Reklama

Turniej Czterech Skoczni, czyli największe wyzwanie dla skoczka

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

29 grudnia 2019, 13:09 • 16 min czytania 0 komentarzy

Trudno wskazać w kalendarzu Pucharu Świata zawody bardziej prestiżowe, a przy okazji tak trudne. Raw Air? Może i skoków więcej, ale to nowa impreza, której brakuje tych wszystkich lat tradycji. Mistrzostwa Świata? Tam o wszystkim decydują dwa skoki na dużej i dwa na normalnej skoczni. Turniej Czterech Skoczni jest w tym względzie wyjątkowy, bo skakać na najwyższym poziomie trzeba w aż ośmiu seriach. Do tego dochodzą presja, napięcie, zmęczenia, a nawet zwykły pech. Przekonało się o tym naprawdę wielu zawodników.

Turniej Czterech Skoczni, czyli największe wyzwanie dla skoczka

Osiem równych skoków

Adam Małysz za czasów swej świetności zwykł mawiać, że „najważniejsze to oddać dwa równe skoki”. I, jak się okazywało, dla wielu skoczków – a czasem i samego Adama – nawet to było ogromnym wyzwaniem. Wystarczyło popełnić drobny błąd na progu czy trafić na gorsze warunki i nagle pryskały szanse na zwycięstwo w konkursie. I tak też jest w Turnieju Czterech Skoczni. Tyle tylko, że w niemiecko-austriackiej imprezie trzeba to wszystko pomnożyć razy cztery, bo prób do oddania jest osiem. I, co ważniejsze, poza tym, że równe, muszą być też dalekie. Żeby wygrać, trzeba cały czas być w czołówce.

O tym, że to wcale nie takie łatwe przekonywało się na przestrzeni lat wielu skoczków. Żeby nie szukać daleko, zacznijmy od przykładu z polskiego podwórka. Józef Przybyła był naprawdę świetnym zawodnikiem w latach 60. Skakał na tyle dobrze, że dwukrotnie stawał przed szansą na wygranie Turnieju Czterech Skoczni. A w czasach, gdy nie istniał Puchar Świata, trudno było o bardziej prestiżowe osiągnięcie (nie licząc, oczywiście, imprez mistrzowskich). W sezonie 1963/64 Polak zajął szóste miejsce w Oberstdorfie, potem dwa razy był trzeci. W Bischofshofen wyszedł na prowadzenie fantastycznym skokiem na sto metrów. Została ostatnia próba i…

– Dostałem wtedy, już na zeskoku, specjalną odznakę “stumetrowca”, gdyż jako pierwszy w historii skoczek skoczyłem na tej skoczni “setkę”. Turniej był więc do wygrania. Drugi skok zakończył się moim upadkiem. Nie wiem co się stało. Padłem jak skoszony. Prawdopodobnie najechałem na kamień lub jakąś przeszkodę, gdyż śnieg na skocznię w Bischofshofen był przywożony ciężarówkami z gór. Sędziowie za upadek odjęli mi 30 punktów. W całym konkursie wygrał Fin Kankkonen. Ja byłem siódmy – mówił po latach Przybyła Wojciechowi Szatkowskiemu. Nie trzeba dodawać, że przez upadek nie wygrał w klasyfikacji generalnej. Sezon później Polak przed ostatnim konkursem był w niej drugi. Ale znów Bischofshofen mu nie sprzyjało – zajął tam dopiero 22. miejsce.

Reklama

Przybyła nie wygrał jednak ani jednego konkursu. Co więc napisać o zawodnikach, którzy triumfowali w trzech z czterech, a nie zakończyli rywalizacji triumfem w klasyfikacji generalnej? To nie nasz wymysł, takie przypadki naprawdę miały miejsce. W sezonie 1974/75 trzykrotnie najlepszy był Karl Schnabl. Sęk w tym, że w Oberstdorfie zaprezentował się słabo, a wygrał tam Willi Purtsl, który potem utrzymywał się w czołówce i to wystarczyło do zgarnięcia Złotego Orła, przyznawanego za wygraną w Turnieju. Rok później historia się powtórzyła – Toni Innauer był najlepszy wszędzie, tylko nie w Innsbrucku, gdzie wygrał Jochen Danneberg, triumfator całej imprezy. A Innauer? Po słabym występie w jednym jedynym konkursie wypadł nawet poza podium generalki.

