Trener piłkarski jest trochę jak aktor. Może po prostu dobrze wykonywać swoją rolę, ale to zazwyczaj trochę za mało, by pozostawać na szczycie. By trzymać się w czołówce, musi cały czas dodawać coś nowego, cały czas coś zmieniać, czasem kopiować rozwiązania od kolegów, czasem ich parodiować, ba, czasem parodiować samego siebie sprzed lat. Nawet jeśli zrobi to wszystko – nie ma żadnej gwarancji, że po prostu nie znudzi się widzom, czyli w tym wypadku piłkarzom.
Kolejna pułapka to oczywiście wpadnięcie w schemat jednej roli. Zagrasz raz czy drugi bandziora, a budzisz się jako Steven Seagal. Filmy z tobą to właściwie seria kopii, tak misternie przygotowanych, że można puszczać połowę “Nico ponad prawem” i połowę “Szukając sprawiedliwości”, a niektórzy nawet nie zauważą, że film się zmienił. Czy podobnie nie było z Jose Mourinho? Puszcza pierwszy sezon z dowolnego klubu, drugi sezon z dowolnego klubu i trzeci sezon z dowolnego klubu, a całość i tak będzie do siebie pasowała. Ten początkowy entuzjazm, ten szczytowy moment osiągnięty za cenę rosnącego zniechęcenia w trzecim roku. Taśma produkcyjna jak u van Damme’a.
Muszę się przyznać – jestem jego ogromnym fanem, może dlatego ciągle w niego wierzę. A przecież nie jest łatwo, nie po tym, co odstawiał na finiszu w Madrycie, nie po tym, jak wyglądał w końcowych miesiącach pracy w Manchesterze United. Mourinho zawsze wydawał się antypatycznym szaleńcem pokroju Gargamela bezustannie nękającego Wioskę Smerfów, ale jego urok polegał na tym, że do swojego szańca zapraszał całą drużynę łącznie z kibicami i ekspertami z danego miasta. Najbardziej ewidentnie było to widać w oblężonej mediolańskiej twierdzy, którą ostatecznie doprowadził do triumfu w Lidze Mistrzów, ale w mniejszym czy większym stopniu wprowadzał ten model w każdym kolejnym miejscu pracy. I ja to kupowałem – piekliłem się na kreta w szatni Realu, załamywałem ręce leniwym gwiazdorem Pogbą.
Ale nawet największy fan Mourinho musiał zauważać, że chłop zwyczajnie dziadzieje. Podczas tradycyjnych przechwałek na konferencjach prasowych przestał wyglądać jak wiking tańczący na kurhanach swoich wrogów, zaczął raczej przypominać zgryźliwego tetryka, przypominającego, że przed wojną skakał najwyżej we wsi. Okej, dziadku, super opowieść, słyszeliśmy ją zaledwie osiemset piętnaście razy, idź już do ogródka. Kontakty z piłkarzami, kiedyś wielbiącymi go tak mocno, że następca Mourinho w każdym klubie zderzał się ze ścianą, teraz przypominały jakąś strefę wojny. Strategia oparta na diabelnie szybkich kontrach, po wcześniejszym zneutralizowaniu atutów przeciwnika, teraz zaczęła przypominać ekstraklasową lagę na Dawidka. A o wykreowanie Dawidka w Manchesterze czy za drugim podejściem w Londynie było coraz ciężej.
Śledziłem go uważnie na bezrobociu. Mourinho po raz pierwszy w karierze wydawał się pozostawać daleko na aucie. Wcześniej już w momencie rozstania z poprzednim pracodawcą stanowił bardzo łakomy kąsek dla kilku drużyn ze ścisłej europejskiej czołówki. Teraz siedział w tym ogródku, do którego wygonili go Pogba z kumplami i wydawało się, że nikt go prędko nie odwiedzi. Taka sytuacja sprzyja zmianom w swoim wizerunku, sprzyja też zmianom w swojej filozofii życiowej.
