MLS wielu kibicom kojarzy się wyłącznie z amerykańską ligą futbolu. Ale nie w Poznaniu. Tutaj trio MLS odpowiadało za to, by dźwignąć Lecha Poznań z kolan. Gdy Kolejorz spadł do II ligi wydawało się, że w Poznaniu rozpoczął się pogrzeb. Wielu rzeczy w klubie brakowało – piłkarzy, zaplecza organizacyjnego, pieniędzy. Jednego było za to aż nadto – długów. Za obudowę Lecha ze zgliszczy odpowiadał właśnie triumwirat MLS, czyli Radosław Majchrzak, Michał Lipczyński i Radosław Sołtys.
– To był być może najtrudniejszy moment w historii Lecha. Choć wielu było takich, którzy uznawali, że Lech spadł do II ligi tylko na chwilę, by za moment wrócić, to sytuacja klubu była dramatyczna. Przecież w pierwszym sezonie po spadku Kolejorz był bliski tego, by spaść nawet do III ligi. Jeśli któryś z kibiców nie pojmuje tamtego położenia poznańskiego klubu, to może wyobrazić sobie, że Kolejorz mógł pójść drogą dzisiejszego Ruchu Chorzów – mówi Radosław Nawrot, dziennikarz “Gazety Wyborczej”.
Lech po spadku w 2000 roku był w dramatycznej sytuacji. – Nie mieliśmy pieniędzy na nic. Nie mówię nawet o sprowadzaniu zawodników, bo płacenie za ich byłoby uznane w tamtych czasach za fanaberię. Ale myśmy mieli dług na długu. Przejmowaliśmy władze w klubie, przejrzeliśmy te wszystkie zobowiązania i chwyciliśmy się za głowy. Nad Kolejorzem wisiało mnóstwo zobowiązań. Podam przykład. W ramach spłaty zobowiązań wobec menadżerów pozwoliliśmy na to, by jeden z nich zabrał ze sobą kilku czy kilkunastu piłkarzy. Zostaliśmy zatem z długami, a bez drużyny – wspomina Radosław Majchrzak, ówczesny prezes.
Lech zorganizował zatem casting na zawodników. Pozamykano stadion, na testy zaproszono kilkudziesięciu zawodników. – Media trochę podkoloryzowały ten nabór, bo wyglądało to tak, jakbyśmy brali każdego, kto ustawi się przy ulicy z korkami i koszulką w ręce. To nie było tak. Ktoś nam kogoś polecił, niektórych zawodników znaliśmy, zawodnicy namawiali swoich grających kolegów, by przyszli na ten casting. Ale to nie byli kopacze z zespołów ludowych – mówi Majchrzak.
– Ale mówimy o castingu na zawodników Lecha, co już samo w sobie wyjaśnia o jakim czasie dla Lecha mowa. Bywało ciekawie z tym naborem. Przyjechało z 60 piłkarzy, przez dwa dni stadion był twierdzą. Tam były niezłe kwiatki na tych testach. Dominik Bednarczyk przyjechał grając do tej pory jako stoper, a to był chłop na schwał, mierzył ze 190 centymetrów. Gdy trener Pinter go zobaczył, to stwierdził “ty jesteś napastnik, ty będziesz grał u nas w ataku”. Był Ukrainiec Jaroszczyk, który złamał nogę w trzecim meczu i tyle go później widziano. Byli też piłkarze, którzy później świetnie odnaleźli się w futsalu, ale o grze na dużym boisku nie mieli większego pojęcia. Możemy się dzisiaj śmiać, ale wtedy wiało grozą, bo Lech klecił zespół na kolanie i nie wyglądało to wszystko zbyt optymistycznie – opowiada Maciej Henszel, wtedy dziennikarz “Gazety Wyborczej”, dzisiaj rzecznik Lecha.
A propos rzeczonego Pintera… – Myślę, że Radek Majchrzak do dzisiaj żałuje jego zatrudnienia – śmieje się Henszel. – Daliśmy się złapać na jego bajeczki – przyznaje Majchrzak: – Poznaliśmy się jeszcze przed spadkiem. On miał w kraju naprawdę dobrą renomę. Gdy pojechaliśmy na obóz do Austrii, to przyjechali kibice jego byłego klubu i śpiewali “Adi Pinter – Fussballgott!”. W domu pokazywał mi wycinki z gazet, gdzie zachwalał go Jean-Pierre Papin, wygrywał jakieś plebiscyty na trenera roku. Wstąpiliśmy też do szkoły trenerów w Niemczech, a tak podchodzili do niego wielcy szkoleniowcy. Franz Beckenbauer się z nim wyściskał, pytał czy Adi będzie u nas pracował, zachwalał jego warsztat. Pomyślałem wtedy “kurde, ale nam się trafił trener!”. Niestety te wszystkie pochwały wynikały z czasów przed tym, gdy pomieszało mu się w głowie. Stracił wielkie pieniądze, a później i kontakt z rzeczywistością.