To jednak i tak nie najbardziej ekstremalne przykłady – w sezonie 1970/71 trzy konkursy wygrał Ingolf Mork. W Innsbrucku sprawę jednak kompletnie zawalił – był 16. i do najgroźniejszych rywali stracił 20 punktów. A to były czasy, gdy tych zdobywało się w konkursach dużo mniej niż obecnie. Imprezę wygrał wówczas Jiri Raska, który z kolei nie triumfował w ani jednym konkursie. Takich przypadków było zresztą osiem – choćby sezon wcześniej w takim samym stylu najlepszy okazał się Horst Queck, który triumf odebrał… właśnie Rasce.

Poza tym bez zwycięstwa triumfowali też Hemmo Silvennoinen (już w trzecim turnieju w historii!), Nikołaj Kamieński (w czwartym turnieju, nie stał nawet na podium pojedynczego konkursu!), Ernst Vettori, Ingolf Mork (sezon po przegranej z Raską), Enrst Vettori (broniąc tytułu), Risto Laakkonen, a nawet Janne Ahonen w sezonie 1998/1999. Ten ostatni aż trzykrotnie zajął wtedy jednak drugie miejsce. Choć wydawało się, że całą imprezę wygra wówczas Martin Schmitt, który triumfował w dwóch pierwszych konkursach. W Austrii poległ jednak całkowicie, do Fina stracił ostatecznie 45 punktów i wypadł poza podium całej imprezy.

Specyficzne w tej historii są przypadki dwóch skoczków – Harry’ego Glassa oraz Yukio Kasayi. Im też nie udało się oddać ośmiu równych, dalekich skoków. Sęk w tym, że to nie przez słabszą dyspozycję dnia, warunki czy błędy popełnione na progu. Oni po prostu nie mieli takiej możliwości. Glass przewodził klasyfikacji generalnej Turnieju po trzech z czterech konkursów w sezonie 1955/56. W każdym z nich stawał nawet na podium. Do Bischofshofen jednak nie pojechał. Dlaczego? Bo włodarzom w NRD zależało głównie na zimowych igrzyskach olimpijskich i wschodnioniemiecka ekipa miała się do nich przygotowywać kosztem ostatniego z konkursów.

Żeby było ciekawiej – z tego samego powodu, 16 lat później, Turnieju nie wygrał Kasaya. Tyle że w jego przypadku boli to tym bardziej, że najlepszy był w trzech pierwszych konkursach. – Impreza już wtedy była prestiżowa, ale Japończycy wcześniej sobie zaplanowali, że wyjadą przed końcem, żeby się szykować do igrzysk u siebie. One były dla nich najważniejsze, a Yukio ogłaszał, że po to jedzie trenować do Sapporo, żeby tam wygrać oba olimpijskie konkursy. Na tamtym turnieju myślałem sobie, że wie co mówi. Spodziewałem się, że rzeczywiście wygra u siebie dwa złote medale. Oczywiście byłby wygrał tamten turniej i konkurs w Bischofshofen pewnie też, bo skakał jak nakręcony – mówił portalowi sport.pl Wojciech Fortuna, który wówczas w TCS debiutował. A niedługo później odebrał Japończykowi jeden ze złotych medali igrzysk.

Reklama

Sytuacja z historii najnowszej? Proszę bardzo! Choć to zupełnie inny scenariusz. W sezonie 2017/18 najgroźniejszym rywalem Kamila Stocha w walce o zwycięstwo w Turnieju był Richard Freitag, przewodzący wówczas klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. – On jest po prostu w wyśmienitej formie. Trzeba jednak mieć świadomość tego, że ten sezon jest bardzo długi i są w nim trzy duże imprezy. Pytanie tylko, czy Freitag utrzyma tak wysoką formę przez ten cały czas? Niemcy bardzo wystrzelili na początku sezonu – mówił Onetowi Adam Małysz tuż przed startem Turnieju. I faktycznie, mimo że Kamil wygrał dwa pierwsze konkursy, to Freitag nie odpuszczał.

