Wejście Rakowa Częstochowa do PKO Bank Polski Ekstraklasy nie jest usłane różami. Beniaminek po siedmiu kolejkach zajmuje dwunaste miejsce w tabeli, poszukuje swojej tożsamości i uczy się warunków ligowej gry bez możliwości występowania na własnym stadionie. – Do każdego przeciwnika staramy się wyjść do bez respektu. Preferujemy piłkę widowiskową, kombinacyjną, dominującą i nie zamierzamy tego zmieniać, niezależnie od tego, kto wychodzi naprzeciwko. Inna sprawa, że do zachowania odpowiedniego balansu pomiędzy swoim pomysłem na atak i szczelną defensywą, trzeba mieć odpowiednie środki, a te można wypracować poprzez dwie rzeczy – trening i doświadczenie meczowe. Z każdą kolejną kolejką będziemy zwyczajnie lepsi – deklaruje w rozmowie z nami szkoleniowiec ekipy z Częstochowy, Marek Papszun.
Zapraszamy.
***
Zdecydował pan już o obsadzie wszystkich trzech pozycji środkowego obrońcy wobec kontuzji Arkadiusza Kasperkiewicza?
Zdecydowałem.
Uchyli pan rąbka tajemnicy?
Nie uchylę. Świat dowie się o mojej decyzji przed samym meczem z Arką.
Jak ocenia pan dyspozycję Jarosława Jacha, który przyszedł do was po nieudanych wojażach w Europie?
Potencjał ma naprawdę bardzo duży. Wszyscy tutaj w niego wierzymy. Pamiętajmy, że to zawodnik, który nie tak dawno wyróżniał się na swojej pozycji w naszej lidze i nieprzypadkowo został wytransferowany do Anglii. Swoje przeżył, najwyraźniej nie przyszedł jeszcze jego czas, żeby zdziałać coś więcej w zagranicznych ligach, ale nie sądzę, żeby go to załamywało. Jest młody, przed nim kolejne wyzwania. Nie jest mi łatwo go teraz oceniać. Potrzeba do tego czasu. Więcej będę miał do powiedzenia, kiedy zacznie regularnie występować w naszej drużynie.
W I lidze zazwyczaj desygnował pan do gry żelazną trójkę Niewulis-Petrasek-Kasperkiewicz. Teraz pierwszy i trzeci leczą urazy, a Raków od początku sezonu stracił dwanaście bramek w siedmiu dotychczasowych występach, czyli ewidentnie problem z defensywą istnieje.
Istnieje, mamy tego świadomość. To kwestia to poprawy. Kontuzje Niewulisa i Kasperkiewicza martwią mnie nie tylko w kontekście strat personalnych zespołu, a nawet w większym stopniu jako dramat czysto ludzki. Widzę, że nie mogą wykonywać zawodu, nie mogą realizować swojej pasji, nie mogą się rozwijać. Mam świadomość, że kontuzje to czas stracony i potrzeba dużo samozaparcia, żeby wrócić po nich do optymalnej dyspozycji. Natomiast nie mamy na to wpływu. Nie możemy zmienić rzeczywistości biologicznej. Jedyne co mogę zrobić, to wspierać ich, rozmawiać z nimi i cierpliwie czekać na ich powrót.
Ma pan w zwyczaju podbudowywanie kontuzjowanych podopiecznych?
Trudno mi powiedzieć, jakie znaczenie mają dla nich moje słowa. Staram się z nimi spotykać, zapytać, czy rehabilitacja przebiega należycie i czy z każdym tygodniem czują się lepiej. Zależy mi na tym, żeby wiedzieli, że ich los nie jest mi obojętny. Zwykły kontakt potrafi znaczyć bardzo wiele.
Znajduje pan na to czas?
Staram się zawsze mieć czas dla moich zawodników.
Pytam w takim kontekście, że już w I lidze potrafił pan pracować bardzo długo, wypełniając dzień przeróżnymi obowiązkami. Czy w takim razie po awansie do PKO Bank Polski Ekstraklasy pana doba jeszcze się wydłużyła?
