Reklama

„Nie myślałeś, że rąbanie drewna wzbudzi takie emocje?”

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

07 listopada 2019, 18:01 • 23 min czytania 0 komentarzy

„Są takie sporty, które powinno się oglądać na miejscu, dopiero wtedy się je naprawdę docenia” – usłyszałem kiedyś, gdy pisałem o podnoszeniu ciężarów. Sztangistów na żywo jeszcze nie miałem okazji obserwować, natomiast po tym, co przeżyłem i widziałem w Pradze, jestem w stanie się z tym zdaniem zgodzić. Bo dopiero teraz w pełni doceniłem rywalizację… drwali. Napiszę wprost: jeśli kiedyś ktoś zaproponuje wam wyjazd na mistrzostwa świata Stihl TIMBERSPORTS®, to korzystajcie. Warto.

„Nie myślałeś, że rąbanie drewna wzbudzi takie emocje?”

*****

Choć całą tę opowieść powinienem zacząć chyba w innym miejscu. Lotnisko w Krakowie, okolice siódmej rano, 1 listopada. Normalnie spałbym jeszcze we własnym łóżku. Wieczorem pewnie zapaliłbym kilka zniczy na dwóch czy trzech cmentarzach. Tym razem jednak niczego takiego nie planowałem. Miałem za to wykupiony bilet na lot do Warszawy, a stamtąd do Pragi (tak, trasa dziwna, ale co zrobić, inaczej się nie dało). Tyle tylko, że aura nie sprzyjała. Dość napisać, że gdyby ktoś puścił „Opadły mgły, wstaje nowy dzień” Starego Dobrego Małżeństwa, to prawdopodobnie skończyłby z obitą twarzą.

Bo w Krakowie mgła długo nie chciała puścić. Na tyle, że w pewnym momencie byliśmy – bo nie miałem lecieć sam – kompletnie zrezygnowani i myśleliśmy już tylko o tym, by wrócić do domów. Tym bardziej, że miła pani z LOT-u powiedziała nam, że możemy przebukować bilety, ale będziemy wtedy w Pradze około 20. Doliczając przejazd z lotniska – mistrzostwa prawdopodobnie skończyłyby się, zanim trafilibyśmy na miejsce.

Na szczęście zagadnęli nas siedzący obok Czesi, którzy wspomnieli o samolocie wylatującym z Warszawy o 15:20. Sprawdzamy stronę LOT-u – jest! Wszystko się zgadza. Mniej więcej w tym samym czasie zeszła też mgła, zaczęto puszczać inne maszyny. Na naszą musieliśmy poczekać, ale wreszcie – dobrze po 12 – polecieliśmy. W Pradze byliśmy około 17. Jeszcze hotel, szybki obiad w pierwszej z brzegu knajpie (żałuję, że nie zapisałem jej nazwy, bo porcje były tam naprawdę obfite i dobre) i można było ruszać na halę.

Reklama

Ta zresztą robiła wrażenie. Przed nią ustawiono sporych rozmiarów maszyny budownicze. Pod konstrukcją złożoną z dwóch koparek (pewnie co najmniej jedna z nich nazywa się inaczej, wybaczcie, nie jestem w tym ekspertem), których łychy układały się w kształt serca, wiele osób cykało sobie fotki. My nie. Przeszliśmy szybko po akredytacje wraz z Karolem, który odbierał nas z lotniska i doprowadził na miejsce. Choć nasze nazwiska okazały się – nawet po zapisaniu ich na kartce – nieco kłopotliwe dla pani, wydającej plakietki, wreszcie udało nam się je otrzymać. Mogliśmy wejść do właściwej sali, tej, na której odbywały się mistrzostwa.

*****

I cały ten przydługi wstęp służył temu, by teraz napisać: cholera, niemal natychmiast po zobaczeniu tego wszystkiego, przestałem żałować, że dwie trzecie dnia przesiedziałem na lotniskach i w samolotach. Kilka tysięcy ludzi (wielu, oczywiście, z piwkami, to w końcu Czechy), flagi, trąbki, krzyki, światła, dwaj spikerzy (czeski i mówiący po angielsku). Trudno to opisać jednym słowem, ale atmosfera przypominała nieco miks meczów siatkarskiej reprezentacji Polski, piłkarskiego mundialu w RPA i jakiegokolwiek amerykańskiego sportu, gdzie oprawa jest niesamowicie ważną częścią widowiska. Przez chwilę pomyślałem nawet: „czy ja na pewno jestem w dobrym miejscu? Przecież to wygląda jakby zaraz mieli tu wejść koszykarze Lakers czy innych Bulls”.