Aż przyszedł Innsbruck. Tam, w pierwszej serii, Richard upadł. I tyle było z rywalizacji. – Wydawało się, że Niemiec był jedynym zawodnikiem, który może Kamilowi zagrozić, a wystarczyła sekunda, błąd przy lądowaniu, żeby szanse Freitaga prysły. Miał z głowy i Turniej, i tak naprawdę cały sezon. Jeden błąd kosztuje tu bardzo dużo. Ta sytuacja pokazuje, że jednym skokiem nie wygra się turnieju, ale jednym skokiem można go przegrać. Po prostu trzeba być cały czas skupionym, skakać daleko i zajmować wysokie miejsca – mówi nam Jakub Kot, były skoczek, dziś trener i ekspert Eurosportu.

I trudno się z takim postawieniem sprawy nie zgodzić. To jednak, gdy mowa o wygranej „zwyczajnej”. A jest przecież jeszcze coś lepszego.

Wielki Szlem, czyli podnosimy poziom trudności

Warto o tym wspomnieć, szczególnie wziąwszy pod uwagę to, co działo się w ostatnich latach. Naprawdę długo nikt nie był w stanie wygrać wszystkich czterech konkursów za jednym zamachem. Oczywiście, jak już ustaliliśmy, mógłby to zrobić Kasaya, ale sam zdecydował, że stawia na igrzyska. Dopiero w jubileuszowej, 50. edycji, takiego Wielkiego Szlema zgarnął Sven Hannawalda. Potem, w sezonie 2017/18 powtórzył to osiągnięcie Kamil Stoch, a zeszłej zimy swoje dołożył Ryoyu Kobayashi.

To wiedzą wszyscy. Ciekawsze jest w tym wszystkim to, ilu zawodnikom nie udało się tego osiągnąć, choć mieli na to wielką szansę. Już w drugiej edycji Turnieju o taki wyczyn pokusić mógł się Norweg Olaf Bjoernstad, który w Oberstdorfie, Ga-Pa i Innsbrucku szedł jak po swoje. Zabrakło mu jednak mocy na to, by triumfować też w Bischofshofen, gdzie zajął trzecie miejsce. Cel jednak osiągnął – wygrał w całej imprezie.

W kolejnych latach swoich sił próbowali między innymi Niemcy. Helmut Recknagel z NRD w 1959 roku sprawę zawalił jednak kompletnie, bo po trzech wygranych, w ostatnim konkursie wylądował na odległym, piętnastym miejscu. Rok później Max Bolkart, jego rodak, ale z Zachodu, zaprezentował się lepiej, jednak i tak musiał zadowolić się tylko piątą lokatą w Bischofshofen. Nieco bliżej sukcesu był Toralf Engan, który w 1963 roku skończył tamtejsze zawody na czwartym miejscu. A już o włos był – w swoim trzecim z rzędu triumfie w Turnieju – Bjoern Wirkola. W ostatnim konkursie przegrał tylko z Jirim Raską.

Potem był Kasaya i długo, długo nikt. Aż pojawił się inny Japończyk – Kazuyoshi Funaki. To on został pierwszym skoczkiem z Dalekiego Wschodu, który wygrał cały Turniej. Mógł to zrobić w fantastycznym stylu, zgarniając wszystkie cztery konkursy, ale – tradycyjnie – zabrakło do tego triumfu w Bischofshofen. Tam Funaki zajął dopiero ósme miejsce, co było sporym rozczarowaniem zważywszy na fakt, że na treningach i w kwalifikacjach rządził niepodzielnie. Gorzej było już w konkursie, a jego słabszą formę wykorzystał… Sven Hannawald, który triumfował w konkursie. Gdy zeszłej zimy TCS wygrywał Kobayashi, Funaki powiedział japońskim mediom, niejako zdradzając, czemu jemu nie udało się skompletować Wielkiego Szlema, że: – To nie szczęście. Ryoyu jest ode mnie mocniejszy mentalnie.

