Dlaczego uważa, że zna się na piłce lepiej niż większość polskiego środowiska piłkarskiego? Co to znaczy, że jest dotknięty palcem bożym? Jak w życiu pomaga mu kindersztuba i twarde wychowanie? Dlaczego kluby Ekstraklasy są nieprawidłowo zarządzane, a ludzie w nich pracujący często skrajnie niekompetentni? Czy próbuje sprowadzić nad Wisłę bogatego zagranicznego inwestora? Czy czuje się szarą eminencją krajowego futbolu? Jakie są jego życiowe priorytety? Na te i inne pytanie odpowiada w rozmowie z Weszło, jeden z najlepszych polskich agentów sportowych, Mariusz Piekarski.
Zapraszamy.
***
Czy mam przyjemność rozmawiać z człowiekiem, który deklaruje, że zna się na piłce lepiej niż większość polskiego środowiska?
To prawda, dobrze się pan dodzwonił. A dlaczego inni mieliby się znać? Co oni mogą wiedzieć, kiedy nawet nie mieli styczności z poważną piłką, a nawet często z naszą ligową?
Kategorycznie odbiera pan w ten sposób głos wielu samorodnym ekspertom.
Zwyczajnie krytykuję patologiczną potrzebę wielu ludzi, dla których jedynym związkiem z piłką nożna jest kopanie na Orliku, do wypowiadania się na tematy, stanowiące dla nich czarną magię. I naprawdę nie chodzi mi o to, że pograłem w Brazylii, trochę widziałem i pokazałem. Znam się na tym, mam oko, potrafię obserwować i analizować, więc drażni mnie masowa ignorancja tak zwanych ekspertów. Piłkę trzeba czuć. Posiadać dar z niebios. To nie jest takie proste, żeby coś konstruktywnego powiedzieć o piłkarzu. Dopiero rozłożenie go na czynniki pierwsze pod każdym względem i dołożenie do tego zwyczajnej ludzkiej intuicji, predestynuje, żeby móc kogoś prawidłowo oceniać. Jestem ceniony przez prezesów, dyrektorów sportowych, skautów, więc chyba posiadłem tą umiejętność.
W Polsce pracuje wielu trenerów, którzy znają się na swoim fachu. Problen w tym, że obok nich funkcjonuje wielu, posiadających tytuł szkoleniowca, ale mających blade pojęcie o tym co robią.
Zaskoczył mnie pan tym stwierdzeniem o byciu wręcz predestynowanym przez siły wyższe do pracy agenta.
Może to brzmi trochę niezrozumiale, ale naprawdę uważam, że istnieje coś takiego jak dar od Boga. Jeden dostaje szybkość, drugi zręczność, a trzeci umysł i oko. Jak ja widzę i spotykam wielu analityków, to poważnie, ich praca jest niewiele warta. Potem oni zaczynają pracować w klubach i ta nasza piłka jest jaka jest. Wszystko leży w ludziach. Nie poczynimy postępu, jeśli o polski futbol dbać będzie pokolenie wychowane na oglądaniu tego sportu w telewizji i na rodzimych stadionach. Ta liga nie stoi na wystarczającym poziomie, żeby uczyć się na niej poważnej piłki, do której chcemy aspirować.
Nie mówię, że każdy zawodnik, który występował poza granicami kraju, nagle powinien zostawać wielce oświeconym ekspertem, ale z drugiej strony może jest też trochę tak, że jeśli grałem na środku boiska, to musiałem więcej i kreatywniej myśleć. Obejmować wzrokiem całe boisko. Niewykluczone, że ta moja intuicja, umiejętność oceny pewnych aspektów wynika właśnie z tego.
Ale niekoniecznie musi być tak, że kreatywny zawodnik, który w ułamku sekundy potrafi podjąć prawidłową decyzję na boisko, po zakończeniu kariery automatycznie sprawdzi się w roli zarządzającego klubem, agencją, skautingiem czy czymkolwiek w tym stylu. Edwin Van der Sar opowiadał, że choć jako bramkarz miał możliwość przeglądu całego boiska, to było to stanowczo za mało, żeby przygotować się do biurowej pracy w Ajaxie, więc przeczytał szereg publikacji na temat swojej nowej roli, przeanalizował rynek, pojeździł po klubach na całym świecie, prosił o pomoc specjalistów i dopiero wtedy uznał, że jest gotowy.