Na scenie ustawiono jednak główną nagrodę, a na tej widoczna była siekiera. Nie musiałem się więc szczypać czy sprawdzać napisów na akredytacji. Już po tym domyśliłem się, że tak, to tutaj. Szybko odłożyliśmy swoje rzeczy i wyszliśmy oglądać prezentację. I tu znów skojarzenie z USA – każda z ekip (pierwszego dnia rozgrywano zawody drużynowe) przemierzała długi korytarz, wychodząc z samego końca sali, aż na scenę, znajdującą się po drugiej stronie hali. Ścianami korytarza byli kibice, zbijający piątki z uczestnikami zawodów. Ekipy wypuszczano w kolejności alfabetycznej… z jednym wyjątkiem.

Bo trzeba organizatorom (głównym jest producent pilarek Stihl) i gospodarzom z Czech oddać, że przez całe dwa dni doskonale wiedzieli, jak rozgrzać publikę. Ostatni wyszli więc reprezentanci gospodarzy. Teoretycznie wszyscy wiedzieli, że nie mają szans na osiągnięcie sukcesu. W praktyce, gdy oglądało się reakcję trybun na ich pojawienie się, można było pomyśleć: „a czemu by nie?”. Spikerzy zresztą wielokrotnie tego dnia zachęcali miejscowych fanów do głośniejszego dopingu. Ot, żeby nikt nie miał wątpliwości, że znajdujemy się w Pradze. Choć, żeby nie było – przebijali się i fani z innych krajów. W tym Polacy, którzy swój mały sektor mieli w czwartym rzędzie i machali sporych rozmiarów flagą.

TIMBERSPORTS_MŚ2019_Reprezentacja Polski

Reklama

– To kibice od nas – mówił mi potem Marcin Juskowski, jeden z naszych drwali. – My z Krystianem [Kaczmarkiem, inny z drwali – przyp. red.] mamy od siebie ze dwa kilometry, mieszkamy w jednej miejscowości. Michał [Dubicki, kolejny z drużyny – przyp. red.] też jest z naszego powiatu. To tam tętni. W tej okolicy słychać, że coś takiego istnieje. Tym bardziej, jak Michał zaczął odnosić spore sukcesy. Flaga? Oczywiście, musi być! Ona sporo by mogła powiedzieć o tym, co widziała, bo nie jeździ od wczoraj. Była już nawet na Mistrzostwach Świata, które w 2015 roku były w Poznaniu, co po niej trochę widać.

Sami zawodnicy dodawali też, że atmosfera bardzo im się podobała. My, będąc na mistrzostwach pierwszy raz, byliśmy zaskoczeni i, równocześnie, zachwyceni. Więc pytaliśmy, kogo tylko mogliśmy, czy aby nie przesadzamy. – Jak MŚ były w Poznaniu, to kibice też byli zaskoczeni oprawą. Zresztą wydaje się, że organizatorzy z roku na rok robią to coraz lepiej. Teraz było „podium” wychodzące w publiczność, którego w zeszłym roku nie było. Co chwila wprowadzają coś nowego – mówił Arkadiusz Drozdek, najbardziej doświadczony z naszych zawodników.

– Jak pana wrażenia? – pytam Andrzeja Dubickiego, ojca Michała.

Ja już na takich imprezach bywałem. Bardzo podobało mi się na przykład u nas w Koszęcinie. To jest gmina blisko Lublińca, tam, gdzie jest siedziba zespołu Śląsk. Piękna sprawa, byłem tam dwa razy. Oni to mają świetnie dograne. Ale tutaj ta feta faktycznie mogła porwać. Organizacyjnie chyba też wypadło to bez zarzutu. Zdziwiła mnie jedna rzecz – jak szybko sprzątano wszystko po każdej rundzie. Jeszcze sędzia stoi i rozmawia z zawodnikami z poprzedniego pojedynku, a tu już są przygotowane stanowiska do nowej konkurencji. Bardzo sprawnie jest to zorganizowane.

Nieco bardziej krytycznie podeszła do tego Julia Królik, czyli jedyna w Polsce drwalka. – Kilka lat temu oglądałam streama z Norwegii, w zeszłym roku byłam w Liverpoolu i tam było moim zdaniem fajniej. W Czechach… też jest super, ale ta sala, na której to się odbywa, to bardzo  ładny budynek, ale moim zdaniem nie do takiego wydarzenia. Bo w Anglii trybuny były takie jak na stadionie, wszystko było wyżej, przez co lepiej było widać scenę. Wyglądało to bardziej widowiskowo.

I skoro w Liverpoolu było lepiej, to żałuję, że mnie tam nie było. Ale wiecie, to taki żal na zasadzie „bunkrów nie ma… ale też jest zajebiście”.

*****

Gdy pierwsze wrażenie mieliśmy już za sobą, mogliśmy skupić się na zawodach, które akurat się rozpoczynały. Oczekiwania mieliśmy spore, bo w drużynie byliśmy kandydatami do walki o podium. Generalnie w timbersporcie układ jest raczej jasny – Australia i Nowa Zelandia zwykle są absolutnie poza zasięgiem. Do nich zwykle dołączają jeszcze USA i Kanada, które wspólnie tworzą Wielką Czwórkę. Ale w time trialu, który ustalał kolejność par przed 1/8 finału, Polacy wspięli się aż na trzecie miejsce, bijąc przy okazji rekord kraju. Tego nie mogliśmy jednak zobaczyć, bowiem byliśmy wówczas w samolocie gdzieś nad Warszawą.

