Niewiele jest sportów, w których ogranie Kazachstanu przez reprezentację Polski trzeba uznać za nasz sukces. Hokej na lodzie jednak z pewnością się do nich zalicza. Takie zwycięstwo jest więc bardzo satysfakcjonujące, tym bardziej, że – w tym przypadku – przedłuża nadzieję naszych zawodników na występ na igrzyskach. Polacy awansowali dziś bowiem do decydującej fazy kwalifikacji olimpijskich. I to w naprawdę dobrym stylu.
Zimowe igrzyska kojarzą się nam głównie ze skokami narciarskimi, biegami czy łyżwiarstwem szybkim i “jedną Bródką”. Na świecie niezmiennie jedne z największych emocji budzi jednak turniej hokeja na lodzie. USA, Rosja, Kanada, Szwecja czy Finlandia w walce o złoto dają z siebie wszystko. W tym gronie od dawna nie widzieliśmy Polaków. I nie mamy tu na myśli nawet rywalizacji o medale – tam nie było nas nigdy, najwyżej w historii igrzyska kończyliśmy na szóstym miejscu. Chodzi o sam udział w tej imprezie. Po raz ostatni nasi hokeiści wybrali się na nią w 1992 roku. Później, przez siedem kolejnych olimpiad, mogli tylko przyglądać się tej rywalizacji w telewizji.
Inna sprawa, że do turnieju olimpijskiego dostać się niełatwo. Kwalifikacje mają cztery etapy. Polacy właśnie przebrnęli przez trzeci i awansowali do ostatniego. Z dziesiątek drużyn, które chciałyby wyjechać do Pekinu w ten sposób, uda się tylko trzem. Pozostałe dziewięć miejsc jest zajętych już wcześniej. Osiem dla ekip z najlepszym rankingiem (w tym przypadku są to Kanada, Rosja, Finlandia, Szwecja, Czechy, USA, Niemcy i Szwajcaria), jedno dla Chin, jako gospodarza. Maluczcy, żeby móc marzyć o medalu, muszą się wzajemnie powybijać jeszcze przed startem igrzysk.
Przed dzisiejszym spotkaniem Polaków było jasne, że do decydującej fazy kwalifikacji przejdzie jego zwycięzca. I Kazachowie, i nasi zawodnicy, dość gładko poradzili sobie z Holandią oraz Ukrainą. To pierwsze starcie, wygrane przez nas 8:0, Tomasz Valtonen, selekcjoner kadry, nazwał “najlepszym, jakie rozegraliśmy przez półtora roku, od kiedy pracuję z reprezentacją”. Ze wschodnimi sąsiadami było już nieco gorzej. Wynik co prawda świetny – 6:1 – ale nieco czasu zajęło naszym zawodnikom rozkręcenie się, przez chwilę nawet przegrywaliśmy. Od drugiej tercji Polacy wskoczyli na wyższe obroty i skończyło się dobrze. Pozostał więc mecz z Kazachami.
A to gospodarze i zdecydowanie najgroźniejsza ekipa w grupie, od lat balansująca gdzieś pomiędzy elitą a I dywizją. W jej składzie aż 18 zawodników gra w jednej tylko ekipie – Barys Nur-Sułtan – występującej w KHL, drugiej najlepszej lidze świata. Kazachowie pewni są też tego, że za rok zagrają w MŚ elity. My ostatni raz gościliśmy tam w 2002 roku. Do tego w składzie mają kilku gości z niezłą sportową przeszłością. Taki Nigel Dawes to na przykład były mistrz świata juniorów z kadrą Kanady i jeden z najlepszych graczy KHL. Dustin Boyd na koncie ma zresztą podobne sukcesy. No i kwestia najważniejsza – od lat nie potrafiliśmy ich ograć. Na papierze więc faworyt był tylko jeden.