Wiadomo, że samo zamienienie spodenek piłkarskich na garnitur nikogo jeszcze wielkim specjalistą w pracy menadżera, trenera czy skauta nie uczyniło, ale nie przesadzajmy też, że jakieś specjalnie gruntowne przygotowanie jest konieczne. To się albo ma, albo nie. Wierzę, że istnieje coś takiego jak talent. Zdolność do komunikatywności, otwartości, rozumienia pewnych niuansów, sprawnego oceniania rzeczywistości, definiowania jej. Zawsze to miałem, a kariera piłkarska pomogła mi w tym, że nie zaczynałem od zera, nie byłem anonimowy. Nie zajmuję się taktyką, nie wchodzę w kompetencje trenerów, ale potrafię ocenić indywidualny potencjał każdego jednego piłkarza. Przychodzi mi to z łatwością. Nie muszę kogoś jakoś specjalnie cenić, mogę nawet uważać, że jakiś klient jest zwyczajnie przeciętnym zawodnikiem, ale przy tym wykorzystywać fakt, iż osoby decyzyjne w wielu zespołach nie znają się w wystarczającym stopniu na futbolu i to może ułatwiać mi zakontraktowanie im każdego.
Zdefiniujmy znajomość futbolu.
To nie będzie takie proste i oczywiste, bo przykładowo doświadczenie wyniesione z boiska pomaga, ale nie jest kluczowe. Myślę, że w grupie kilkudziesięciu piłkarzy tylko pojedynczy będą dysponować odpowiednią zdolnością do subiektywnej oceny potencjału innych, która będzie miała jakąś wartość. Inna sprawa, że nikt nie ma monopolu na nieomylność.
Biegając jeszcze po boisku miałem świadomość swoich deficytów. Wiedziałem, czego nie umiem i nie starałem się udawać, że jest inaczej. To pożyteczna umiejętność również w życiu. I tak samo przyglądałem się moim kolegom z zespołu. W konsekwencji części zwyczajnie nie podawałem piłki, bo wiedziałem, że zaraz ją stracą albo długo się przy niej nie utrzymają (śmiech). Odwracałem głowę i kierowałem piłkę w drugą stronę. To pochodziło z podwórka. Dorastałem w czasach, kiedy nie było bezstresowego wychowania. Twarda kindersztuba.
Pomaga w życiu?
Na pewno nie daje przewagi, bo 85% moich rówieśników wychowanych jest identycznie. Swojego wyróżnika trzeba było szukać gdzieś indziej. Najczęściej w swoim talencie, a ja zawsze byłem bystry, cwany, przewidujący. Od urodzenia. W szkole. W klubach. W biznesie. W życiu. Teraz cały świat się zmienił. Kiedyś, żeby coś sprzedać, najpierw należało coś zbudować. Nie było dróg na skróty. Coraz częściej mam wrażenie, że wszystko działa na zasadzie huraganowego przypadku. Zrobisz coś małego, pozornie nieznaczącego i nagle okazuje się, że to hula, robiąc furorę w Internecie. To przedefiniowało całe nowe pokolenie. Staram się do tego przywyknąć. Kiedyś jeździło się autokarami, śmiało się, rozmawiało, a teraz drużyny jeżdżą w ten sposób, że każdy, co do jednego, wlepia wzrok w ekran telefonu. Nie wątpię, że znajdują tam wiele ciekawych rzeczy, ale ktoś wychowany w moich czasach tak łatwo się w tej wirtualnej rzeczywistości nie odnajdzie. Nie ma co jednak nawet porównywać moich czasów do dzisiejszych. Byliśmy bystrzejsi, ale współcześnie 19-letni piłkarz wydaje mi się być dużo bardziej świadomy, obeznany, otwarty na świat i zwyczajnie inteligentniejszy niż my w tym samym wieku.