Na szczęście organizatorzy przewidzieli nasze problemy i na rozgrzewkę dali nam baraże o wejście do najlepszej szesnastki. Takie pojedynki były cztery i to w ich trakcie mogliśmy zobaczyć, jak to wszystko wygląda. Generalnie na scenę wychodzi osiem osób – po cztery z każdej ekipy. Cztery są też konkurencje: Stock Saw (odcinanie krążka z kłody za pomocą pilarki spalinowej), Underhand Chop (przecinanie kłody, na której się stoi, siekierą), Single Buck (odcinanie krążka wielką piłą ręczną) i Standing Block Chop (przecinanie siekierą stojącego kawałka drewna). Wykonuje się je w dokładnie tej kolejności – gdy pierwszy zawodnik danej ekipy skończy Stock Saw, drugi zaczyna Underhand. I tak dalej. Wygrywa drużyna, która jako pierwsza zaliczy wszystkie cztery konkurencje.

Wszystko jest o tyle przemyślane, że zaczyna się od tej najszybszej i teoretycznie najłatwiejszej. Więc co najmniej do drugiej z nich obie drużyny powinny iść ramię w ramię. Tam już jednak często zaczynają się pokazywać różnice. Każdy, nawet najmniejszy błąd, sprawia, że można przegrać. Polacy zresztą się o tym przekonali. Ale po kolei – rywalizację w formacie pucharowym zaczęliśmy od 1/8 finału, gdzie napotkaliśmy Norwegów. Taktyka na ten pojedynek była prosta: bez szaleństw, ale i bez dyskwalifikacji. Ta oznaczałaby bowiem stratę 15 sekund i, prawdopodobnie, koniec marzeń o medalu.

– W 2017 roku, gdy zostaliśmy wicemistrzami świata, wygraliśmy z Australijczykami właśnie przez to, że oni dostali te 15 sekund kary. Sędziowie im tego nie popuścili. Jeden z nich zaczął za szybko ciąć, przesunął tę piłę dosłownie minimalnie, a poprzedni nie skończył jeszcze Underhanda. Zasady są twarde i jasne. Przed pojedynkiem z Norwegią było wiadomo, że nie są w stanie nas przegonić. Mieliśmy po prostu zrobić swoje. W żywiole walki chcesz jednak jak najlepiej. Nie odpuścisz sobie, nie będziesz wolniej rąbał – mówił, już następnego dnia, Krystian.

Nie rąbali więc wolniej, ale uważniej. I spokojnie wygrali. W ćwierćfinale trafili za to na Niemców. A wiadomo – jak Niemcy, to zaraz robi się ciekawiej, również dla kibiców. Polacy mieli przed tym pojedynkiem przewagę mentalną – naszych sąsiadów pokonali już bowiem we wspomnianym time trialu. Ale nikt nie obraziłby się, gdyby udało im się to zrobić jeszcze raz.

– Rywalizację z Niemcami traktujecie specjalnie?

– Kibice na pewno.

– Ale to też nie jest tak, że się z tymi Niemcami nie lubimy czy coś. Wielokrotnie sobie pomagaliśmy i nadal pomagamy na zawodach. Ale myślę, że to z tymi najgroźniejszymi rywalami mamy specjalne pojedynki. Choćby z Czechami, z którymi musimy wyrównać rachunki za tytuł mistrzów Europy. Wiemy, które drużyny są mocne i na nie się mobilizujemy. A to właśnie między innymi Niemcy. Ten start z nimi jest bardziej pikantny.

– Oni to tak naprawdę gospodarze. Mają największy budżet, najlepsze warunki.

Wiadomo, takiego rywala pokonać zawsze warto. Tym bardziej, że zwycięstwo dawało awans do strefy medalowej. I, jak się okazało, Polacy weszli do niej gładko, nie pozostawiając naszym sąsiadom złudzeń. W pewnym sensie wyrównali też rachunki ze wspomnianymi Czechami, którzy skończyli na piątym miejscu. Ale o co tu chodzi? O to, że w 2008 roku po raz ostatni odbyły się mistrzostwa Europy. Wygrali wtedy nasi sąsiedzi z południa, a my zajęliśmy drugie miejsce. Okazji do rewanżu na tej samej imprezie więc nie było. Trzeba pocieszać się innymi sukcesami.

W półfinale znalazły się ekipy Australii, Nowej Zelandii, USA i Polski. Z Wielkiej Czwórki wypadła Kanada, ale nam to specjalnie nie przeszkadzało. Tym bardziej słysząc, jak naszymi zawodnikami zachwycali się komentatorzy, którzy pomagali kibicom zrozumieć tajniki timbersportu. Uwierzcie, taką wiązankę komplementów z ust zagranicznych ekspertów ostatni raz słyszałem, gdy Lewandowski ładował Wolfsburgowi pięć bramek. A jeszcze wcześniej, kiedy Adam Małysz latał po kolejne złota i Kryształowe Kule.

