Wydaje nam się, że jesteśmy zahartowani. W końcu oglądamy Ekstraklasę i w samym tym roku widzieliśmy już na pęczki meczów fatalnych, żenujących, kompromitujących i zwyczajnie nie wartych większego komentarza. Dlatego też lubimy czasami obejrzeć sobie futbol w silniejszych ligach, gdzie wszystko jest barwniejsze, składniejsze, ciekawsze i lepsze. Takie przyjemne oderwanie. Dlatego też niezłym koszmarem okazał się dla nas mecz Fortuny Dusseldorf z Unionem Berlin, który wprost przypominał najtoporniejsze obrazki z polskich ligowych boisk. I nie zmienią tego nawet relatywnie ładne bramki. Na szczęście zagrali też Polacy, można było zacisnąć zęby i zobaczyć, jak im poszło.
Rafał Gikiewicz i Dawid Kownacki kończą dwie kompletnie różne rundy. Pierwszy jest liderem Unionu, broni pewnie, zbiera pozytywne noty, jest uwielbiany przez kibiców, czterokrotnie zachowywał do tej pory czyste konto i przypomina w tym wszystkim trochę Łukasza Fabiańskiego z jego ostatnich sezonów w walijskim Swansea – dobry bramkarz w bardzo przeciętnym zespole.
Drugi znajduje się zaś na przeciwnym biegunie. Nie spełnia oczekiwań, rundę kończy bez ani jednego trafienia i ani jednej asysty, jest krytykowany, a Fortuna balansuje na pozycjach spadkowych. Nic fajnego.
Po Kownackim bardzo było widać, że chce wyrwać się z marazmu swojej słabej dyspozycji. Pokazywał się, wychodził po piłkę i próbował ciągnąć akcje do przodu, ale tak to już często jest, że jak nie wychodzi, to nie wychodzi. Brakowało mu pewności siebie. Biegał z futbolówkę przy nodze nieco bojaźliwie, z głową wbitą w swoje nogi, jakby sam nie mógł uwierzyć, że naprawdę może zrobić z nią cokolwiek sensownego. W konsekwencji przegrywał pojedynki z defensorami Unionu, zaliczył kilka strat i zmarnował kilka doskonałych okazji, żeby obsłużyć podaniem swoich lepiej ustawionych kolegów z zespołu.
Przy tym wszystkim to właśnie on najczęściej testował czujność Gikiewicza. Nie były to wybitne strzały, tylko jeden z nich można było zakwalifikować jako kąśliwy, ale warto w ogóle docenić te próby, nawet jeśli polski golkiper nie miał większych problemów ze sparowaniem ich z dala od swojej bramki. Giki przez większość spotkania był jasnym punktem swojego zespołu, bronił często i uważnie, nie ryzykował niepotrzebnym łapaniem piłki, zważając na rzęsisty deszcz i niebezpieczeństwo popełnienia głupiego błędu.
W międzyczasie ich koledzy kopali się po czole. Naprawdę po pierwszej połowie marzyliśmy, żeby odwiedziła nas ekipa z ”Facetów w Czerni” z automatem do wymazywania pamięci, żebyśmy mogli tylko zapomnieć o tych wszystkich koślawych podaniach stoperów Fortuny, strzałach Moralesa, który chyba szukał na trybunach jakiegoś swojego wroga, bo konsekwentnie celował futbolówką dwadzieścia metrów powyżej bramki Gikiewicza i w sumie wszystkich innych żałosnych prób przeprowadzania ofensywnych ataków przez obie zespoły.
Wiecie, moglibyśmy skupić się na tym, że Hennings walnął przepiękną bramkę z dwudziestu pięciu metrów, ale w Ekstraklasie swojego czasu podobne wsadzał Grzegorz Bonin, więc na dobre nauczyliśmy się, żeby zbytnio nie jarać się jednym kwiatuszkiem w bagnie błota.
W ostatnich sekundach meczu było 1:1 i ten wynik idealnie odpowiadał marności całego widowiska. Mogliśmy ten mecz podawać też jako idealne podsumowanie rund obu Polaków, bo Kownacki ze zmęczenia plątał się o własne nogi (tutaj trzeba spojrzeć na to z przymrużeniem oka, bo nie grał tak źle, szarpał, był ostro faulowany i poturbowany, ale nie tracił entuzjazmu, choć widocznie nadawał się do zmiany od dobrych kilkunastu minut), a Gikiewicz zaliczał kolejny dobry mecz, gdy stało się coś dziwnego.
Erik Thommy przeprowadzał dziwy drybling na lewej flance. Wyglądał, jakby sam za bardzo nie wiedział, co robi. Zatrzymywał się, żeby zaraz przyspieszyć i nagle znów się zatrzymać. I w normalnych warunkach nic by z tego nie wyszło, ale nagle podjął irracjonalną decyzję o strzale z daleka. Piłka złapała dziwaczną trajektorię, wykręciła, odbiła się od słupka i wpadła do bramki, totalnie zaskakując Gikiewicza, który niestety musi sobie tę bramkę zapisać na swoje konto. Cóż, tak bywa.
Fortuna Dusseldorf 2:1 Union Berlin
38′ Hennings, 90′ Thommy – 48′ Parensen
Fot. Newspix