Z czego to wnika?
W wieku 15 lat pierwszy raz pojechałem do Niemiec. Akurat po zburzeniu Muru Berlińskiego, a dziś dzieciaki w tym wieku mają zwiedzone pół Europy i kilka wyjazdów na inne kontynenty.
Wracając, mówiłem wcześniej o deficycie kompetentnych ludzi w polskich klubach, ale na zachodzie wcale nie jest tak wiele lepiej. Taka Barcelona zapłaciła grubo ponad sto milionów za Dembele, który jest absolutnie niegotowy do funkcjonowania na poziomie gwiazdy czy Coutinho, którego jak tylko zobaczyłem w Liverpoolu, to wiedziałem, że w żaden sposób nie pasuje do Katalonii. Ludzie mylą się na wielkie pieniądze. Myli się każdy.
Ale są tacy, którzy mylą się permanentnie i tacy, którzy mylą się raz na jakiś czas.
Dlatego podobają mi się ludzie, posiadający trochę intuicyjnej „czutki”. Śmieszy mnie, kiedy trenerzy i dyrektorzy sportowy zachwycają się elegancją w ruchach, gracją, kilkoma kontaktami jakiegoś piłkarza. Dobrze, wspaniale, ale to nie ma żadnego związku z kwestiami prymarnymi. Najważniejsze, i zawsze to powtarzam, muszą być szybkość myślenia, rodzaj wybieranych rozwiązań akcji, skala opanowania podstaw, szybkość i wytrzymałość.
Polscy prezesi uważają, że są nieomylni?
Nie, prezesi nie muszą się znać na piłce. Często wchodzą do piłki i nie mają o niej pojęcia. Dopiero z czasem niektórzy nabierają trochę wiedzy, wchodzą w to, zaczynają się pasjonować, ale to już kwestie bardzo indywidualne. Tak naprawdę nic nie muszą. Oni przede wszystkim powinni dobrze zarządzać organizacją klubu. Znać ma się szef skautingu i dyrektor sportowy. Najważniejszy jest ten drugi, w którego gestii leży wyznaczanie linii i trendów, za którymi podąża zespół.
W takim razie proszę wskazać najlepszego dyrektora sportowego polskiego klubu w ostatniej dekadzie.
Nie jest to w moim interesie, żeby kogokolwiek wskazać!
Bycie agentem nauczyło pana polityczności i poprawności?
Ludzie wyraziści, mający swoje zdanie, niezgadzający się z innymi, nie są mile widziani w wielu kręgach. Powiedziałbym coś, kogoś bym pochwalił, kogoś skrytykował i tylko przysporzyłbym sobie tym niepotrzebnych wrogów.
Ale nie kusi pana, żeby czasami dobitnie wyrazić swoje zdanie? Przecież sam słyszę, że wiele rzeczy pana w tej polskiej piłce irytuje.
Kusi, kusi. Nawet bardzo. Wiele rzeczy mnie irytuje i piekli. Czasami trudno mi powstrzymać się od wyrażania jakiejś gorącej opinii. Czasami rozmawiam z Zbyszkiem Bońkiem o tym, że w Polsce naprawdę jest deficyt ludzi, którzy potrafią robić mądry biznes na piłce. Brakuje pomysłowości, planu, doświadczenia i wiedzy. Zobaczymy chociażby po byłych piłkarzach, którzy zostają komentatorami sportowymi. Ostatnio objawił się w tej roli Artur Wichniarek. Widać, że kuma, nie jest z przypadku, dobrze ocenia jakość piłkarską u poszczególnych zawodników, choć trochę za dużo gada i często zabija mi mecz (śmiech). Mnie interesuje, kto jest przy futbolówce, na kogo mam zwrócić uwagę, a nie żeby ktoś sączył mi do ucha treści z porannej gazety. Ale do niego akurat nie można się aż tak bardzo przyczepić. Strzelał w Bundeslidze, sporo widział, zna obcy język. Problem w tym, że on jest rodzynkiem. I tak jest na każdym polu w naszym środowisku.
