie ludzie garnęli się do klubu, bo czuli, że jest ich, czuli się za niego współodpowiedzialni. Ruch wolontaryjny wówczas był kapitalny, pomagał organizować wszystko, od wyjazdów, zdobywanie pieniędzy, promocję i marketing. Nic byśmy bez tego nie osiągnęli. Ale potem kibice byli odsuwani, lekceważeni i uznano, że już są niepotrzebni.

Po drugie sposób zarządzania finansami klubu zaczął budzić moje zaniepokojenie i nie chciałem się na to godzić. Nie chciałem tego firmować swoim nazwiskiem, brać za coś takiego odpowiedzialności. Powiem tak: nie może być tak, że klub realizuje interesy jednostki.

Dziś prowadzi pan swoją firmę. Miał pan pomysł na swój biznes od razu czy to jakoś z czasem się wyklarowało?

Zawsze miałem smykałkę do liczb, lubiłem matematykę. Wiedziałem też, ile umyka oku w kwestii przygotowania fizycznego. Pamiętam jak kiedyś byliśmy monitorowani w Amice w meczu z Alkmaar za pomocą kamer wokół stadionu. Paweł Kryszałowicz grał w ataku i strasznie narzekał na mnie i Palmera:

– A, co wy tam robicie, tylko stoicie, my musimy cały czas biegać!

Kłóciliśmy się z nim o to. Po meczu doktor Jastrzębski pokazał nam wyniki przebiegniętych kilometrów. Kryszałowicz 6 km, my około 11. Szatnia w śmiech.

Sęk w tym, że te systemy potrafią być bardzo drogie i długo nie były dostępne na porządku dziennym dla polskich klubów. Po tym jak przestałem pracować w Canal+, zdobyłem dyplom UEFA B i UEFA A. Kursy pozwoliły mi pogłębić wiedzę w temacie przygotowania motorycznego, wydolności zawodników i sposobów ich kształtowania. Później poznałem swojego dzisiejszego przyjaciela i wspólnika, Marcina Pioun-Noyszewskiego, który jest specjalistą IT, statystykiem, socjologiem, wprowadzał własne autorskie systemy w dużych korporacjach. Tak połączyliśmy jego wiedzę programistyczną, analityczną, związaną z big data, z moim doświadczeniem typowo piłkarskim i trenerskim. Przełożyliśmy to na system informatyczny i udało nam się stworzyć system do monitorowania biometrycznych i motorycznych parametrów zawodników w czasie rzeczywistym – AiCOACH.

AiCOACH służy monitorowaniu zawodników pod względem parametrów wydolnościowych, motorycznych. Zależało nam, aby system nie był dostępny tylko dla elity, najbogatszych, tylko żeby był łatwo dostępny dla wszystkich również przy ograniczonym budżecie, tak by także zwykłe lokalne akademie mogły z niego korzystać. W założeniu, dzięki temu można zrobić nawet szeroką selekcję tych, którzy mają najlepsze parametry fizyczne i motoryczne do uprawiania piłki. To się udało, bo zamiast drogich sensorów jak w systemie Catapult czy StatsSport, korzystamy ze smartfonów i zainstalowanej na nich aplikacji – smartfon wkładamy ekranem do ciała do dedykowanej kamizelki. Telefon dziś ma szereg wbudowanych sensorów: akcelerometr, żyroskop, krokomierz, magnetometr, coraz częściej termometr. To przekłada się na naprawdę duże możliwości analizy dużych dużych zbiorów danych. Dzięki algorytmom wykrywamy nawet przeciążenia lewej czy prawej nogi, po których widać dysfunkcję sugerującą na przykład uraz. Ostatnio z naszego systemu korzystała reprezentacja Polski na zgrupowaniu przed Macedonią i Izraelem, zgłaszają się do nas kluby z ESA, ale najbardziej cieszy, że mogą z niego korzystać nawet mniejsze akademie. Monitorowaliśmy też zawodników podczas zgrupowania PZPN Talent Pro w Hiszpanii.

Ten biznes daje odpowiednią dawkę adrenaliny?

Zdecydowanie. Poznaję trzecią stronę futbolu. Choć chyba największą radość sprawił czas w Polonii, gdy byłem trenerem, a raczej gdy ta praca wychodziła również poza te ramy i zajmowałem się organizacją klubu. Nie ukrywam, chciałbym kiedyś do tego wrócić.

To gdzie w domu ma pan sygnet za mistrzostwo Polski?

Żony muszę spytać, ona zawiaduje takimi rzeczami, nie bardzo lubi w domu gadżety sportowe. Ale na pewno jest schowany w odpowiednim miejscu.

Rozmawiał Leszek Milewski

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Weszło

Komentarze

0 komentarzy

Loading...