Ajaxu ciężko nie lubić. Plejada wyszkolonych technicznie magików, ofensywny pomysł na grę, brak bojaźliwości i taki nadzwyczajny futbolowy romantyzm. To wszystko przyczyniło się do tego, że w minionym sezonie Europa pokochała amsterdamczyków miłością platoniczną. Wszyscy pamiętają dramatyczną końcówkę ubiegłorocznego półfinału Ligi Mistrzów, kiedy gol Lucasa Moury w ostatniej chwili odebrał im awans do finału. Wtedy wydawało się, że wyczerpali oni limit pecha. Najwyraźniej jednak nie. Tym razem na ostatniej prostej fazy grupowej ekipę Erika ten Haaga wyrolowała Valencia.
Na początku musimy ustalić, że Ajax wcale nie zagrał rewelacyjnego meczu. Wprost przeciwnie. Długo się rozkręcał. Przez pierwsze kilkanaście minut spotkania nie miał jednak absolutnie żadnego pomysłu na sforsowanie szyków przyjezdnych z Hiszpanii, którzy sprawnie organizowali się w defensywie. Bronili głęboko na własnej połowie, stawiając na wkładanie kija w szprychy kreatywnym pomocnikom Ajaxu w trzech strefach – na czterdziestym, trzydziestym i dwudziestym metrze. Brzmi to nieco dziwacznie i banalnie, ale pomysł Celadesa naprawdę działał.
W destrukcji główną rolę miał odgrywać środek z Parejo i Coquelinem, którzy momentami grali wyjątkowo ofiarnie i boków obronnych, których głównym zadaniem było jak najczęstsze odbieranie piłki i jak najszybsze przetransportowywanie jej na połowę rywala. Jeśli futbolówka przechodziła pierwsze zasieki, już wielkiej filozofii nie było – laga do przodu. Chętnie rzucilibyśmy okiem na statystyki pomeczowe duetu stoperów Gabriel-Diakhaby, bo wydaje się nam, że do procentowego rekordu celnych podań mogłoby im zabraknąć dziesiątek punktów procentowych.
Ale to wszystko naprawdę skutkowało. Tym bardziej, że Valencia nie próżnowała z przodu. Podobać mógł się szczególnie Rodrigo, który łączy w sobie wszystkie elementy perfekcyjnego modelu hiszpańskiego skrzydłowego. Potrafi i przyspieszyć, i kiwnąć, i podać, i strzelić. Zresztą to właśnie dzięki niemu Valencia objęła prowadzenie i mogła je podwyższyć, ale Onana instynktownie obronił jego groźne uderzenie z samego końca pierwszej połowy.
Tyle dobrego o Valencii, która ostatecznie wygrała to spotkanie i awansowała do 1/8 finału Ligi Mistrzów. Zasłużyła sobie na to, nie da się ukryć, ale mimo to odnosimy wrażenie, że Ajax zasłużył bardziej. Zaczęło się od fenomenalnej gry Ziyecha. Facet to techniczny fenomen. Kierunkowe przyjęcia w powietrzu, o którym nie śniło się naszym filozofom, wykonuje z gracją godną największych. To on dał sygnał swojej drużynie, że trzeba wziąć się w garść i atakować. Inicjował wszystkie najgroźniejsze ataki, starał się, dośrodkowywał i tylko szczęście ratowało gości od utraty gola po jego akacjach.
W drugiej odsłonie dołączyli do niego inni. I to masowo. Zaczęła się kanonada. Valencia broniła się czym tylko mogła. A to Gaya pomógł sobie ręką, a to któryś z obrońców przypadkowo znalazł się na linii bramkowej i uratował swój zespół od utraty bramki, a to Domenech jakimś cudem zdążył wrócić do bramki, kiedy wydawało się, że obrona Częstochowy kiedyś musi dobiec końca i przynieść gola gospodarzom.
Starał się van de Beek, starał się Lang, który był o włos od dubletu, swoich prób z dystansu próbowali Alvarez i Martinez, starał się Tadić, który w końcu nie wytrzymał i kilkukrotnie niepotrzebnie prowokował rywali, ale to wszystko nic nie dało. Ajax odpadł. Ajax padł. Ajaxu nie zobaczymy wiosną. Zwyczajnie, tak po ludzko, ich szkoda. Drugi rok pod rząd brakuje im szczęścia. Bo gdyby piłka poleciała w inną stronę, gdyby wcześniej przepuścili masowy atak, gdyby bardziej skoncentrowali się w pierwszej połowie, ale w sumie, nie, to nie ma sensu… Wszystko to już na zawsze pozostanie w sferze gdybania.
W innych meczach też było ciekawie.
W miejsce Ajaxu wskoczyła Chelsea, która planowo pokonała Lille i nierówną formę w Premier League dalej rekompensować sobie będzie w Lidze Mistrzów. Dla Franka Lamparda to był plan minimum i sam pewnie doskonale zdaje sobie sprawę, że nie ma lepszego pola do ogrywania swoich talencików niż europejska arena. Z niedyspozycji Interu skorzystała zaś Borussia, która nie była wcale wiele lepsza od Slavii, kilka razy z dużych opałów ratował ją często krytykowany w Dortmundzie Roman Burki i nawet statystyki meczowe jasno pokazują, że wynik do końca był kwestią otwartą – 48% do 52% posiadania piłki dla Slavii, 16 do 18 strzałów dla Slavii, a w tym po 8 celnych. I to się nazywa grać z największymi, jak równy z równym. Czesi w sześciu meczach tegorocznej Ligi Mistrzów skompletowali zaledwie dwa punkty, ale w grupie śmierci pozostawili po sobie rewelacyjne wrażenie.
Ajax Amsterdam – Valencia 0:1 (0:1)
24′ Rodrigo
Borussia Dortmund – Slavia Praga 2:1 (1:1)
10′ Sancho, 61′ Brandt – 43′ Soucek
Chelsea – Lille 2:1 (2:0)
19′ Abraham, 35′ Azpilicueta – 78′ Remy
Lyon – Lipsk 2:2 (0:2)
50′ Aour, 82′ Depay – 9′ Forsberg z karnego, 33′ Werner z karnego
Benfica – Zenit 3:0 (0:0)
47′ Cervi, 58′ Pizzi z karnego, 79′ sam. Azmoun
Fot. newspix.pl