Lepiej się panu negocjuje, jeśli dyrektorem sportowym w klubie jest były piłkarz?
Jeśli rozmawiam o czyjejś przydatności piłkarskiej, to wiadomo, że łatwiej porozumieć mi się z kimś, kto wie, czego można oczekiwać po kimś bezpośrednio na murawie. W kwestiach kontraktowych przeszłość piłkarska nie gra już żadnej roli. Albo ktoś jest rozgarnięty, albo nieogarnięty. Z drugiej strony, jeśli ktoś nigdy nie uprawiał zawodowo sportu, to wcale nie musi być gorszym partnerem do rozmowy. Dobrze pracuje mi się przykładowo z takim Radkiem Kucharskim z Legii. Długo siedzi w piłce, ma doświadczenie i nie odczuwam różnicy między nim, a jakimś moim byłym kolegą z boiska. Tak samo z Cezarym Kuleszą, który w Jagiellonii jest dyrektorem i prezesem w jednym. Ma świadomość tego, czego należy szukać w piłkarzach, stąd tyle trafionych transferów Jagiellonii za małe pieniądze.
Dlaczego kluby tak dużo płacą za sam potencjał?
Bo w futbolu są tak gigantyczne pieniądze, że trzeba je na coś spożytkowywać. Bardzo dużo bogatych ludzi chce inwestować w piłkę, ale głównie poza naszymi granicami.
Dlaczego?
Niektórych kręci sama piłka, a inni, dzięki usytuowaniu przy medialnym klubie piłkarskim, przestają być anonimowymi twarzami z „Forbesa” i zdobywają olbrzymią popularność. A sława to wielka pokusa dla każdego. I w ten sposób z każdym rokiem futbol staje się coraz większym rynkiem i coraz droższym biznesem. Tylko Polska zostaje jakąś czerwoną wyspą, gdzie bogaci jakoś nie garną się do wchodzenie w prowadzenie klubów.
Płacenie za sam potencjał jest często bardzo opłacalne. Wystarczy prześledzić historię Krzysztofa Piątka. Włosi w niego zainwestowali, choć nie mieli pojęcia, że wypali, bo połowę swoich bramek w Cracovii zdobył wykorzystując rzuty karne, a on rozegrał świetną rundę i Milan zapłacił za niego wiele razy więcej.
Interesująca jest kwestia sprowadzania bogatych inwestorów nad Wisłę. Miał pan kiedyś taką możliwość?
Bardzo możliwe, że jestem w trakcie sprowadzania.
Tajemniczo.
Tak to miało właśnie zabrzmieć. Co do inwestorów, to sprowadziłem już przecież bardzo bogatego człowieka do Lechii Gdańsk. Jego majątek jest wyceniany nad ponad miliard euro. Także niewykluczone, że w nieokreślanym czasie jeszcze uda mi się kogoś do nas sprowadzić.
I to jest właśnie ta kreatywność, o której mówiłem. Chęć i zdolność do poszukiwania rozwiązań, które mogłyby w jakiś sposób tą naszą piłkę reanimować. Szkoda, że jestem tym trochę osamotniony. Nie rozumiem ludzi, którzy pracują od pensji do pensji, nie szukając złotych rozwiązań, żeby pociągnąć to wszystko do przodu. Żeby nie stać w miejscu i nie oglądać pleców tych, którzy systematycznie się rozwijają, a proszę mi uwierzyć, że rozwija się większość Europy. Nasz rynek opiera się głównie na tym, ile da nam telewizja.
Jeśli już znajdzie się taka osoba kreatywna, możemy uznać, że mówimy konkretnie o panu, to trudno jej przekonać kogoś z zewnątrz do naszej ligowej młócki?