Za pierwszoligowych czasów tego czasu miałem więcej. Awansowaliśmy na jeszcze wyższy poziom piłkarski, więc siłą rzeczy sam musiałem jeszcze zintensyfikować swoje działania na każdym poziomie, żeby stać się lepszym trenerem dla lepszego klubu w silniejszych rozgrywkach. To chyba oczywiste i normalne, że nie chciałem stać w miejscu. Sporo czasu zajmują mi też obowiązki medialne. Nieprzypadkowo teraz rozmawiamy.
Nasze funkcjonowanie zmieniło też to, że każdy mecz rozgrywamy na wyjeździe. Przygotowania do wyjazdów i sam dojazd pożerają masę czasu, który można by poświęcić na coś innego. Trzeba być bardzo dobrze zorganizowanym, żeby odpowiednio spożytkować czas, który się ma, bo jest go zwyczajnie za mało i nauczenie się odpowiedniej organizacji pracy uważam za kluczowe dla mojej przyszłości.
Konieczność gry w Bełchatowie jest dla was aż tak problematyczna?
To jest różnica na zasadzie mieszkania we własnym domu a jego wynajmowaniem. W drugim też można żyć, miło spędzać czas, ale nigdy nie będzie tam tak komfortowo, jak u siebie. Nie użalamy się, nie płaczemy, staramy się zaaklimatyzować się w tym wynajętym domu, a to dla nas całkowicie nowa sytuacja i do wszystkiego trzeba przywyknąć. Pokazał to przede wszystkim mecz z Koroną, kiedy nie czuliśmy się w Bełchatowie komfortowo i nie poradziliśmy sobie z presją debiutu.
Po siedmiu kolejkach zajmujecie dwunaste miejsce w tabeli. Chciałoby się powiedzieć, że bardzo przeciętnie, ale przed sezonem mówił pan, że zdejmuje różowe okulary i patrzy na świat realistycznie, więc chyba aż takiego zaskoczenie nie ma?
Nie można jeszcze na tym etapie patrzeć na tabelę, do końca sezonu zostało jeszcze trzydzieści spotkań, ale faktycznie wielkiego szoku nie przeżywam. Mieliśmy trudny terminarz, graliśmy z Legią, Lechią, Lechem. Na razie zgromadziliśmy sześć punktów, a uważam, że spokojnie, lekką ręką moglibyśmy mieć dwanaście i znajdować się w górnej części tabeli.
Skąd taki rachunek?
W meczach z Górnikiem, Lechem i Cracovią nie zasłużyliśmy na porażkę, więc naprawdę moglibyśmy mieć sporo więcej punktów, inaczej by nas odbierano, ale wtedy też powiedziałbym to samo: nic by to nie znaczyło i walczylibyśmy o to samo. Nie zamierzam jednak gdybać, nie udało się, mamy sześć „oczek” mniej i zajmujemy niższe miejsce w tabeli. I tak, nie jestem w ogóle zaskoczony, bo mimo że wcześniej nie pracowałem w polskiej elicie, to uważam, iż dobrze zdefiniowałem jej poziom. Nie zgadzam się ze słowami, że ta liga jest dziadowska i słaba. Oczywiście, weryfikują nas puchary, to jest nasza bolączka i pięta achillesowa, ale wystarczy porozmawiać z zawodnikami, którzy do nas przyjeżdżają z innych krajów. Prawie żaden nie powie, że miał łatwe i przyjemne wejście do PKO Bank Polski Ekstraklasy. Nasze rozgrywki mają swoje wymagania.
Skoro uważa pan, że moglibyście mieć o sto procent więcej punktów niż faktycznie macie, wiąże się z zadowoleniem ze stylu gry Rakowa?
