Jeśli to była przystawka przed meczami Ligi Mistrzów, to czuliśmy się trochę tak, jakby ktoś podał nam czerstwy chleb z pasztetową przed wizytą w wykwintnej restauracji. Ekipy Wisły Płock i Legii Warszawa musiały nadrobić zaległości z czwartej kolejki Ekstraklasy, ale chyba nie w smak było im środowe granie. Może ujmijmy to tak – wyglądały tak przeciętnie, tak apatycznie, że przed meczem pewnie zgodziłyby się na zerko do zerka bez wychodzenia z budynku klubowego.
No i pożałowałaby tego Wisła Płock. Po tym oklepie w Lubinie remis z Legią przed pierwszym gwizdkiem wzięłaby pewnie nie tylko z pocałowaniem ręki, a okazało się, że nie taki rywal ze stolicy straszny. Wystarczyło trochę konsekwencji, zaangażowania i szczęścia, by w ogóle ograbić z punktów wicemistrza Polski, który dziś w przypadku zwycięstwa mógł wskoczyć na fotel lidera Ekstraklasy.
Co rozumiemy przez szczęście? Ano na pewno to, że błąd przy bramce popełnił Radosław Majecki. Dziś bramkarz Legii zagrał w lidze już po raz 22., ale chyba po raz pierwszy zawalił coś tak wyraźnie. Piłka po uderzeniu Furmana z wolnego leciała i płakała, ale golkiper wybił ją prosto pod nogi Kuświka, który bez problemu otworzył wynik. Gdyby takiego babola walnął Daehne, uznalibyśmy to za najnormalniejszą rzecz na świecie, coś jak następujący po środzie czwartek. Ale Majecki dopiero dziś na dobre stracił babolowe dziewictwo.
Wisła miała też sporo szczęścia, gdy Niezgoda w pierwszej połowie nie potrafił trafić głową z kilku metrów. Gdy Nagy wyszedł sam na sam po tym, jak Rzeźniczak powalił napastnika Legii przed polem karnym, ale jego strzał minął bramkę. W końcu gdy w doliczonym czasie gry Novikovas z trzech metrów przekopał nie tylko bramkę, ale też cały stadion.
W skrócie – miała szczęście w dobrych sytuacjach przeciwnika, bo kilka Legia sobie wypracowała, wszystkich nawet nie wymieniliśmy.
Nie było jednak też tak, że w ekipie Vukovicia szwankowała dziś tylko skuteczność. Myślimy sobie nawet, że ten mecz w Białymstoku, w którym Legia musiała męczyć się w “10”, trochę zamazał rzeczywisty obraz formy tej drużyny. W takich okolicznościach punkt w spotkaniu wyjazdowym należało szanować, choć gra wyglądała mizernie. Dziś już trudno znaleźć jakąkolwiek wymówkę, bo i rywal słaby, chwilę po ostrym wpierdolu, i siły wyrównane. Wystawianie tylko jednego skrzydłowego chyba jednak nie jest najlepszym pomyłem. Z drugiej strony – Nagy z Novikovasem dali takie zmiany, że najwyraźniej nie śpieszy im się do gry w pierwszym składzie. Beznadziejnie to wyglądało.
Powiedzieliśmy, że Wisła miała szczęście. Cóż… Miała też pecha, bo sędzia Lasyk nie gwizdnął w pierwszej połowie karnego po ręce Jędrzejczyka, dość ewidentnej. Jeśli uznał, że kończyna defensora była ułożona naturalnie, to pozostaje nam tylko pogratulować oceny sytuacji. W ogóle sędziowanie było dziś na słabym poziomie. O ile z braku czerwonej kartki dla Rzeźniczaka we wspomnianej sytuacji sędzia się jeszcze wybroni, bo obrońca choć skasował Niezgodę, to nie skasował przeciwnikom korzystnej sytuacji, o tyle brak kilku innych kartek to kolejne błędy.
Dobra, szkoda strzępić ryja. Odfajkowane.