Ale na lodzie mogło być już zupełnie inaczej. I Polacy o tym wiedzieli. Choć przyznać trzeba, że głównym architektem naszego sukcesu został Amerykanin. Taki z polskim obywatelstwem. John Murray, od 2013 roku związany z naszą ligą (z roczną przerwą na występy w… Kazachstanie), stojący między słupkami polskiej bramki, był dziś po prostu niesamowity. Serio, w pierwszej tercji gość był nie do pokonania. Wybronił okrągłe 20 strzałów rywali. Gdyby na tafli nie było w ogóle jego kolegów, pewnie i tak byśmy nie przegrywali. Wiecie, jak w tym starym dowcipie z Ronaldinho czy innym piłkarzem, który w pojedynkę ogrywa całą ekipę rywali.
A że do fantastycznej dyspozycji Murraya udało nam się dołożyć jedną akcję, zakończoną nieco przypadkowym golem – krążek odbił się od nogi kazachskiego obrońcy i wpadł do bramki, to nastroje były naprawdę dobre. Gdy kończyła się tercja, mogliśmy się lekko uśmiechnąć. Choć wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że przed Polakami jeszcze trudna przeprawa. Tyle tylko, że nasi zawodnicy zdecydowanie uwierzyli w swoje możliwości. Bo po przerwie podnieśli swój poziom, odważniej atakowali i gra się wyrównała. W 31. minucie podwyższyliśmy nawet prowadzenie, ale z wyniku 2:0 cieszyliśmy się całe… 17 sekund. Wtedy Murray wreszcie skapitulował, a krążek do bramki wepchnął Dustin Boyd. Kilka minut później ten sam zawodnik wyrównał. Wydawało się, że Kazachstan złapał wiatr w żagle i miejscowa publiczność będzie mieć powody do radości.
Czym byłby jednak taki mecz bez kolejnego zwrotu akcji? Tuż po rozpoczęciu trzeciej tercji to Polacy, po wyprowadzeniu świetnej kontry, wrócili na prowadzenie. Filip Komorski trafił wprawdzie w słupek, ale na miejscu był już Dariusz Maciej Urbanowicz, który się nie pomylił, skutecznie dobijając strzał. W tym momencie nie było już mowy o innej strategii niż murowanie bramki. Jeśli w hokejowym slangu nie istnieje jeszcze określenie “autobus”, to po tym meczu pewnie należałoby je wprowadzić. Tym bardziej, że defensywa Polaków nie skapitulowała po raz trzeci i zwycięstwo – mimo tego, że Kazachowie pod koniec ściągnęli bramkarza i grali w przewadze w polu – udało się dowieźć do końca.
Czy to sensacja? Tak, śmiało można używać tego słowa. Wiadomo, nie taka, jak gdybyśmy wygrali ze Szwedami czy Czechami, ale faworytami zdecydowanie nie byliśmy. Na szczęście mieliśmy niesamowitego Murraya (obronił ostatecznie 51 strzałów!) i udało nam się wpakować kilka bramek. Wiadomo, trudno myśleć, że taki scenariusz powtórzy się po raz kolejny w decydującej fazie. Ale dopóki krążek w grze…
A właśnie, skoro o ostatniej fazie, to warto wspomnieć, z kim Polacy właściwie mogą tam zagrać. Opcje są dwie, choć grupy trzy.
- grupa D: Słowacja (gospodarz), Białoruś, Austria, kwalifikant.
- grupa E: Łotwa (gospodarz), Francja, Włochy, kwalifikant.
- grupa F (do niej trafić nie możemy): Norwegia (gospodarz), Dania, Korea Południowa, kwalifikant.
Dodajmy od razu, że turniej rozegra się końcem sierpnia. A to oznacza, że wezmą w nim udział zawodnicy z NHL. Z tego powodu teoretycznie najlepiej byłoby trafić do grupy E, gdzie będzie ich po prostu najmniej. Dużo gorsza wydaje się za to grupa D, bo i Słowacy, i Austriacy mają w Ameryce kilku naprawdę niezłych zawodników. Z drugiej strony byłaby to świetna opcja dla polskich fanów – bliski i przyjemny wyjazd, a nawet język podobny. A wiadomo, że ze wsparciem kibiców gra się najlepiej. Choć chyba wolelibyśmy, żeby nasi hokeiści jechali na ten turniej nawet na Samoa, byle awansowali na igrzyska. Bo przecież o to w tym wszystkim chodzi.
Fot. Newspix