Proszę mnie nie klasyfikować jako szkoleniowca, który lekceważy punkty na rzecz stylu. W tamtych spotkaniach zabrakło nam skuteczności, umiejętności, doświadczenia i absolutnie nie jestem z nich zadowolony. Możemy grać ładnie, ale co nam po tym, jeśli będziemy przegrywać i spadać w dół tabeli. Inna sprawa, że na siedem kolejek w pięciu pokazaliśmy się na przyzwoitym, jak na standardy beniaminka, poziomie. Wyjątkiem pozostają starcia z Koroną i Legią, gdzie byliśmy wyraźnie słabsi. U nas występuje wielu chłopaków, którzy nie mają ogrania na wysokim poziomie. Uczymy się, że tutaj nie wystarczy być lepszym, bo czasami potrzeba do tego jeszcze trochę cwaniactwa i pragmatyzmu.
Czego najbardziej wam brakuje, żeby regularnie punktować?
Po trochu skuteczności w defensywie, kreatywności w środku pola i bramkostrzelności w ofensywie, ale chyba największy problemy mamy w grze obronnej. Zdarzają nam się proste, wręcz kardynalne błędy, które z miejsca dyskwalifikują nas z tego poziomu. Ich wyplenienie i ograniczenie stanowi klucz do regularniejszego punktowania. Generalnie przeciwnicy nie mają z nami łatwo, organizacja gry stoi na niezłym poziomie, natomiast czasami przytrafia się nam tak niezrozumiałe zachowanie, że sami właściwie pozwalamy rywalowi na strzelenie nam gola.
Myśli pan kategoriami faworyt-kopciuszek czy raczej stara się pan, nawet w obliczu starć z silniejszymi rywalami tak nastroić swoich zawodników, żeby potrafili wyrwać się z tego kompleksu beniaminka?
Do każdego przeciwnika staramy się wyjść do bez respektu. Preferujemy piłkę widowiskową, kombinacyjną, dominującą i nie zamierzamy tego zmieniać, niezależnie od tego, kto wychodzi naprzeciwko. Inna sprawa, że do zachowania odpowiedniego balansu pomiędzy swoim pomysłem na atak i szczelną defensywą, trzeba mieć odpowiednie środki, a te można wypracować poprzez dwie rzeczy – trening i doświadczenie meczowe. Z każdą kolejną kolejką będziemy zwyczajnie lepsi.
Bardziej stresuje się pan meczami w Ekstraklasie niż tymi w I lidze?
Raczej nie, choć stres pojawia się zawsze i od mentalnego przygotowania zależy to, w jaki sposób się do niego podejdzie. Presja ze swojego założenia może być destrukcyjna albo budująca. Dzięki adrenalinie żyjesz, reagujesz, więcej widzisz. Nie jestem na pewno nadmiernie poddenerwowany. To są mecze piłki nożnej i one mają sprawiać mi radość, a nie paraliżować.
Wszyscy w klubie mają takie podejście czy widział pan w swoich podopiecznych nerwowość?
Ewidentnie w inaugurującym spotkaniu z Koroną zjadła nas trema i to było widać gołym okiem. Podobnie na Łazienkowskiej przeciwko Legii, gdzie po dziesięciu minutach było 0:2 i ciężko było o jakąkolwiek pewność siebie. To są momenty, które uczą zespół radzenia sobie w kryzysowych sytuacjach. Gdybyśmy się nawzajem nie znali i nie byli zorganizowani, to wtedy w Warszawie doszłoby do sromotnej kompromitacji, a tak udało się nam podnieść i momentami nawet postraszyć gospodarza. Ostatecznie wyszliśmy z twarzą.
W czym pan się dopatruje największej siły naszego zespołu?
Siłą może być tylko monolit i kolektyw.
Czyli podtrzymuje pan przedsezonowe twierdzenie, że gracie o utrzymanie?
Nie może być inaczej. Jesteśmy beniaminkiem z jednym z niższych budżetów w lidze, bez swojego stadionu i musimy twardo stąpać po ziemi. Jedyne okulary, które możemy zakładać to przeciwsłoneczne, kiedy świeci słońce. O patrzeniu na świat przez szkiełka w różowym kolorze nie ma nawet mowy.
ROZMAWIAŁ JAN MAZUREK
Fot. Michał Chwieduk/400mm.pl