Szkoda tylko, że – mimo tych komplementów – nie udało się zdobyć medalu. O ile w półfinałowym starciu z Australią z góry staliśmy na straconej pozycji (mimo że były nawet próby – na które Australijczycy skwapliwie przystali – częstowania ich… tabaką, w nadziei, że opcjonalne kichanie wybije ich z rytmu), o tyle w meczu o trzecie miejsce byliśmy naprawdę blisko sukcesu i pokonania USA.

STIHL_TIMBERSPORTS_Podium drużynowe

Zadecydował pech. W Underhandzie Marcin Darga, wykonujący tę konkurencję, był już przekonany, że rozciął kłodę do końca, zszedł z niej… a okazało się, że został mały pasek drewna, którym obie części były złączone. Musiał wejść na nią z powrotem i dokończyć robotę. To strata kilku sekund, może dwóch-trzech. Niewiele, ale bez tego prawdopodobnie mielibyśmy brązowy medal. Zresztą pechowo było też w półfinale – tam Michałowi Dubickiemu przytrafiła się podobna sytuacja w Standingu. W obu przypadkach, nawet gdyby nie udało się wygrać, Polacy po raz kolejny pobiliby rekord kraju i byłby powód do radości. A tak nieco zabrakło.

– Czwarte miejsce to sukces?

– Zdecydowanie. Zawsze jest niedosyt, mogło być inaczej. Kalkuluje się po zawodach, ale to historia. Trzeba po prostu wziąć z tego doświadczenia na następne lata. Ważne jest to, że liczymy się wśród najlepszych. Wyeliminowanie Kanady z tej czwórki to już naprawdę coś. Po czasach było widać, że nie byli w tej formie, co w poprzednich latach. Zazwyczaj, jeśli ktoś z tej Wielkiej Czwórki nie popełnił błędu to między nimi rozkładały się te miejsca. W tym roku Kanada odpadła, a o mały włos udałoby nam się też pokonać USA. Jest czwarte miejsce, jesteśmy najlepsi w Europie – mówi Marcin Juskowski.

Wszyscy zgodnie dodawali też, że nie ma opcji, by odpuścić teraz miejsce, które sobie wywalczyli i będą chcieli na stałe zamieszać w światowej czołówce. Widzą bowiem dobrze, że Kanada i USA to już reprezentacje na ich poziomie. W Europie za to stali się najlepsi i mogą uważać się za mistrzów Starego Kontynentu. Więc ogólnie ze swojego występu wszyscy byli zadowoleni. No, prawie wszyscy. Wieczorem, gdy siedzieliśmy na pizzy, zdenerwowany był Marcin Darga. Nie zdążyliśmy go nawet zapytać, czy ma żal do siebie o ostatni pojedynek, gdy wypalił:

– Kurde, siekiera mi się wyszczerbiła. Pierwszy raz jej użyłem i już poszła. Jakiś sęk był w tym drewnie, trafiłem i się uszczerbiła. Szlag by to.

*****

Takie wyszczerbienie to nie żarty. Nowa siekiera kosztuje kilka tysięcy złotych. Najlepsze sprowadza się z Australii lub Nowej Zelandii. Wyszczerbiony sprzęt da się, oczywiście, naostrzyć, ale – jak tłumaczyła nam Julia – to już nie to samo. Spada wydajność, rąbie się gorzej. Problem w tym, że te siekiery są „ostre jak brzytwa, ale kruche jak lód” i byle sęk – jak w przypadku tej Marcina – może ją naruszyć. – Wyszczerbiona siekiera? Wiadomo, szkoda, ale to nie pierwsza i nie ostatnia. Niedawno na mistrzostwach Polski też nam się powyszczerbiały, bo drewno było jakie było – mówił Krystian.

Siekiery to jednak tylko wierzchołek góry lodowej wśród tego, czym posługują się zawodnicy. Poza tym w grę wchodzą też pilarki. Zwykłe, które nabyć mógłby teoretycznie każdy. Tu jednak zaczyna się zabawa. Bo weźmy choćby single bucki. To te ogromne piły ręczne. Na filmach pewnie zdarzyło wam się zobaczyć, jak taką – gdzieś w leśnych ostępach USA czy Kanady – tnie dwójka ludzi. No tak, mniej więcej tak to wygląda, tyle że w timbersporcie jest tylko jeden gość. I musi posłużyć się piłą większą od siebie. Na poniższym zdjęciu możecie zobaczyć, jak robił to sympatyczny redaktor.

