Mamy wrażenie, że gdyby w futbolu rozgrywano dogrywkę w formulę “nieograniczony czas, złota bramka przerywa mecz”, to w Tychach gospodarze graliby z ŁKS-em w nieskończoność. Na szczęście ani takiej zasady nie ma, ani ŁKS nie ma dobrego rezerwowego bramkarza. Dominikowi Budzyńskiemu zrobił się żal kibiców. Uznał, że nie ma co wystawiać tych biednych ludzi na dodatkowe pół godziny dogrywki. I puścił gola w stylu Józefa Młynarczyka z Węgrami w 1980 roku. Albo Jerzego Dudka z Manchesterem United.
Wyobrażamy sobie, że dla golkipera puszczenie takiego gola to mentalna kastracja. To już lepiej dostać loba z 30 metrów, lepiej nawet wpiąstkować sobie piłkę do siatki przy wrzutce, niż dać sobie strzelić takiego babola. Kuriozalne było to trafienie – Wojciech Szumilas uderzył z linii pola, płaski fafrocel, taki piłkarski taś-taś, piłka płakała jak frunęła się turlała. Słabe uderzenie prosto w bramkarza, Budzyński złożył z rąk koszyczek, położył się na glebie i… wpuścił piłkę między nogami.
Do końca meczu był nieco ponad kwadrans i właściwie było już pozamiatane, bo przecież ŁKS strat w tym sezonie odrabiać nie potrafi. Jak już dostaje gonga, to maksymalnie remisuje, o zwycięstwie nie ma mowy. A nie było mowy już kompletnie, gdy Łukasz Moneta dośrodkował z rzutu rożnego, Marcin Biernat uciekł… No, nie uciekł Rozwandowiczowi, bo ten nawet go nie gonił. Krycie na radar poskutkowało drugim golem dla tyszan.
Piszemy tu o katastrofalnych błędach łodzian, ale tak po prawdzie – oni byli do momentu starty pierwszego gola zespołem dużo słabszym. Generalnie ten mecz stał na poziomie komedii polecanych przed Netfliksa na stronie głównej. Przewidywalność, nuda, po pół godzinie masz ochotę nacisnąć X w roku ekranu. Do przerwy obejrzeliśmy pięć strzałów, w tym jeden celny. ŁKS? Dwa uderzenia, zero w bramkę. Widać było po gościach brak Daniego Ramireza – gdy już rozpędzał się Michał Trąbka, to nie miał komu podać. Gdy w drybling wszedł Piotr Pyrdoł, to nikt do niego nie podszedł po piłkę. Grę zespołu Kazimierza Moskala puentowała akcja z doliczonego czasu gry – Trąbka przebiegł z piłką 50 metrów, Guima minął trzech rywali, piłeczka chodziła od jednego końca pola karnego do drugiego, aż wreszcie sędzia spojrzał na zegarek i zagwizdał, gdy widział tę pasywność gości.
Mamy wrażenie, że ten Puchar Polski to był potrzebny łodzianom jak grzebień Stanisławowi Tymowi. W każdej rundzie rotacje, oszczędzanie najważniejszych piłkarzy… No to musiało się prędzej czy później skończyć weryfikacją. A zweryfikował beniaminka Ekstraklasy pierwszoligowiec, który – oddajmy mu to, na co zasłużył – byli dziś bardzo rzetelnie przygotowany pod rywala. No i miał kilku zawodników, którzy potrafili zrobić różnicę. Podobał nam się przede wszystkim ten Szumilas – dużo widział, piłka przy nodze była szansą, a nie kłopotem. Kawał dobrej roboty w środku pola wykonał Keon Daniel. Ruchliwe były skrzydła z Szeligą i Stebleckim. Brakowało tylko wykończenia przy szansach obu skrzydłowych. Ale prokurowanie kolejnych szans strzeleckich przyniosło efekty – błędy też trzeba umieć wymuszać. A zryw ŁKS-u w doliczonym czasie gry był już za późny – słupek, poprzeczka, ale bez skutku w postaci goli. Egzamin dojrzałości zmiennicy oblali.
Czy jesteśmy rozczarowani ŁKS-em? Nie, bo nie mieliśmy wobec nich właściwie żadnych oczekiwań. W tym sezonie dwa mecze z rzędu wygrali zaledwie raz. Jeszcze gdy zobaczyliśmy skład bez najlepszych piłkarzy w wyjściowej jedenastce… Brawa dla GKS-u, który jako pierwszy pierwszoligowiec zameldował się w 1/4 finału Pucharu Polski. Kto wie – może przy odrobinie farta w losowaniu wpadną na Stal, Błękitnych, Stomil lub Miedź, a wtedy półfinał jest już całkiem realny. Dzisiaj nie można było im odmówić ani planu na mecz, ani kilku indywidualności w ofensywie, ani determinacji w kruszeniu tego chybotliwego muru rywala.
GKS Tychy – ŁKS Łódź 2:0 (0:0)
Wojciech Szumilas (72.) Marcin Biernat (80.)
fot. 400mm.pl