Mourinho jako ekspert nie stronił od samokrytyki. Analizował zmiany w podejściu do piłkarzy, wskazywał, że sam miał z tym problem. Że kiedyś wystarczyło dotrzeć do jedenastu ludzi, obecnie trzeba dotrzeć do jedenastu ludzi, i kolejnych dziewięćdziesięciu dziewięciu osób z najbliższego otoczenia zawodnika – menedżerów, specjalistów od wizerunku, prywatnych trenerów. Mourinho w studiach telewizyjnych jawił się jako człowiek, który przeszedł przez piekło, wyciągając z niego tajemną wiedzę o wszystkich diabelskich sztuczkach i nie bez przyczyny pojawiają się tu skojarzenia z Czerwonymi Diabłami z Manchesteru. Potem były coraz odważniejsze próby kreowania nowego wizerunku. Obszerny reportaż w Sky, podczas którego Mourinho ze łzami w oczach oprowadzał ekipę po miejscach, w których zaczynała się jego przygoda z futbolem.
Paweł Grabowski z Canal + Sport przetłumaczył obszerne fragmenty, wśród nich ten o Darwinie.
Darwin napisał, że w teorii ewolucji nie przetrwał gatunek najsilniejszy, najinteligentniejszy też nie. Przetrwał ten, który najlepiej dostosowywał się do zmian. Czasami zmiana nie przynosi nic dobrego. Można zmienić się też na gorsze. Ale ważne jest, żeby zrozumieć, że coś się zmienia i się do tego dostosować.
No i Mourinho się dostosowywał, odrabiał tę pracę domową z lat, gdy mentalnie dziadział. Z lat, gdy przestał nadążać za gegenpressingiem Kloppa, za Guardiolą, za futbolem ofensywnym i kreatywnym. Z lat, gdy przestał nadążać za Instagramem Pogby i Twitterem Lukaku. Z lat, gdy jego wizerunek szelmowskiego herszta bandy piratów stał się karykaturą.
W Tottenhamie trwa właśnie jego show. Przytulanki z Delle Alim na treningu, gdy zapewne wyjaśniał wypowiedzi piłkarza sprzed paru lat, gdy ten stanowczo stwierdził, że Mou jest kompletnie przereklamowany. Radość z bramki przeciw Olympiakosowi razem z chłopcem do podawania piłek, poświęcenie mu na konferencji kilku ciepłych słów. Ale przede wszystkim – przeprosiny dla Erica Diera. Gdy wspomni się o stosunkach Mourinho na przykład z Shawem, a następnie zestawi to ze słowami skierowanymi do zdjętego w 29. minucie przy stanie 0:2 zawodnika… Cóż, najlepiej widać, ile pracy w zmianę włożył Portugalczyk.
– Najtrudniejszym momentem gry nie był gol czy drugi dla Olympiakosu, ale moment, gdy wykonałem zmianę przed przerwą – przemawiał na konferencji prasowej. – Skrzywdziłem piłkarza, ale też skrzywdziłem siebie. Bardzo ważne, że piłkarz to zrozumiał i byłem naprawdę szczęściarzem, że trafiło akurat na bardzo inteligentnego chłopaka, który doskonale rozumie czym jest drużyna. To nie dotyczyło jego dyspozycji. Przeprosiłem zresztą Erica, mimo że doskonale wiedział, że zrobiłem to dla drużyny i nie było moją intencją, by go urazić.
Jose, czy to ty?
Ktoś powie: tani teatrzyk. Zmiana na pokaz. W tym dobrotliwie uśmiechającym się trenerze nadal siedzi stary Gargamel, tylko czekający na pierwszy sukces, by obrazić na konferencji wszystkich możliwych przeciwników i przypisać wszystkie sukcesy własnemu geniuszowi. Już teraz zresztą przebija się zza tej nowej farby stara, dobra ściana Jose – by wspomnieć odpowiedź na pytanie o wpływ przegranego finału Ligi Mistrzów na piłkarzy Tottenhamu. “Panowie, nie wiem, nigdy nie przegrałem finału Ligi Mistrzów”.
Ja jednak powiem: to jest spóźniona pogoń za nowymi czasami. Ruchy, które Mourinho powinien wykonać już w Manchesterze United, zwłaszcza biorąc pod uwagę specyfikę tamtejszej szatni. Nie wiem, czy w Tottenhamie mu się powiedzie. Nie wiem, czy długo wytrzyma w taki sposób. Czy nie wrócą jego stare metody, stare zwyczaje, stare nawyki. Wiem jedno: dopinguję mu jeszcze mocniej niż kiedykolwiek. W końcu w naturalny sposób bardziej cenimy nawróconych Kmiciców niż wiecznie kryształowych Skrzetuskich.
Poza tym co z tego, że to wszystko może być wyreżyserowaną szopką portugalskiego aktora, jeśli tak dobrze się to ogląda?