Ja nasze rozgrywki nazywam ligą dżemu (śmiech). Nie będziemy silniejsi bez pieniędzy. Spójrzmy na Czechów. Tamtejsza Slavia Praga przez ostatni czas wydała dwadzieścia pięć milionów na wzmocnienia składu i są efekty, ale warto zwrócić uwagę na to, że dysponują kapitałem zagranicznym od chińskiego inwestora. Oni skupują najlepszych rodaków, czyli dokładnie to, co jeszcze jakiś czas temu miała w zwyczaju robić na naszym podwórku Wisła, a wcześniej Widzew, a dzisiaj nie robi u nas nikt. Jeśli zbieralibyśmy najlepszych piłkarzy z rynku wewnętrznego, to mielibyśmy dwa-trzy kluby na solidnym poziomie. Ale nie, skoro naszej „elity” nie stać na płacenia za wyróżniających się ligowych piłkarzy, to naprawdę nic dziwnego, że mniejsze zespoły wolą sprzedawać swoje gwiazdy do zagranicznych lig.
W Polsce nie brakuje klubów, które mogłyby ściągnąć do siebie porządnych inwestorów. Lechia posiada piękny stadion w historycznym mieście, Lech dysponuje olbrzymim zapleczem kibicowskim, Śląsk też nieodpowiednio wykorzystuje swój potencjał na budowanie marki. No i wiadomo, że Legia to stolica, historia, rzesza fanów. Potencjał w tych klubach jest, ale na dzień dzisiejszy brakuje pieniędzy i inwestorów, którzy je przyniosą. Inna sprawa, że trzeba zainteresować ich czymś jeszcze poza samym zapleczem. Na zachodzie są pieniądze, wyższe ceny i dzięki temu pomysłowość większa.
Skąd taka dysproporcja w cenach, które płaci się za piłkarzy z Ekstraklasy w kontraście do innych lig?
Bo nasze rozgrywki nie są cenione. Widać to po europejskich pucharach. Przegrywamy z każdym. Przez brak sukcesów na arenie międzynarodowej ceny u nas są wręcz promocyjne dla zachodnich kupców.
Ale Chorwaci potrafią sprzedawać swoje perełki za kilkanaście milionów, a my dwóch najlepszych piłkarzy ostatnich sezonów, Carlitosa i Joela Valencię, sprzedajemy za grosze.
Ale już takiego Szymańskiego sprzedaliśmy do Rosji za 5,5 miliona euro. Tam za to głównie sprzedaje Dinamo Zagrzeb. Mają wybitną akademię, są hegemonem, mogą sobie pozwolić na dominowanie rynku. Zachodnie kluby głównie kupują tamtejszy mental, a pomaga im również fakt, że na całym świecie w klubowych gabinetach i na ławkach trenerskich zasiada wielu ludzi z tamtego kraju. Znajomości robią swoje. W każdym zakątku świata jest ktoś z byłej Jugosławii. I oni sobie nawzajem wszyscy pomagają. Tak działa rynek. A u nas? Nie ma nikogo na żadnym piłkarskim stanowisku w Europie.
Właśnie, miał pan kiedykolwiek możliwość zaproponowania jakiegokolwiek polskiego szkoleniowca na zagraniczne stanowisko?
Nigdy nie poleciłem żadnego polskiego trenera, choć wielu naprawdę cenię, bo mają pojęcie i nie są przypadkowi. Dobry trener musi znać się na piłce i być mądrym psychologiem. Dbać o rezerwowych, budować młodych, podtrzymywać atmosferę w drużynie. Taki był Stanisław Czerczesow, ale to akurat gość, którego nie można wpisywać pod żadne kategorie, bo swoim intelektem przekraczał wszystkie standardy. Ale żeby nie było to u nas też takich nie brakuje.
W takim razie, dlaczego nigdy nikogo pan nie polecał na zachodzie?
Po prostu się tym nie zajmowałem, bo nie chcę kojarzyć się z jakimś jednym konkretnym trenerem.
Czemu?
