Nie takiego wejścia do ekstraklasy spodziewano się po Rakowie Częstochowa. To miała być rewelacja rozgrywek, zespół zaskakujący rywali dopracowaną w najmniejszych detalach taktyką i nowatorskim ustawieniem na dwie „dziesiątki”. Jedna z nich w 77. minucie wychodzi na pozycję w polu karnym, urywając się Ivanowi Marquezowi, z którego zaraz kilkoma ruchami stopy zrobi głupka. Gdy już Hiszpan zostaje strząśnięty jak pyłek z marynarki, rozgrywający Rakowa zagrywa pomiędzy nogami Jakuba Żubrowskiego do Bryana Nouviera. Francuz z prezentu nie korzysta, więc niedoszły asystent kilkadziesiąt sekund później bierze sprawy we własne ręce. Gdy piłka wypada poza pole karne, nie namyśla się długo i próbuje załadować po widłach. Futbolówka mija bramkę o włos.
Raków przegrywa mecz z Koroną Kielce. Zawodzi oczekiwania. Ale Miłosz Szczepański – bo to on jest głównym bohaterem obu akcji – pokazuje jako jeden z niewielu, że będzie w stanie na boiska PKO Bank Polski Ekstraklasy przełożyć to, z czego był znany w I lidze. Luz, polot i umiejętność dostrzegania w obronie rywala luk, których wielu nie jest w stanie wypatrzyć.
Dziś, po dwunastu kolejkach, Miłosz Szczepański w liczbie asyst jest w naszej lidze gorszy tylko od czterech piłkarzy. Filipa Mladenovicia, Lukasa Haraslina, Darko Jevticia i Filipa Starzyńskiego. A byłby na równi, gdyby nie to, że w ostatniej przed przerwą na kadrę kolejce Jakub Bartkowski wybił piłkę spod nóg Felicio Browna Forbesa, kierując ją do własnej siatki. To bowiem Szczepański obsłużył „Felka”, jak nazywają go koledzy, i to on miałby asystę numer cztery, gdyby Kostarykanin wykończył akcję sam.
Z Forbesem złapali doskonały kontakt w okamgnieniu.
– Jest silny, ma dobre uderzenie, fajnie się porusza między obrońcami, żeby móc mu dograć piłkę – mówi o swoim koledze z drużyny Szczepański.
Dwie z trzech swoich asyst notował właśnie przy bramkach byłego zawodnika kieleckiej Korony. Pierwsza w ogóle w ekstraklasie, na którą czekał aż do piątej kolejki, była kluczowa dla wygranej 2:1 z Lechią Gdańsk. Tą samą, która w poprzednim sezonie zatrzymała marsz Rakowa w Pucharze Polski, gdzie częstochowianom nie dała rady ani Legia Warszawa, ani Lech Poznań.
Poślizg Karola Fili wykorzystał bezlitośnie. Gdy młodzieżowy reprezentant Polski nie wybił zagranej z własnej połowy przez Petra Schwarza piłki, pozostawało mu tylko gonienie na alibi uciekającego coraz dalej Szczepańskiego. – Śmiejemy się, że on szybciej biega z piłką, niż bez niej – mówi Jakub Apolinarski. Efekt mógł być tylko jeden – zagranie do Forbesa i pewne uderzenie na “pustaka”.
Oprócz asysty, Szczepański dał dowód na to, że rozwiązania nieoczywiste lubi i nie waha się ich wcielać w życie. Z koła środkowego zagrał zewnętrzną stopy piłkę, która przy udziale blokującego jednego z obrońców Forbesa trafiła do Sebastiana Musiolika. Gola z tej akcji co prawda nie było, ale wrażenie artystyczne zostaje do dziś.
Zresztą do Szczepańskiego w kwestii dograń do partnerów z linii ataku przyczepić się nie sposób. Można za to wbijać szpileczkę z powodu wykończenia. Tak jak poprzedni sezon kończył z ośmioma golami, tak w tym na trafienie wciąż czeka. A powinien mieć – i to niejedno – w samym spotkaniu z Lechem Poznań. Trzy razy znajdował się w polu karnym z piłką przy nodze, w idealnej sytuacji do strzału, dwa razy pudłował, raz pozwolił na skuteczną interwencję van der Harta. Mimo że okazje miał ku temu dużo lepsze niż w trzeciej minucie starcia 2. rundy Pucharu Polski, z żadnej nie urodził się gol. Fakt, że Raków przegrał tamto przedziwne, fatalnie sędziowane spotkanie 2:3, nie pomaga w zapomnieniu o zmarnowanych szansach.