Ostatnim ze skoczków, który mógł wygrać wszystkie cztery konkursy, ale nie zrobił tego, bo nie udało mu się triumfować w Bischofshofen był… Janne Ahonen. Fin w sezonie 2004/05 skakał wręcz znakomicie. Na pierwszych 13 indywidualnych konkursów wygrał aż 11! Lepsi od niego okazali się tylko Adam Małysz w Harrachovie oraz Martin Hoellwarth właśnie w Bischofshofen. W obu tych przypadkach Fin był drugi. Zresztą w drugiej serii austriackiego konkursu odpalił prawdziwą petardę – 140,5 metra – wyprzedzając dzięki temu Małysza i Jakuba Jandę. Suma jego odległości z obu serii była zresztą taka sama jak ta Hoellwartha. Janne przegrał jednak zdecydowanie notami za styl.

– Czy przebaczę kiedyś Martinowi? Nie! [Gdyby to był ktokolwiek inny, w tym miejscu w nawiasie wstawione byłoby słowo „śmiech”, ale, jak wiadomo, Janne Ahonen się nie śmieje – przyp. red.] Tak naprawdę wszyscy są szczęśliwi. Jestem szczęśliwy, Martin jest szczęśliwy i Sven Hannawald jest bardzo szczęśliwy. Zapewniam, że historia była ostatnią rzeczą, o jakiej myślałem przed startem. Niczym się nie denerwowałem. Chciałem po prostu dwa razy dobrze skoczyć i tyle – mówił Fin, już po ostatnim konkursie, „Gazecie Wyborczej”.

Dziś wygranie czterech konkursów to już nieco mniejsze wyzwanie – bo Kamil Stoch i Ryoyu Kobayashi pokazali wszystkim, że się da i to nie osiągnięcie, które na zawsze przypisane zostanie Hannawaldowi. Swoją drogą, gdy Niemiec wygrywał Turniej, faktycznie zastanawiano się przed jego startem, czy komuś wreszcie się to uda. Tyle tylko, że tym kimś – zdaniem ekspertów z całego świata – miał być Adam Małysz, broniący tytułu. Orzeł z Wisły jednak nie podołał i, jak wiemy, nigdy więcej nie triumfował w całej imprezie.

I to tylko kolejny dowód na to, jak trudnym jest to wyzwaniem. Również z innych powodów.

Napięcie

Trochę ten turniej się już dłużył i nie ukrywam, że mnie wymęczył. Zarówno fizycznie jak i psychicznie. Chyba psychicznie nawet trochę bardziej. […] początek imprezy to cenne doświadczenie. Z powodu lekkiego przeziębienia nie byłem w pełnej dyspozycji fizycznej. Do tego doszła presja. Nie tylko mediów. Przyjechałem na TCS w roli faworyta, zewsząd o tym słyszałem. Zresztą byłem liderem klasyfikacji generalnej Pucharu Świata, mając za sobą cztery starty w których dwa razy byłem drugi i dwa razy wygrałem. To wszystko złożyło się na trudną dla mnie sytuację – mówił w 2014 roku Kamil Stoch na łamach „Przeglądu Sportowego”.

Taka wypowiedź z ust człowieka, który niedługo później zgarnął dwa olimpijskie złota i swoją pierwszą Kryształową Kulę, świadczy tylko o tym, jak trudne są to zawody. I jasne, dziś można pisać o tym, że Raw Air jeszcze podbiło poziom trudności. Bo tam liczą się też kwalifikacje, bo skoków jest więcej, bo dłużej trwa. Ale Turniej Czterech Skoczni ma jednak swój prestiż, który u faworytów zawsze wyzwala dodatkowe napięcie.