Bo u nas zaraz powiedzą, że Piekarski kręci wałki. Wiem doskonale, jakby to wyglądało. Sprowadziłbym szkoleniowcowi, do którego kontraktu w jakimś klubie się przyczyniłem, jakiegoś piłkarza i od razu mówiłoby się, że to kolesiostwo. Nikt nie pomyślałby, że chcemy stworzyć jakąś historię. Zrobić coś dla klubu. Zbudować razem coś ciekawego. Przecież w moim interesie jest sprowadzanie do drużyn, z którymi współpracuję, dobrych zawodników, a nie przypadkowych herbatników, bo ci drudzy psuliby mi opinię i renomę. U nas nikt tego nie rozumie. Tak było w Lechii Gdańsk. Sprowadziłem tam inwestora, dałem paru piłkarzy, pograli, klub ich sprzedał, zarobił na nich pieniądze, ale nagle pojawiły się głosy, że skoro tak się obracam wokół zespołu, to na pewno kręcę lody. Nie dojrzeliśmy emocjonalnie do wielu rzeczy. Nie jesteśmy gotowi na rozumienie pewnych normalnych elementów rzeczywistości. Nie tylko w piłce. To przywara całego narodu. Kiedyś też przedłużyłem trzy umowy swoim klientom, nie wziąłem za to grosza, a pojawiły się opinie, że cynicznie zarobiłem kilkaset tysięcy.
Bo w Polsce zawsze będzie istniał lęk przed zaściankowością, tajemniczością, szarymi eminencjami, a tak funkcjonuje, wypisz-wymaluj, świat agentów piłkarskich.
Każdy musi zrozumieć, że agent to nie jest jakiś szemrany typ spod ciemnej gwiazdy. Ja codziennie mam kontakt z wieloma ludźmi, zawieram mnóstwo znajomości biznesowych, wiele wartościowych i nie zamierzam szargać swojej opinii w towarzystwie, które daje mi zarobić i pracować. Nikomu na siłę nikomu nie wpycham, nikogo nie chcę wykorzystywać dla celów własnego konta bankowego. Jeden słaby zawodnik umieszczony w jakimś zespole często może automatycznie przekreślić jakiekolwiek przyszłe interesy w tym miejscu. Kibic myśli bardzo prosto. Według niego menadżer myśli tylko o kasie, a to zupełnie absurdalne myślenie. Dobry agent buduje przede wszystkim swoją markę. Pieniądze przyjdą same.
Kontrowersje budzą prowizje menadżerskie.
Że są za duże?
Tak.
Lubimy zaglądać komuś do portfela, ale według mnie nie ma tu nic patologicznego. Reguły są przyjęte. Prowizje nie powinny przekraczać 10%. Uważam też, że powinniśmy zastanowić się nad mianownictwem. To nie są prowizje, a raczej część zarobku piłkarza, którą przeznacza on swojemu agentowi, a dzięki temu, że klub wpisuje to w kontrakt i wydaje to za pomocą faktury agentowi, to łatwiej rozliczyć się z fiskusem. O to chodzi.
Opiszmy to obrazowo. Jeżeli Maciej Rybus zarabiałby 1,5 euro, to ja dostaję z tego 150 tysięcy prowizji od klubu, to wszystko jest proste i przejrzyste. Otrzymuję fakturę od klubu, płacę podatki i sprawa jest jasna.
Ale na pewno są w środowisku też ludzie nieuczciwi.
Zawsze są. To jest wpisane w strukturę świata. Nikt nie jest krystalicznie czysty. Ja wychodzę z założenia, że nie chcę z nikim żyć w konflikcie. Chcę przejść przez każdą ulicę świata i w żadnej sytuacji nie musieć odwracać wzroku. Wolę czasami odpuścić, nie bić się o każdy grosik, zadowolić kogoś innego, zbudować sobie z kimś dobry kontakt i potem na tym skorzystać. Przecież nie chodzę głodny. Nie jestem potrzebujący. Mam wszystko, czego potrzebuję i wiem, że bilans szczęścia zawsze wynosi zero. Raz ty komuś pomożesz, a następnym razem on pomoże tobie.
ROZMAWIAŁ: JAN MAZUREK
Fot. 400mm.pl