Nadal nic nie jest przesądzone, wiadomo, ale jeśli w razie mistrzostwa Legii gdzieś będzie się wskazywało na moment, w którym stołeczna ekipa wjechała na autostradę prowadzącą do tytułu, to właśnie w tej kolejce. Po zasłużonym zwycięstwie nad Cracovią “Wojskowi” mają już sześć punktów przewagi nad drugimi w tabeli “Pasami”, więc pozostaje im tylko nie zbaczać z kursu. A patrząc po dzisiejszym meczu, niewiele na taki scenariusz wskazuje, choć warszawscy kibice w pełni zadowoleni być nie mogą.
Wynik 2:1 sugeruje bowiem zacięty i wyrównany bój. Taki – i to chwilami – oglądaliśmy jedynie w kilku fragmentach drugiej połowy. Do przerwy Cracovia grała dramatycznie, na boisku istniała teoretycznie. Nie stanowiło żadnej tajemnicy, że czysto piłkarsko dysponuje mniejszym potencjałem niż Legia, ale Michał Probierz zaskakującym składem jeszcze tę przepaść zwiększył. Posadzenie na ławce Van Amersfoorta i Rafy Lopesa na rzecz wystawienia Loshaja i Vestenickiego okazało się ruchem całkowicie chybionym. Żadne zaskoczenie.
W takim zestawieniu mecz miał dla gości sens wyłącznie do stanu 0:0. Ten stan zbyt długo nie potrwał, dlatego później było już gorzej i gorzej. A Vestenicky sporo dołożył do pierwszego gola dla Legii, kryjąc powietrze i wykonując rozgrzewkowe ruchy w momencie, gdy Domagoj Antolić osamotniony niczym bankrut w knajpie kierował piłkę do siatki po dośrodkowaniu Novikovasa z rzutu rożnego. Dodajmy, że bezradny Vestenicky wzrokiem pełnym pretensji patrzył na Loshaja. Z przodu obaj nie zdziałali absolutnie nic, zatem trudno się dziwić, że na drugą połowę już nie wyszli.
Cracovia z Van Amersfoortem i Lopesem wyglądała już nieco lepiej, na dodatek idealnie zaczęła tę odsłonę. Rozgrywający ogólnie bardzo dobry mecz Marko Vesović zagrał piłkę ręką tak, że Szymon Marciniak po obejrzeniu powtórek nie miał wyjścia i musiał podyktować rzut karny. Sergiu Hanca go wykorzystał i zupełnie niespodziewanie przyjezdni złapali kontakt. Potem mieli nawet kolejne szanse – Majecki odbił strzał Lopesa, który doszedł do sytuacji po stracie Wieteski, a Rapa fatalnie skiksował będąc niepilnowanym w polu karnym. To jednak były pojedyncze przebłyski.
Legia w drugiej połowie nie była już tak ekspansywna, choć mimo to przy optymalnej skuteczności skończyłoby się pogromem. Michal Pesković w tym okresie trzykrotnie popisywał się refleksem, z czego dwa razy zatrudniał go Jose Kante. Reprezentant Gwinei dziś marnował okazję za okazję, prezentował “skuteczność” z czasów Górnika Zabrze.
Peskovicia poważnie zatrudnił też Walerian Gwilia, który tuż przed przerwą po fatalnym błędzie Janusza Gola pięknie przymierzył z dwudziestu metrów na 2:0. Wcześniej Gruzin obił poprzeczkę po idealnym wycofaniu Vesovicia. Gol wielokrotnie w trwającym sezonie zbierał zasłużone pochwały, ale dziś należy mu się zasłużona krytyka i nie chodzi jedynie o jeden kiks kosztujący bramkę. Już kilka minut wcześniej nieodpowiedzialnym zagraniem w środku pola dał Legii kontrę, którą na jego szczęście źle wykończył Luquinhas. Do tego brakowało mu dokładności, nawet w dość prostych podaniach i skuteczności działań w typowej orce, również tu odstawał. To był jego bardzo zły dzień, podobnie jak Michala Siplaka na lewej obronie. Słowak o ofensywie nawet nie myślał, za to w tyłach był niemiłosiernie objeżdżany, często na własne życzenie. A jakby się Marciniak uparł, w samej końcówce mógłby go wyrzucić za ostry faul na Antoliciu.
Kibice Legii mogą więc odczuwać niedosyt, bo po 45 minutach zanosiło się na kolejny pogrom, ale rywala nie dość że nie udało się dobić, to jeszcze w głupi sposób dano mu trochę nadziei. Punktowo wszystko się jednak zgadza. Piłkarze Vukovicia odnieśli ósme z rzędu ligowe zwycięstwo przed własną publicznością. Krakowianie natomiast poza domem zupełnie tracą rezon. Pięć ostatnich wyjazdów to cztery porażki i fartowna wygrana w Gdyni. Przy zachowaniu tego trendu na dogonienie Legii nie będzie żadnych szans, a i z utrzymaniem drugiej lokaty mogą być problemy.
Fot. FotoPyK