– Twój organizm pracuje na najwyższych obrotach przez dziewięć dni. Nie ma chwili na rozluźnienie, dochodzi stres, presja. Tego nie można się nauczyć, tego nie da się wytrenować. Z takim stanem trzeba sobie radzić raz w roku, w trakcie Turnieju Czterech Skoczni – tak charakteryzował tę imprezę Sven Hannawald w rozmowie z PAP. A przecież mówił jeszcze o czasach, gdy można było sobie odpuścić kwalifikacje, jeśli było się w czołowej „15” Pucharu Świata. On sam skrzętnie z tego korzystał, gdy wygrywał cztery konkursy. Dziś w kwalifikacjach skakać muszą nawet najlepsi. Nie ma ani chwili na odpoczynek. Jeśli chce się być z przodu, trzeba cały czas dawać z siebie wszystko. Zresztą nie tylko na skoczni.

– Męczące jest też ciągłe przemieszczanie się. Zamieszkujesz w jednym hotelu przez dwa-trzy dni, a potem przenosisz się dalej. Ciągłe pakowanie, jazda ze skoczni na skocznię. Brakuje czasu na odpoczynek. Do tego dochodzą konferencje medialne, wywiady, kontrole antydopingowe i inne obowiązki. Wolnego czasu jest bardzo mało. Kumulacja tego wysiłku i zmęczenia jest ogromna. Kluczowe jest to, jak skoczek sobie z tym radzi i jak potrafi się temu oprzeć. Trzeba zachować w tym jakiś rozsądek i czystą głowę – mówi Jakub Kot.

Gdy Kamil Stoch wygrał cztery konkursy i po ostatnim skoku wyszedł do niego Sven Hannawald, Niemiec mówił później mediom, że poczuł, jak bardzo polski skoczek był zmęczony. Przecież presja, którą odczuwał, była większa niż normalnie. Nałożyły się trzy czynniki: samo zwycięstwo, obrona tytułu i zgarnięcie Wielkiego Szlema. – Wiem, że z presją skacze się trudniej – mówił wtedy Sven. I faktycznie, jemu akurat można wierzyć. Po wygranym Turnieju zaczęły się jego największe problemy – wypalenie, brak motywacji, a nawet depresja. O tym wszystkim więcej przeczytać możecie w tym miejscu.

Z ciążącą na nich presją nie radziło sobie wielu zawodników. Znów możemy sięgnąć do historii najnowszej i przypomnieć choćby Daniela Andre Tandego, który kompletnie zawalił ostatni skok w Bischofshofen trzy sezony temu. Do dziś zresztą nie jest pewne, czy przypadkiem i tak nie podarowano mu zbyt wielu punktów i czy nie powinniśmy mieć wtedy w całości polskiego podium Turnieju. To już mniej istotna sprawa – ważne jest to, że Norweg po prostu nie wytrzymał ciążących na nim obciążeń. – Jest mi naprawdę przykro, że coś takiego miało miejsce. Sytuacja mnie przerosła. Widziałem nagrania ze skoku. Przez chwilę było mi wstyd – mówił po konkursie.

 – Tu trzeba być mocnym i fizycznie, i psychicznie. Pojedyncze Puchary Świata rządzą się swoimi prawami. Tam jest miejsce dla takich zawodników jak – nie umniejszając nikomu – Jan Hoerl czy Yukiya Sato. W Turnieju, gdzie decyduje osiem skoków, raczej na takie niespodzianki nie ma miejsca. Psychika? Ogólnie jest w skokach podstawą, a w takim Turnieju już w ogóle. Nawet gdy prowadzisz po siedmiu skokach i siedzisz na belce przed swoją ostatnią próbą, to masz w głowie myśl, że musisz bardzo dobrze skoczyć, bo inaczej zniweczysz wszystko. Jeżeli głowa nie pracuje i psychika cię zjada, to nawet z najmocniejszymi nogami na całym świecie nie wygrasz Turnieju – twierdzi Kot.

