Sześć lat czekaliśmy na takie starcie. I wreszcie się doczekaliśmy. Ale Widzew nie doczekał się pierwszego od 1999 roku zwycięstwa nad Legią. Niemniej, to było spotkanie z cyklu: “nie idź się wysikać, bo przegapisz trzy groźne sytuacje”. Pięć goli, ponad dziesięć minut doliczonego czasu, powrót drugoligowca z 0:2 do 2:2… Ufff, czujemy się wypruci jak po trzygodzinnym treningu z Chodakowską.
Oczywiście cały czas mieliśmy gdzieś z tyłu głowy, że to mimo wszystko starcie ekstraklasowicza z drugoligowcem. Ale trudno było nie ulec temu mrowieniu w paluchach przy odkurzaniu tego klasyku. Przed oczami przefruwały te pamiętne boje Legii z Widzewem, przypominały się stop-klatki z Dziekanowskim czy Łapińskim, tu zaraz przebitka na trybuny, a tam Paweł Wojtala, Stefan Majewski, za mikrofonem Artur Wichniarek… O atmosferkę zadbali kibice, mieliśmy doping przez bite półtorej godziny meczu, było racowisko, była oprawa. Legia cisnęła, Widzew zapieprzał. Legia miała setki Novikovasa i Luquinhasa, Widzew miał strzał Kity. Ciągłe boksowanie się na boisku, nieustające przyśpiewki na trybunach. Cholera, robimy w weekend po osiem meczów Ekstraklasy, ale naprawdę rzadko oglądamy takie widowiska w takiej atmosferze.
Legia dominowała w pierwszej połowie, ale nic nie wcisnęła. Szalał Luquinhas, koledzy okradali go z asyst, ale nic gościom nie chciało wpaść. Po przerwie przyszło sześć minut, które na chwilę wstrząsnęły Łodzią. W pojedynkę tsunami wywołał Michał Karbownik.
Wszedł ten chłopak do Legii jak posiadacz karty honorowego krwiodawcy do poczekalni w przychodni. To był jego ósmy mecz w tym sezonie, do tej pory zaliczył trzy asysty i jedno kluczowe podanie. Dzisiaj po jego asyście Jose Kante otworzył wynik meczu, a i drugi gol dla gości padł po tym, jak 18-latek przebiegł z 30 metrów z piłką, groźnie strzelił na bramkę Pawłowskiego, ten odbił piłkę i po dwudziestu dobitkach do siatki trafił Wszołek. Już pal licho, te wszystkie jego dogrania – ładne, zgrabne, ale też takie, które wielu ligowców by powtórzyło. Natomiast bardziej tam zaimponowała ta przebojowość, w jaką Karbownik wjeżdżał pod pole karne Widzewa. Jakby robił to na poziomie seniorskim po raz tysięczny, jakby taki Rudol odbijał się od niego już ósmy sezon. A przecież przypominamy – lewa obrona to nie jest jego naturalna pozycja.
Ale Karbownik Karbownikiem, tutaj po boisku biegało jeszcze paru innych gości. Biegał chociażby Marcin Robak. Ale jak biegał… Mamy wrażenie, że ten facet musiał w przerwie wymienić buty, bo te z pierwszej połowy były już zajechane od kilometrów, które wykręcał. Gdzie on dzisiaj nie był? Tu poszedł do zgrania na ścianę, zaraz asekurował prawego obrońcę, po chwili rozgrywał akcję jako dziesiątka, zaraz widzieliśmy go w polu karnym na szpicy. Gdyby doszło do serii rzutów karnych, to jesteśmy przekonani, że Pawłowski musiałby mu oddać rękawice.
Sporo było zasług Robaka w tym, że Widzew potrafił złapać kontakt. Najpierw sam trafił z rzutu karnego, którego antybohaterem gola na 1:2 był Lewczuk. Zagrzał się i w narożniku pola karnego sfaulował rywala, a Robak w tym sezonie z jedenastki strzela ze stuprocentową skutecznością. Po chwili błąd defensywy Legii w wyprowadzaniu piłki, Robak notuje kluczowe podanie, wrzutka, Jędrzejczyk wyprzedził Mąkę i załadował swojaka.
Cios za cios, jak bokserzy wagi piórkowej. Nikt nie kalkulował, nikt nie grał na hamulcu ręcznym i blokadą “a co, jeśli otworzymy się za bardzo”. Momentami wyglądało to jak gra w dwa ognie na szkolnym WF-ie. Ale w to nam graj – takie meczycha chce się oglądać.
Ostatecznie skończyło się zwycięstwem Legii, gdy po pinballu w polu karnym Antolić ustrzelił Lewczuka. I legioniści na tego gola zasłużyli, bo mieli więcej sytuacji i byli po prostu jakościowo lepszym zespołem. Natomiast dla nas takie show mogłoby trwać jeszcze ze trzy godziny. Wcale byśmy się nie nudzili, bralibyśmy taki mecz garściami. Widzew może być jednak po takim boju dumny. Choć passa meczów bez zwycięstwa z Legia została przedłużona do dziewiętnastu starć, to biorąc pod uwagę gdzie jest Widzew, gdzie jest Legia i jak wyglądało to spotkanie, to naprawdę – drugoligowiec nie ma się czego wstydzić.
Ale niedosytowi się nie dziwimy, bo gdyby Cierzniak nie wybronił tego strzału Mąki w 99. minucie…
Niemniej zawodnikom Widzewa wystarczyć musi to piękna podziękowanie od kibiców, którzy widzieli, że zespół wycisnął z siebie normę stachanowców. I po ostatnim gwizdku cały stadion wstał, wszyscy unieśli szaliki i odśpiewali jedną z przyśpiewek. Jeśli to nie da paliwa łodzianom na walkę o I ligę, to już naprawdę nie wiemy, co takim paliwem może być.
Widzew Łódź – Legia Warszawa 2:3 (0:0)
Marcin Robak (58. – karny), Artur Jędrzejczyk (74. – samobój) – Jose Kante (48.), Paweł Wszołek (54.), Igor Lewczuk (84.)