Bądźmy ze sobą wszyscy szczerzy: i wy, i my spodziewaliśmy się paździerza w starciu ŁKS-u z Arką. Z jednej strony drużyna, która nie dość, że nie potrafi strzelać, to jeszcze słabo broni, z drugiej ekipa, która może trafia częściej (choć znów bez rewelacji), ale za to broni jeszcze gorzej. No i na dokładkę stadion z jedną trybuną, przez co transmisja telewizyjna przypomina relację z benefisu jakiegoś czwartoligowego piłkarza, który coś pograł, ale teraz chce być jednak listonoszem. Zdecydowanie mieliśmy wszystkie przesłanki, by sobie palnąć w łeb.
I wtedy wchodzi ona, cudowna logika Ekstraklasy, która stwierdza: będzie co oglądać!
A może powinniśmy powiedzieć inaczej? Mianowicie, że ubrany cały na biało wszedł jednak Schirtladze, który miał dzisiaj prawdziwy dzień konia i to on w dużej mierze pociągnął Arkę do zwycięstwa. O przyzwoitych umiejętnościach Gruzina wiedzieliśmy już wcześniej, bo facet błysnął raz i dwa, ale jak w meczach z Cracovią i Górnikiem dawał pojedyncze wyładowania, tak dzisiaj przepuścił prawdziwą nawałnicę z piorunami.
Ktoś powie: panowie kochani, ale takie bramki, jakie on strzelił, czyli albo na pustą, albo z Malarzem na klęczkach, to każdy by trafił. Cóż, chcielibyśmy wierzyć, że przykładowy Serrarens dałby radę, natomiast mamy wątpliwości. Holender – patrząc na jego dotychczasowe dokonania – miałby pełne prawo nie trafić w bramkę lub znajdować się w innym miejscu, przykładowo na grzybach. A Gruzin i był w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie, i nie tracił zimnej głowy.
Jednak tak naprawdę nie o bramki Schirtladze nam się tutaj rozchodzi, ponieważ sporą klasę pokazywał w sytuacjach, gdy to nie on zadawał ostateczny cios. Przyznajcie sami: podanie na 4:1 było cudowne. Wycyrklowane co do centymetra i jeszcze z odpowiednią siłą. Owszem, lepsza defensywa mogłaby to przeciąć, natomiast gorszy piłkarz by tak nie zagrał. Trzeba Gruzina docenić i tyle. A gol na 3:1? To przecież Schirtladze świetnie wypuścił Wawszczyka z boku boiska, ten podniósł głowę (to tak się da?), wypatrzył Nalepę, a pomocnik gdynian skończył sprawę z pola karnego.
Jakkolwiek spojrzeć: właściwie wszystko, co dobre dla Arki albo zaczynało się na Gruzinie, albo na nim kończyło. Doceniamy markę i jakość Vejinovicia, natomiast on sam tego wszystkie nie dźwignie. Musi mieć wsparcie. Jeśli Schirtladze będzie równie przydatny w choćby co trzecim meczu, Arka może realnie myśleć o utrzymaniu.
Takich gdynian po prostu chce się oglądać. Zieliński zrezygnował ze skrzydeł, które przy wizycie na dnie Rowu Mariańskiego będą pukać od spodu i wykorzystał środek pola. Arka przecież z uporem maniaka sprowadzała ludzi do tej strefy boiska, podobno ofertę z Gdyni dostał każdy, kto kiedykolwiek przebiegał w tych okolicach murawy. No to trener stwierdził: dali mi takie klocki, to tak będę budował. Posłał do boju Busuladzicia, Vejinovicia, Nalepę, Budzińskiego i poza tym ostatnim, który wypadł blado, trzeba stwierdzić, że reszta zdała egzamin na niezłe noty.
Tak jak młodzieżowiec z Gdyni, czyli Wawszczyk, a przecież na nadmiar zdolnej młodzieży nad morzem nie narzekają. Jasne, chłopak trochę się zakręcił przy honorowym golu dla ŁKS-u, ale poza tym wyglądał naprawdę przyzwoicie, z pewnością lepiej niż Marciniak przez cały sezon i mogą być z niego ludzie. Uwierzymy w to prędzej niż w uciążliwe korzystanie z – załóżmy – Antonika.
Chwalimy, chwalimy, ale chyba tutaj postawimy w tym temacie kropkę, bo też trzeba pamiętać, z kim gdynianie się mierzyli. Z absolutnie beznadziejnym ŁKS-em. W tym spotkaniu już naprawdę nic nie zostało z ekipy, o której można było całkiem nieźle mówić na początku sezonu. Obrona? Kryminał, komisarz Zawada mógłby tylko rozłożyć ręce. Ani krycia (gole na 1:0 i na 3:1), ani skutecznych interwencji (wślizg Bogusza przy 2:0), ani zdecydowania (bramka na 4:1). Piłkarze Arki mogli w ofensywie robić dziś, co tylko chcieli. A przecież przed tym meczem mieli trzy gole! Teraz mają siedem. Katastrofalna recenzja dla łodzian.
W ofensywie nie było wiele lepiej, przede wszystkimi irytował pomysł, jaki mieli na gola łodzianie. Otóż w pewnym momencie chcieli wybłagać u Kwiatkowskiego rzut karny. Kapitalna inicjatywa. Przodował w tym Pirulo i w pewnym momencie sędzia spędził przy monitorze – według różnych źródeł – od trzech do pięciu lat. Gdy już wrócił na boisko, wskazał na rzut z autu i naszym zdaniem słusznie. Słuchajcie, tego nadepnięcia Pirulo nie poczułby w autobusie. A tutaj prawie urwało mu nogę. Dajcie spokój, grajcie, strzelajcie, kombinujcie w ataku, ale te żale i to marne aktorstwo lepiej zachować na inny termin. Na północ przy zgaszonych światłach.
Nie było więc ŁKS-u z tyłu, z przodu pojawił się raz czy dwa, skoro jednak zaliczył honorowe trafienie, ale trudno to fetować. Z taką grą łodzian nie będzie i w Ekstraklasie.
Fot. 400mm.pl