74599534_560840608076683_1913321455496462336_n

Widzicie tę minę? Ona mówi wprost: „śmieję się, bo co mi pozostało?”. Odciąłem tylko dwa krążki drewna, a okolice żeber bolały mnie przez kolejne dwa dni. Zresztą „odciąłem”, to za dużo powiedziane. Jakieś 80 procent roboty wykonał ten gość, który stał obok. To Spike, dyrektor sportowy tej dyscypliny. Cholernie pozytywny człowiek, ale równocześnie niesamowicie demotywujący. Dlaczego? Bo gdy ty nie możesz przesunąć tej piły dwoma rękami, on chwyta ją jedną i spokojnie tnie. Gdy ty ze wszystkich sił starasz się, jakoś to ogarnąć, on tylko powtarza „relax” albo „level”.

Sęk (choć na szczęście żadnego na swej drodze nie napotkałem) w tym, że… miał rację. Bo tu faktycznie za nic nie chodzi o siłę. Jasne, ta też jest istotna, gdy robisz to na czas, ale gdy po prostu próbujesz przetrwać, najważniejsze było odpowiednie ustawienie piły. Wtedy szła gładko. Pod koniec nawet zacząłem to łapać i kusiło, by spróbować z jeszcze jednym krążkiem, ale ostatecznie się na to nie zdecydowałem. Moje żebro jest mi wdzięczne. Miałem też zresztą swoją chwilę satysfakcji – po tym jak my, polscy dziennikarze, odbyliśmy swoje próby, do piły podszedł inny gość. Na oko pod dwa metry wzrostu, posturą gdzieś w okolicach Mariusza Pudzianowskiego. I też miał spore problemy.

Taki single buck, przygotowany specjalnie na zawody, to już koszt kilkunastu tysięcy złotych. Innymi słowy: pewnie niewielu z nas mogłoby sobie na to w tej chwili pozwolić. A jeszcze mniej osób mogłoby sprawić sobie hot sawa. To też pilarka, ale specjalnie przygotowana i cholernie duża. Chodzić może jakieś 20 sekund, jeśli przytrzymacie ją włączoną dłużej, to się zatrze i tyle z niej będzie. W 0,2 sekundy jej łańcuch rozpędza się do 100 kilometrów na godzinę. Jego maksymalna prędkość to 270 kilometrów. Jak tłumaczył nam człowiek odpowiedzialny za kwestie techniczne: „w sumie to nieważne, co napotka na swojej drodze, bo pewnie i tak to przetnie”.

Hot Saw to ostatnia konkurencja zmagań indywidualnych, o których za moment. Już teraz warto jednak napisać, że gdybyście wybierali się na mistrzostwa świata czy kraju, to na wszelki wypadek weźcie zatyczki do uszu. Prawdopodobnie na wejściu i tak jakieś dostaniecie, ale uwierzcie, trudno bez nich wyżyć przy tej konkretnej konkurencji. Co najciekawsze – hot saw wcale nie brzmi bez nich jak podrasowana beemka bez tłumika, raczej po prostu… cholernie głośno piszczy.

Sam nie wiem czy to lepiej, czy też gorzej. Wiem za to, że naprawdę polubiłem te zatyczki.

*****

Zadziwiała jeszcze jedna rzecz – wspomniał już o niej wcześniej tata Michała Dubickiego. Organizacja. Wszystko przebiegało niesamowicie sprawnie. Nawet w najtrudniejszych do ogarnięcia konkurencjach. Choćby przy rywalizacji drużynowej, gdy trzeba było ustawić cztery stanowiska naraz. Każdy człowiek wiedział, co ma robić. Jedni zgarniali kłodę, drudzy w tym samym momencie wstawiali nową, trzeci – specjalną maszyną – zbierał trociny i kawałki drewna. Za sceną stały kontenery, do których wyrzucano wszystko, co porąbano. W trakcie jednego dnia (a mistrzostwa trwały przecież przez dwa) zapełniły się one kilka razy (swoją drogą, żeby nikt nie zarzucił tu marnotrawstwa – to drzewo się potem nie marnuje i jest wykorzystywane do produkcji różnych biodegradowalnych materiałów, choć to już temat na inną rozmowę). Temat organizacji poruszyliśmy zresztą przy okazji rozmowy z Julią.

– Jak bardzo różnią się te zawody od zawodów „tradycyjnych” drwali, w których startowałaś?

– Klasyczne zawody drwali są nudne. Tam jest masa zasad, parametrów, wszystkiego, co trzeba zrobić, BHP…

– Trochę brzmi, jakby tu nie było BHP.

– Bo tam w grę wchodzi wszystko: trzeba mieć cały, pełny ubiór. Długi rękaw, kurtki, czasem zapięcie pod samą szyję. Na mistrzostwach świata – gdzie zajęłam trzecie miejsce – nawet miało się wyrysowane pola, gdzie można było stać. Jak jurorzy coś sprawdzają, też nie można podejść. Pilarka zawsze musi mieć też załączony hamulec. Tu, w Stock Saw, jest wyłączony przed podniesieniem jej. Tu też, oczywiście, jest BHP. Nie możemy zrobić jakichś niepewnych ruchów, przecięć linii, nie możemy skierować pilarki do publiczności. Jest BHP, ale tam jest dużo więcej – pomiary, bieganie, to wszystko. A tu kilka ruchów, ciach ciach ciach i już. Wychodzi się na scenę, robi coś i po chwili się schodzi. Człowiek trenuje ileś miesięcy, wchodzi na scenę i zaraz go wyganiają.

