Nie pierwszy raz mogło się wydawać, że Flavio Paixao będzie powoli zjeżdżać do bazy. Był już taki moment, kiedy nie strzelał dla gdańszczan przez ponad pół roku – od połowy sezonu 16/17 do połowy 17/18. Teraz też notował gorszy czas, coraz częściej zwiedzał ławkę rezerwowych gdańszczan, bywało, że wchodził na marne końcówki. Starość, nie radość, rzeklibyśmy. No, ale nie. To najwyraźniej nie ten przypadek, Flavio złapał oddech i znów jest dla Lechii kluczowy. Tym razem wyjaśnił Wisłę Płock.
ŁKS – dwie sztuki.
Wisła Kraków – sztuka.
Zagłębie Lubin – zwycięskie trafienie z karnego.
Wisła Płock – dwie bramki.
Cztery mecze, sześć trafień, całkiem niezły wynik jak na 35 lat, prawda? Jasne, można zauważyć, że część z tych łupów to rzuty karne, ale po pierwsze – je też trzeba umieć walnąć, co nie było zresztą regułą w przypadku Flavio w zeszłym sezonie, po drugie Portugalczyk umie się znaleźć i z gry. Weźmy za przykład to dzisiejsze spotkanie. To właśnie Flavio, nie na przykład Sobiech, znalazł się w odpowiednim momencie o odpowiednim czasie, by dobić uderzenie Fili.
Na marginesie: piłkarze Wisły domagali się odgwizdania faulu na Stefańczyku, ale raczej było to myślenie życzeniowe, owszem, Flavio wszedł w obrońcę ostro, jednak w granicach przepisów. Wiemy, że nie wygląda, natomiast to wciąż futbol, nie zajęcia wyrównawcze.
W każdym razie doceniamy Flavio, tym bardziej że mimo tylu lat na karku jest w stanie grać co trzy dni i zachowywać taką regularność. Jego druga bramka to rzut karny, podyktowany za faul na Rafale Wolskim. Tyle się mówi, że Daehne świetnie gra nogami i rzeczywiście, w tej sytuacji to potwierdził. Wszedł w pomocnika Lechii nogami, kompletnie niepotrzebnie, bo Wolski wypuścił sobie piłkę za daleko. Trochę chłodnej głowy i nic by z tej akcji nie było, natomiast bramkarze Nafciarzy nie słyną w tym sezonie ze spokoju i jak widzą okazję na karnego, to chętnie z niej korzystają.
Ale tak czy siak – Lechia była w tym spotkaniu lepsza, zasłużyła na zwycięstwo. Miała pomysł, jak ugryźć przeciwnika, szczególnie w pierwszej połowie podchodziła pod Wisłę wysoko, a goście nie bardzo mieli pomysł co z tym fantem zrobić. Zostali zablokowani i w ofensywie, skoro nie oddali żadnego celnego strzału przez 45 minut, i w defensywie, bo potrafili się pogubić. Na przykład Marcjanik, który stracił piłkę na 20. metrze, poszła kontra i… no właśnie. Co zrobił Sobiech?
Zastanawiamy się, analizujemy, myślimy i nie wiemy, o co chodzi. Peszko wystawia mu piłkę na właściwie pustą bramkę, miejsca jest sporo, czasu też, tylko dołożyć szuflę i zbijać piątki z kolegami. A Sobiech nie trafił w bramkę. Naprawdę: ciężej było nie trafić, niż trafić. Sobiechowi to się udało i cóż, jeśli chciał przebić swoje pudło przeciwko Legii z zeszłego sezonu, przynajmniej to mu się udało, ale nie za to mu płacą.
Natomiast jeśli w przypadku Lechii mówimy o takich kłopotach, to przy Wiśle Płock musimy przywołać całą litanię. Marna gra bramkarza, bo pewnie i przy pierwszym trafieniu ktoś poważniejszy zachowałby się lepiej. Marna gra obrońców, o Marcjaniku już wspomnieliśmy, ale sito Michalskiego też nie sprawia, że zaczynamy wspominać Maldiniego. Słabiutka gra formacji ofensywnej, bo oczywiście, w drugiej połowie Alomerović musiał się sprężyć ze dwa razy, natomiast nie mieliśmy poczucia, że ten mecz jest na styku i może, może, Nafciarze coś z niego wyciągną.
Nie, różnica w dyspozycji była dzisiaj widoczna i tak jak często meczami Ekstraklasy rządzi przypadek, tak tutaj o przypadku nie ma mowy.
Lechia się więc odkręca, wygrywa trzeci mecz z rzędu w lidze, a czwarty w ogóle. A to w tabeli pozwala jej dobić do czołówki – do podium zostały już tylko dwa punkty, a że Pogoń gra z Piastem, Śląsk z Legią, ktoś jeszcze pogubi punkty.