W całej historii Turnieju było już wielu skoczków, którzy prowadzili po trzech konkursach, ale nie udało im się zwyciężyć. Trzykrotnie takiego zawodu doznawał nawet Jens Weissflog, skoczek wielki, idol Adama Małysza. Tyle tylko, że on, mimo takich rozczarowań, i tak wygrał tę imprezę czterokrotnie. Raz pozycji lidera nie zdołał też utrzymać Kazuyoshi Funaki, którego w sezonie 1994/95 wyprzedził na ostatniej prostej Andreas Goldberger. Zresztą groźny jest nawet sam status faworyta – w ostatnich latach rzadko zdarza się, by lider Pucharu Świata sprzed Turnieju Czterech Skoczni wygrał tę imprezę. W XXI wieku dokonali tego tylko Janne Ahonen, Jakub Janda (gdy wygrał ex aequo z Ahonenem), Thomas Morgenstern, Gregor Schlierenzauer, Peter Prevc i Ryoyu Kobayashi.

Sami więc widzicie – presja jest ogromna. A podołać jej mogą tylko najlepsi z najlepszych. I, o dziwo, jeden jedyny skoczek, który pojawił się niemal znikąd – Thomas Diethart. Ale to już inna historia.

Pech

Trudno to ująć inaczej. To właśnie pech jest ostatnią składową tego typu imprez. Możesz być wybitnym skoczkiem, ale nigdy nie wygrać mistrzostwa świata czy olimpijskiego, bo po prostu nie pójdzie ci na jednej z tych imprez. O igrzyska możecie śmiało zapytać Janne Ahonena czy Gregora Schlierenzauera, którym brakuje indywidualnego złota. Na tych szalał za to Simon Ammann, który aż czterokrotnie zdobywał złoto. Tyle samo razy stał na podium klasyfikacji generalnej Turnieju Czterech Skoczni. Ale nigdy nie był pierwszy.

– Myślę, że Ammann to najwybitniejszy skoczek, który w Turnieju nie wygrał. Wiemy, co wyprawiał na igrzyskach, jak potrafił przygotować tę formę, a mimo tego nie odniósł zwycięstwa w TCS. To pokazuje, że każda impreza rządzi się swoimi prawami i nie jest tak łatwo je wygrać. Jemu pewnie już się nie uda. Tak to już często jest, że skoczek jest wybitny, ale czegoś mu brakuje. U Simona tą wyrwą jest właśnie Turniej – mówi Jakub Kot.

Ammann miał pecha. Mniej więcej takiego, jakiego Adam Małysz miał do niego. W każdym z sezonów, gdy Simon był bardzo dobrze przygotowany na Turniej, trafiał się ktoś, kto potrafił wystrzelić z formą jeszcze bardziej. Ograniczmy się tylko do trzech edycji, gdy naprawdę był blisko. W sezonie 2008/09 karty rozdawali właśnie Ammann i Gregor Schlierenzauer. W pierwszych ośmiu konkursach sezonu czterokrotnie triumfował Szwajcar, trzy razy najlepszy był Austriak. Turniej Czterech Skoczni lepiej zaczął ten pierwszy – wygrał w Oberstdorfie. Później jednak na jeszcze wyższy poziom wskoczył – drugi w inauguracyjnym konkursie – Wolfgang Loitzl, który wygrał trzy następne zawody i całą edycję. Przed imprezą nikt nie stawiał, że to właśnie on może zostać jej triumfatorem.

– To było bardzo emocjonalne. Każdy chce kiedyś wygrać turniej, a ja przecież byłem już w skokach tak długo. Wtedy zadziałało wszystko, wszedłem w idealny stan, przyszło mi to łatwo. Kiedy później znów chciałem osiągnąć taki stan, nie udawało się. Z wyjątkiem mistrzostw świata w Libercu, które odbywały się dwa miesiące po turnieju. Udało mi się wtedy zdobyć złoto na normalnej skoczni – wspominał Loitzl po latach w wywiadzie dla „Tiroler Tageszeitung”. A Ammann? Mógł mieć nadzieję, że jeszcze przyjdzie jego chwila. W sezonie olimpijskim, gdy zostawał najlepszym skoczkiem świata, był tego bardzo bliski. Zabrakło… jednego skoku. Przed ostatnią serią wciąż mógł mieć nadzieję na zwycięstwo. Musiał jednak poszybować daleko. Nie wyszło. Skoczył bliżej od najgroźniejszych rywali, ostatecznie zajął piąte miejsce w klasyfikacji generalnej. Turniej wygrał Andreas Kofler.