– Powinniśmy mieć zdecydowanie więcej punktów niż tylko te dziewięć. W dwóch spotkaniach faktycznie byliśmy gorsi – z Koroną i z Legią. Tam zasłużyliśmy na porażkę. Przeciwko Legii na Łazienkowskiej grało się nam bardzo ciężko, Korona zaś połapała nas jeden na jeden. Byliśmy na to przygotowani przez trenera Papszuna, ale mimo to nie potrafiliśmy sobie za nic z taką grą kielczan poradzić. Mieliśmy masę pecha, strzelaliśmy sobie decydujące o porażkach samobóje z Górnikiem, z Piastem… – mówi Szczepański.
– To jest chyba największa odczuwalna różnica pomiędzy I ligą a ekstraklasą. Tam błędy częściej uchodzą na sucho, tutaj jedna-dwie pomyłki i przegrywasz mecz – dodaje.
Choć jednak Szczepański w meczu z Lechem w lidze gola nie strzelił, nie zmienia to faktu, że kibicom z Poznania kojarzył się będzie z jedną z bardziej bolesnych wtop ostatnich lat. Może nie tak kompromitujących, jak wpadki w pucharach ze Stjarnan czy Żalgirisem, ale nadal nieszczególnie przyjemnych.
W zeszłym sezonie w Pucharze Polski Szczepański przeżył bowiem póki co najpiękniejszy moment w piłkarskiej karierze. Choć przecież w UEFA Youth League strzelał bramki przeciwko naprawdę silnym markom. I to gole nie byle jakie, bo ten ze Sportingiem Lizbona to prawdziwe ciasteczko.
94. minuta, 2:1 dla Portugalczyków. Szesnasty metr. Dogranie od występującego dziś w drugoligowym Zniczu Pruszków Patryka Czarnowskiego. Szybki obrót z piłką, bomba na dalszy słupek. Euforia.
Młoda Legia, patrząc z perspektywy czasu, miała w rozgrywkach Młodzieżowej LM naprawdę niezłą pakę. Ze Sportingiem na bramce zagrał Majecki, za moment pewnie jeden z najdrożej sprzedanych z naszej ligi piłkarzy. Na “ósemce” – grający dziś w Dynamie Moskwa Sebastian Szymański. Prawe skrzydło obsadzał dzisiejszy piłkarz Achmata Grozny Konrad Michalak. Mateusz Hołownia czy Adam Ryczkowski są dziś zatrudniani przez kluby ekstraklasy.
– Gole ze Sportingiem Lizbona czy Borussią Dortmund w Młodzieżowej Lidze Mistrzów dały dużo satysfakcji, ale to wciąż była piłka juniorska. Dlatego ten strzelony z Lechem miał dla mnie szczególne znaczenie.
Wygrana 1:0, jedyna bramka to ta Szczepańskiego. I jeśli ta strzelona Sportingowi była bardzo ładna, to o trafieniu z Lechem trudno mówić inaczej, niż że było ono przepiękne. Z około 25 metrów, już w trzeciej minucie spotkania. Wykorzystując nie najlepsze ustawienie Jasmina Buricia, karząc go za nie natychmiastowo.
Kibice Legii mogli wtedy czuć podwójną satysfakcję, no bo największego ligowego rywala pogrążył chłopak z ich akademii. Niebędący w niej od najmłodszych lat, ale szlifowany w niej przez cztery i pół roku. Mniej do śmiechu było im jednak, gdy w tej samej edycji Pucharu Polski Raków ze Szczepańskim przeszedł i ówczesnego mistrza Polski.
Niewykluczone jednak, że Szczepański jeszcze kiedyś radować będzie legionistów dużo bardziej bezpośrednio. Za pierwszym razem w stolicy mu nie wyszło. Był w pewnym momencie włączony do regularnych treningów z pierwszą drużyną, ale po jednym z meczów rezerw, na który oddelegowano pokaźną reprezentację z “jedynki”, Szczepański jako jedyny miał się kolejnego dnia stawić na treningu “dwójki”. Pozostali dostali wolne. Pomocnik dodał dwa do dwóch, dopytał Aleksandara Vukovicia – wtedy asystenta Romeo Jozaka – czy to oznacza cofnięcie do drużyny rezerw. Kiedy usłyszał potwierdzenie, wiedział, że musi szukać grania w pierwszym zespole gdzie indziej.
Padło na Raków. Marek Papszun żartuje, że to tylko dlatego, że w Częstochowie potrzebny był młodzieżowiec. Ale po pół roku adaptacji do jego wymagającej taktyki, Szczepański stał się wiodącą postacią. “Dychą” pełną gębą, której zazdrościł Rakowowi każdy pierwszoligowiec.
Legia przezornie wpisała jednak w umowę transferową ofensywnego pomocnika klauzulę odkupu, “Szczepan” w kilku meczach na poziomie PKO Bank Polski Ekstraklasy pokazywał już, że odpowiadanie za wyniki działu kreacji go nie przerasta. I chyba raczej prędzej niż później zamieni swoje “biuro” na znacznie większe niż to częstochowskie.
TEKST I WIDEO: SZYMON PODSTUFKA I MATEUSZ STELMASZCZYK
fot. FotoPyK/NewsPix.pl