– Wczoraj było widać, że całe tempo – nie tylko konkurencje, ale i wymiana drewna – przebiegała szybko.

– Jak na wyścigach. Tak ma być. Ta szybkość jest najważniejsza. To jest sport ekstremalny, zawody stworzone przez niemieckiego Stihla. Dzięki temu mamy publiczność. Startuje ostatni zawodnik w ostatniej konkurencji, ledwo skończy, a oni już szykują scenę, żeby wszystkich tam zaraz zabrać i żeby od razu były wyniki. W tych klasycznych zawodach o wyniku dowiadujemy się pod koniec drugiego dnia. Tutaj zawody zostają rozegrane już po 2 godzinach. Wyniki poszczególnych rund widać od razu, na bieżąco. To spora różnica.

I faktycznie, publika niemal nie miała przerwy. Bo gdy tam trwało sprzątanie, na scenie ogłaszano wynik poprzedniej rywalizacji. Jeśli coś się przeciągało, puszczano powtórki z analizą ekspertów na żywo. Opcjonalnie przeprowadzano wywiady. Albo wyprowadzano kolejną ekipę czy zawodnika i już ich przedstawiano. Ani jednej zbędnej, niezagospodarowanej chwili. A teraz przypomnijcie sobie wszystkie rzuty wolne czy rożne z ostatniego meczu waszej ulubionej drużyny, gdy piłkę ustawiano i przez minutę. Następnie wyobraźcie sobie, że ich nie ma. Mniej więcej tak to wyglądało. Jedyny minus? Nie było kiedy wyskoczyć do toalety. Z drugiej strony – choćby ze wspomnianej piłki – wtedy zwykle najwięcej się dzieje. Więc może to jednak dobra rzecz?

Wróćmy, skoro już o nich wspomnieliśmy, jeszcze na moment do zawodów klasycznych. Bo warto zadać sobie pytanie: jak się je ogląda?

Zawody Stihl Timbersports mają nad nimi taką przewagę, że tu jest interakcja z publicznością, dynamiczny przebieg. A mistrzostwa drwali to raczej zawody zamknięte. Konkurencje w zawodach tradycyjnych drwali są mniej widowiskowe. Publika często stoi dalej, nie ma takiej rywalizacji też bezpośredniej. Poszczególne konkurencje rozgrywane są w różnych miejscach. Jest tylko jedna taka konkurencja – okrzesywanie – i na niej jest zawsze najwięcej publiczności. Reszta konkurencji jest bardziej techniczna i we wszystkich używa się pilarki. W timbersporcie poza pilarkami, używamy też siekier i pił ręcznych. U nas jest prościej śledzić rywalizację. Wychodzi ośmiu gości, jest komenda do startu i to się podoba, bo jest intensywne, szybkie i wyzwala adrenalinę – mówi Arek.

Uważajcie więc: nie pomylcie dyscypliny. Bo możecie się rozczarować.

*****

Drugi dzień mistrzostw to rywalizacja indywidualna. Startuje dwunastu zawodników. W pierwszej rundzie wykonują trzy konkurencje znane już z poprzedniego dnia – Stock Saw, Underhand Chop i Standing Block Chop. W każdej z nich prowadzi się klasyfikację czasów i na jej podstawie przyznaje się punkty. Pierwszy zawodnik dostaje 12, drugi 11 i tak dalej. Na koniec zlicza się punkty z trzech konkurencji. Do drugiej rundy przechodzi ośmiu najlepszych drwali. Tam mierzą się z Single Buckiem i Springboardem, prawdopodobnie najciekawszą i najbardziej widowiskową konkurencję.

Chodzi o to, że w pniu drzewa wyrąbać trzeba sobie otwór, do którego wkłada się przygotowaną wcześniej deskę. Potem wchodzi się na deskę, wyrąbuje się kolejny otwór, wkłada kolejną deskę, znów się na nią wchodzi i na koniec ścina się część drzewa, odsłoniętą do porąbania. Łapiecie? Jeśli nie, to po prostu odpalcie filmik, który znajdziecie niżej. Jest z 2016 roku, ale to rekord świata, więc warto. Uwierzcie, że widok gości, z których niektórzy ważą dobrze ponad 100 kilogramów, wspinających się na to ze zręcznością jakichś lemurów, naprawdę robi wrażenie, gdy ogląda się to na żywo. Za Springboard i Single Buck punkty mnoży się razy dwa. Do finału przechodzi sześciu drwali. Tam czeka na nich Hot Saw, a punkty mnoży się razy trzy. Wygrywa ten, który na przestrzeni całych mistrzostw zdobędzie ich najwięcej.

