Wiemy, wiemy, wiemy. Zenit, najwyższy punkt tej rywalizacji, jest już za nami. Nie da się obecnie, a być może już nigdy nie będzie się dało wykreślić takiego scenariusza, jak kilka lat temu, gdy starcia Realu z Barceloną były jednocześnie pojedynkami dwóch największych piłkarzy w historii tego sportu. Nie da się obecnie, być może już nigdy nie będzie się dało stworzyć sytuacji, w której Real i Barcelona odjeżdżają na długie kilometry nie tylko całej krajowej stawce, ale też europejskiej gonitwie, gdy przez długie pięć lat trofeum za zwycięstwo w Lidze Mistrzów kursowało jedynie między Kastylią a Katalonią.
Tamto El Clascio już nie wróci. Co nie znaczy, że obecne spadło z pierwszej pozycji w rankingu najistotniejszych spotkań na naszym kontynencie.
Tak, ma swoje problemy. Real Madryt na odejście Cristiano Ronaldo był tak gotowy, jak polskie kluby na europejskie puchary. Ubiegły sezon miał być tym przejściowym, po którym wszystko stanie się prostsze, ale niestety – kryzys trwa do dzisiaj, bo tak trzeba określić sytuację, w której Real znajduje się na wylocie z Ligi Mistrzów (na poziomie 1/8 finału!) a w lidze wygrywa tylko 15 z 25 spotkań. Przebudowa trwa, widoki na przyszłość są – bo przecież Hazard wiecznie kostki leczyć nie będzie, a i brazylijska młodość miewa już przebłyski geniuszu. Ale jednocześnie Real do spotkania przeciw Barcelonie przystępuje świeżo po zakończeniu fatalnego miesiąca. Odpadnięcie z Realem Sociedad z Pucharu Króla. Remis z Celtą Vigo. Porażka z Levante i wreszcie ten najświeższy cios – 1:2 na Santiago Bernabeu w starciu z Pepem Guardiolą i jego Manchesterem City.
Gareth Bale jest w swoim świecie, Eden Hazard w gabinetach lekarskich, Zinedine Zidane – gdzieś na granicy między wizjonerstwem a przesadą w kwestii rotacji, przetasowań i zmian. Mecz z City to wielka porażka tego ostatniego właśnie z uwagi na taktyczne niuanse. Gdy Zizou otworzył autostradę po wprowadzeniu Bale’a, Guardiola pomógł swojej drużynie świeżym Sterlingiem. Efekt? W ostatnim kwadransie dwa gole i czerwona kartka Ramosa.
To już nie jest ten Real, który trzy razy z rzędu wzniósł uszaty puchar. Ale to nadal Real Madryt, który przecież bardzo długo utrzymywał nad Barceloną dość bezpieczną przewagę w lidze, co nie wydarzyło się od sezonu 2016/17. “Królewscy” wciąż mają na boisku całe tony jakości, wciąż mają w składzie najbardziej ekscytujących zawodników ligi z Benzemą czy Isco na czele, wciąż mają szansę i na mistrzostwo, i na odrobienie strat w Manchesterze.
Nie skłamiemy jednak, jeśli uznamy, że punktem zwrotnym musi być dla nich zwycięstwo w wieczornym meczu. Musi być symbolicznym zakończeniem słabego lutego i przejściem do absolutnie kluczowych miesięcy wiosennych.
I tu dochodzimy do Barcelony, która przecież wcale nie może patrzeć w stronę Kastylii z przesadną wyższością. Dwa punkty przewagi w lidze to akurat tyle, by jutro bez przeszkód utracić fotel lidera. Ale punktowe różnice to akurat najmniejsze zmartwienie również w Katalonii, bo regres dotyka klubu na wielu poziomach. Może przesadą jest bicie na alarm, że Barcelona się kończy, ale trudno nie odnieść wrażenia, że klub odrobinę się zagubił. Nietrafione decyzje w kwestii obsadzenia stanowiska szkoleniowca. Wąska kadra, w dodatku zbudowana w taki sposób, że musi grać Junior Firpo.
Obecna Barcelona to jednak nie tylko kryzysy boiskowe, nie oszukujmy się – wynikające w pierwszej kolejności z nieszczęśliwej kontuzji Luisa Suareza. To także ciężki klimat wokół klubu, oskarżenia o farmy trolli zajmujące się kreowaniem opinii o polityce klubu, to Gerard Pique otwarcie deklarujący, że sypia rzadko, bo wyczynowy sport łączy z wyczynowym biznesem. Barcelona to remis z Napoli, szóstą siłą ligi włoskiej, Barcelona to 29 goli straconych w 25 meczach, Barcelona to aż cztery ligowe porażki w tym sezonie.
Dla Katalończyków to też jest mecz na przełamanie, na zbudowanie wrażenia, że Quique Setien ciągnie wózek w odpowiednią stronę, że ten sezon da się jeszcze zakończyć dubletem, bo przecież w Pucharze Króla Barcelona poczuła solidarność z dzisiejszym rywalem i też odpadła z gry.
To mecz o coś więcej, niż tylko trzy ligowe punkty w tabeli, niż fotel lidera po 26. kolejce, niż przywilej zdobycia mistrzostwa, jeśli na finiszu oba kluby będą miały równą liczbę punktów. To mecz o zbudowanie wrażenia na resztę sezonu. O zdobycie rozpędu przed morderczym finiszem, ale i ważnymi starciami Ligi Mistrzów. O potwierdzenie kibicom: patrzcie, mamy pewne przejściowe turbulencje, ale dalej lecimy wysoko, prosto do tych najważniejszych celów.
Poza tym – jaka niby jest konkurencja? Liverpool z Manchesterem City? W ubiegłym roku, nie dzisiaj. Przełożony na maj mecz Juventusu z Interem? Bayern z Lipskiem? No nie, nie, jeszcze raz nie. Choć nie da się już wyciągać kolejnych pojedynków na rekordy Messiego i Ronaldo, choć nie da się już prezentować starcia jako spotkania o prymat w europejskim futbolu, to nadal nie widzimy ważniejszych 90 minut w dowolnej z europejskich lig.
Dziś oczy świata skupią się na Santiago Bernabeu. Dziś oczy świata skupią się na El Clasico. Niezależnie od tego, ile mają punktów, jakie widoki w Lidze Mistrzów, jakich zawodników na liście kontuzjowanych. To Real Madryt i FC Barcelona. To Kastylia i Katalonia. To coś więcej niż mecz o mistrzostwo ligi hiszpańskiej.
Nadal.
Fot.Newspix