Sezon później znów liczył się w walce o zwycięstwo. Znów zresztą wygrał jeden konkurs – tym razem w Garmisch-Partenkirchen. Dwukrotnie na najwyższym stopniu podium stał jednak Thomas Morgenstern i to on okazał się najlepszy w całym Turnieju. To zresztą był sezon zapisany dla Morgiego – został wówczas trzykrotnym mistrzem świata i srebrnym medalistą tej imprezy, a do tego zgarnął Kryształową Kulę. A Ammann? Wciąż próbował. Tyle tylko, że od tamtego czasu już nigdy nie był blisko. I pewnie już nigdy nie będzie.

Nie tylko on miał jednak pecha do rywali. Gdy w znakomitej formie bywał Martin Schmitt, to w Turnieju trafiał na lepszych od siebie. Raz sam zawalił, o czym już wspominaliśmy. W sezonach 1999/00 i 2000/01 decydowali jednak rywale. Schmitt w obu był trzeci w klasyfikacji generalnej Turnieju. Za pierwszym razem fenomenalnie skakać zaczął Andreas Widhoelzl, który wygrał aż trzy konkursy (w dokładnie takim samym stylu jak po latach Loitzl), a Martina wyprzedził jeszcze Janne Ahonen. Za drugim za to pojawił się Adam Małysz, który Turniej zdominował tak, że wygrał go z rekordową przewagą nad drugim skoczkiem. Tym był, oczywiście, Janne Ahonen.

– Tak to już bywa. Pamiętamy też przypadek Severina Freunda i Petera Prevca. Co z tego, że Freund był świetny, skoro Prevc był wtedy wybitny? Czasem masz pecha do tego, że trafia ci się ktoś taki. W zeszłym roku przecież dwaj Niemcy byli na podium generalki, ale trafił się Kobayashi, z którym trudno było wygrać, bo był w rewelacyjnej formie. Czasem jesteś w dobrej, nawet świetnej dyspozycji, ale trafiasz na takiego gościa, który skacze jeszcze dalej. Zdarza się, że ktoś wyskoczy z taką formą i nic się nie da zrobić – mówi Jakub Kot.

Wybitnych skoczków, którzy nie wygrali Turnieju Czterech Skoczni jest więcej. Nigdy na przykład nie udało się to Noriakiemu Kasaiemu, choć w sezonie 1998/99 Japończyk był liderem całej imprezy przed ostatnim skokiem. O 0,3 punktu przed dobrze nam już znanym z tego tekstu Ahonenem. W decydującej serii Noriaki osiągnął 123 metry. Ahonen, skaczący tuż po nim, lądował trzy metry dalej i wygrał Turniej. Do tej listy dopisać wypadałoby też takie nazwiska jak Martin Hoellwarth, Matti Hautamaeki, Ari-Pekka Nikola, Dieter Neuendorf, Walter Steiner, Armin Kogler, Andreas Felder czy Jan Bokloev, który w swoim jedynym wielkim sezonie nie poradził sobie z tą imprezą. Nawet skacząc stylem „V”, którym lądował znacznie dalej niż jego rywale, prowadzący narty równolegle.

Bo tak to już z Turniejem Czterech Skoczni jest. To impreza, która premiuje nie tylko wybitność w jednym czy dwóch skokach, ale solidność we wszystkich ośmiu próbach. Wielu skoczków już się o tym przekonało. Na kolejnych czas zapewne w tym roku.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Policja aresztowała trzy osoby za obrażanie piłkarzy Barcelony na tle rasowym

Bartosz Lodko
0
Policja aresztowała trzy osoby za obrażanie piłkarzy Barcelony na tle rasowym

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...