Polskę reprezentował Michał Dubicki, dla którego był to pierwszy indywidualny start w mistrzostwach świata. Ale nie tylko on przeżywał taką przygodę – łącznie aż siedmiu z dwunastu drwali w rywalizacji o tytuł mistrza pojawiało się po raz pierwszy. Wielu startowało wcześniej w drużynie, ale na własną rękę dopiero teraz. To, teoretycznie, mogło pomóc Polakowi. Ale z drugiej strony inni mogli pomyśleć sobie dokładnie to samo. Jeszcze przed rozpoczęciem rywalizacji zagadnąłem chłopaków, którzy zdecydowanie lepiej znali rywali Dubickiego.

– Jak widzicie szanse Michała?

– Na pewno będzie w szóstce. A ostatnia konkurencja to już loteria.

– Niestety nie mamy prywatnych pił do Hot Sawa. Jest jedna. A jak tniesz na swojej pile, to jest inaczej. Jak chwycisz ją raz czy dwa razy w roku, to albo się uda, albo nie.

– Jest o tyle dobrze, że już mamy tę jedną, swoją. Mamy też już szybkotnący łańcuch, którego kiedyś brakowało. Michał ma dzięki temu większe szanse niż ktoś z nas mógłby mieć wcześniej. Inni zawodnicy będą jednak pewnie występować z prywatnymi maszynami, w które włożyli spore pieniądze. W ostatniej konkurencji Michał na pewno nie będzie faworytem, ale patrząc na historię, to nie jest bez szans. Nawet na tytuł mistrza świata. Bo w tej konkurencji wiele się może wydarzyć.

– Sporo na tych mistrzostwach nowych twarzy.

– To też korzystne dla Michała. Na przykład to, że z Czech nie startuje Martin Komarek, tamtejsza legenda, a inny zawodnik. Bo Martinowi poślizgnęła się noga w ostatniej konkurencji. Wielu w innych krajach poodpadało właśnie w Hot Saw. I to w tej konkurencji sporo się może pozmieniać.

– Arek, ty pierwszy raz nie startujesz, gdy jesteś na mistrzostwach. Co robisz zamiast tego?

– Staramy się zawsze pomagać sobie nawzajem, potrafimy to robić. Nie startowałem w zawodach, ale staram się chłopakom zawsze pomóc najlepiej, jak można. Choćby przynosiłem sprzęt…

– Siekiery ostrzył – wtrąca się Marcin.

– Tak, siekiery też. Tego typu rzeczy. Również motywacja.

– Ze strony Arka mieliśmy też bardzo dobry „monitoring”. To najbardziej doświadczony i utytułowany zawodnik z nas wszystkich. Dawał nam wskazówki, bo zawsze inaczej się z boku patrzy. Przyszliśmy, mówił nam co trzeba zmienić, co zrobić. Jak człowiek to robi sam, to tego nie widzi. Nie ma się czasu tego ogarnąć. Bardzo dobrze, jak ktoś podpowiada. Nie mówię, że Arek ma tak stać cały czas z boku, bo powinien z nami stać na scenie, ale taki człowiek jest cenny. Gdy może mówić na bieżąco, co jest nie tak.

Michałowi Arek nie mógł jednak pomóc, choć ten miał od tego innych ludzi. Choćby Mariusza, kierownika kadry, który zapewniał nas, że Dubicki spokojnie powinien znaleźć się w finale. A to już byłoby coś, jeszcze nigdy żaden z Polaków nie doszedł tak daleko. Jako minimum tę fazę rywalizacji wymieniał też jego tata. Ale były powody do niepokoju – choćby to, że Michał w nogach i rękach miał nie tylko rywalizację w drużynie (bo taką przeszedł każdy z finalistów), ale też kilkugodzinną jazdę do domu w noc poprzedzającą pierwszy start i niemal natychmiastowy powrót.

 – Myśleliśmy nawet, że nie weźmie udziału w drużynówce. Pojechał w nocy, przejechał jakieś 400 kilometrów. Załatwił wszystko z synem, który miał wypadek i operację. Została z nim żona Michała, a on sam wrócił na czas. Udało się, bo jest bardzo wytrzymałym kierowcą. Zazdroszczę mu tego, bo ja sam lubię jeździć, ale nie aż tak – mówił ojciec Michała. Ale dodawał też, że z wnukiem już wszystko w porządku. Polak mógł startować ze spokojną głową.

Nie wszystko poszło jednak tak, jakby chciał. W swoich najmocniejszych konkurencjach – tam, gdzie używa się siekiery – wypadł dobrze, ale nie znakomicie. Do ósemki wszedł bez problemu, gorzej było z szóstką. W obu konkurencjach drugiej rundy musiał tak naprawdę wyprzedzić bezpośrednich rywali, na czele z reprezentantem gospodarzy. Udało się, choć wielu bardzo obawiało się o Springboard, w którym Michał rzadko ma okazję rywalizować. Poszło mu jednak świetnie, wskoczył na szóste miejsce, po raz kolejny zachwycając komentatorów. W finale mógł liczyć jednak co najwyżej na to, że uda mu się wyprzedzić piątego Szwajcara i zostać najlepszym Europejczykiem.

Nie wyszło, bo na trzy odcięte krążki (tyle trzeba zrobić w tej konkurencji), jeden był „niepełny” – piła po prostu za szybko „odjechała” od kłody. Wcześniej miał też inny problem – w czasie gdy inni rozgrzewali swój sprzęt, Michał stał już gotowy do startu. A tam jeszcze rozmowy, prezentacje, jakieś filmy na ekranie. Mariusz przyznawał potem, że to po części ich wina. Gdy zapytali organizatorów, gdzie Dubicki ma iść, ci pokazali im, że już w okolice sceny. Kiedy tam stał i patrzył w ekran, pokazano… pozostałych zawodników, pracujących ze swoim sprzętem. On takiej okazji nie miał.

Po konkursie zapowiedział jednak jedną ważną rzecz: że rozniesie wszystkich na Champions Trophy 2020, takiej timbersportowej Lidze Mistrzów. Trzymamy za słowo.

*****

Zawody wygrał Brayden Meyer, zaledwie 24-letni Australijczyk, drwal z dziada pradziada. Gość reprezentuje już czwartą generacją zawodników! Cięcie i rąbania drewna ma wręcz w DNA. – Michał podobnie – powiedział nam jego tata. – Sam jestem emerytowanym leśniczym. Oni wszyscy urodzili się tak naprawdę z siekierami w ręce. Żyliśmy z tego. Za PRL-u nie było nowoczesnego ogrzewania, wszystko trzeba było robić ręcznie, a drewno było dostępne. Trzeba było to pociąć i porąbać. Oni mają te umiejętności nabyte ciężką pracą.

Różnica pomiędzy Dubickim a Meyerem jest jednak taka, że ten drugi timbersport uprawia mniej więcej od… dziewiątego roku życia. Czyli już, lekko licząc, półtora dekady. Michał trafił na tę dyscyplinę jakieś trzy lata temu. – Nie mógł znaleźć czegoś, co by go pociągało, faktycznie. A ten sport nie dyskwalifikuje zawodników starszych, momentami wręcz przeciwnie. Wymyślił sobie to, opowiedział nam, a my nie mieliśmy pojęcia, co to jest. Oglądaliśmy co prawda kiedyś na Eurosporcie, ale to tyle. – Różnica w doświadczeniu, choć wiekowo dzieli ich trzynaście lat, zdecydowanie przeważała więc na korzyść Australijczyka.

STIHL_TIMBERSPORTS_Brayden_Meyer

I trzeba przyznać, że Meyer – zgodnie z przewidywaniami – zmiótł konkurencję. Cztery razy wygrał, raz był drugi i tylko w Hot Saw miał wielkie problemy. Dwa razy zgasła mu piła. A tam linkę za każdym razem trzeba zakładać od nowa. Konkurencja, która trwać powinna 6-7 sekund, zajęła mu dobrze ponad 40. Był jednak w o tyle komfortowej sytuacji, że jedyne, co musiał zrobić, to uniknąć dyskwalifikacji. Każdy zdobyty punkt dawał mu mistrzostwo świata. Publika jednak zamarła, wszyscy czekali na to, czy wytrzyma presję.

Wytrzymał.

Po chwili tonął w objęciach kolegów. Potem topił się w szampanie i wzruszony udzielał wywiadów. – Skupiłem się na tym, żeby zachować spokój. Ostatecznie udało się wygrać zawody i muszę przyznać, że to niesamowite uczucie. Zdobycie złotych medali indywidualnie i w drużynie to dla mnie powód do wielkiej radości. To był niesamowity weekend! – mówił. Przyznać też trzeba, że kto jak kto, ale ten gość zdecydowanie zasłużył na tytuł. Nie było na niego kozaka i w ciemno można stawiać, że i za rok może obronić tytuł.

A w nocy balował na hotelowym after party. Dobrze wiem, co piszę – wpadłem na niego, gdy wracałem do pokoju, a on tańczył na parkiecie, cały szczęśliwy. Uwierzcie, zderzenie z człowiekiem jego gabarytów nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy na świecie.

******

Cały ten wyjazd i imprezę, na czele z jej otoczką, najlepiej podsumował chyba jednak Karol, który towarzyszył nam przez większość czasu. Jeszcze pierwszego dnia, patrząc na mój wyraz twarzy w trakcie oglądania kolejnych konkurencji, zapytał:

Nie myślałeś, że rąbanie drewna może wzbudzać takie emocje?

Nie, nie myślałem. Ale teraz już wiem, że tak.

SEBASTIAN WARZECHA

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...