Książka z anegdotami o Pinterze byłaby hitem. Dziś trudno nawet wybrać tę najlepszą historię. Pewnego razu zażyczył sobie 30 łóżek polowych, w trakcie wyjazdów kazał się zatrzymywać kierowcy, rozkładał te łóżka w lesie i kazał piłkarzom czerpać energię z przyrody. Na obozie przed startem ligi kazał piłkarzom okładać się po piszczelach, organizował treningi wślizgów i walki wręcz, bo “w II lidze tak się gra, będziecie musieli jeździć na dupach”. Jeździł wielkim czarnym Volvo, na które nakładał stosy sprzętu sportowego i wyglądał jak Griswoldowie udający się na wycieczkę. W Lechu szybko zauważono, że z tym trenerem rychłego awansu do I ligi nie będzie.
Podobnie szybko dotarło do Majchrzaka w jakim położeniu sportowym znalazł się Lech. – Jeździliśmy po naprawdę peryferyjnych klubach. Z całym szacunkiem do nich, ale Kolejorzowi nie przystawało grać w Kietrzu czy w Gorzycach. Po Kietrzu myślałem, że złożę rezygnację. Witali tam nas ciastem, mówili “przyjechał wieli Lech”, mieli dla nas ogromny szacunek. Spodziewali się, że gładko ich ogramy, a my z Włókniarzem przegraliśmy 2:5. Dwa do pięciu! Lech Poznań! Wtedy dotarła do mnie myśl “Radek, weźcie się do roboty, bo będzie naprawdę krucho” – mówi Majchrzak.
– Jechałem z Radkiem na ten mecz i pamiętam jego minę, gdy spotkaliśmy się na parkingu. Był blady jak ściana. “Rzucam to, składam dymisję!” mówił. My też wtedy zrozumieliśmy, że to nie będzie spadek na chwilę. Lech musiał się odbudować, przebudować, bo z tym, co zastał po spadku, niemożliwie było walczyć o rychły powrót do I ligi – dodaje Nawrot.
Majchrzak, Sołtys i Lipczyński postawili sobie za cel rozkręcenie na nowo mody na Lecha. Frekwencja po spadku nie imponowała i trzeba było znów obudzić wśród poznaniaków i Wielkopolan pasję do kibicowania. – Siedzieliśmy po nocach w klubie i rozmyślaliśmy “co możemy zrobić, by zachęcić ludzi do chodzenia na mecze?”. A działaliśmy ze skromnym budżetem na marketing. By nie powiedzieć, że nie mieliśmy żadnego budżetu. Musieliśmy być kreatywni – zaznacza były prezes.
Akcji, którymi Kolejorz wtedy imponował niejednemu obserwatorowi, było mnóstwo. Nie wszystkie udane – tak jak pomysł z przejazdem kibica na tyrolce z jednego jupitera na drugi. – Podwieszona została lina i on miał przejechać po przekątnej nad boiskiem. Do butów miał przyczepione race, które odpalił tuż przed zjazdem. Wyglądało to efektownie, ale był pewien problem. Zaczęły mu się palić spodnie. Tłum wiwatował, a on przeklinał pod nosem. Dzisiaj już by to nie przeszło. I może dobrze – śmieje się Majchrzak. Do tych najbardziej pamiętnych akcji przeszła organizacja meczu z Tłokami Gorzyce na 80. urodziny Lecha. Spiker wygłaszał komunikaty w gwarze poznańskiej, prezesi przechadzali się po stadionie w strojach stylizowanych na lata ’20, piłkarze grali w koszulkach przypominających te, w których grali lechici osiem dekad wcześniej. – Podśmiechwano się z nas trochę, że jesteśmy królami barteru. W ramach reklamy w 2003 roku jedna z firm umieściła na każdym krzesełku paczkę chusteczek higienicznych. Przegraliśmy, a tłum kibiców wykorzystał te chusteczki i machał nimi Liborowi Pali, domagając się jego zwolnienia – mówi Majchrzak. To też Kolejorz był pierwszym klubem w Polsce, który wykorzystał – tak w stylu angielskim – otwarty autobus. Tymże autokarem lechici przejechali na Stary Rynek po fecie z okazji powrotu do I ligi w 2002 roku.
Lech starał się sukcesywnie spłacać długi, ale te się mnożyły. Niestety dla Lecha – ten rozminął się po spadku z pieniędzmi, które w I ligę wpompował Canal+. Francuska firma wtłoczyła pieniądze do klubów z najwyższej ligi w Polsce zaraz po tym, jak poznaniacy wylądowali w II lidze. – Mieliśmy też takie problemy, że od poprzedniego zarząd słyszeliśmy, że dana firma jest już “spłacona”, a po jakimś czasie okazywało się, że nie ma na to żadnych dowodów. I firmy zgłaszały się po uregulowanie tych długów. Było źle, naprawdę źle. Każdy próbował coś zdziałać. Dzwoniliśmy po znajomych, pytaliśmy o możliwą pomoc. Ktoś załatwił piłki, ktoś odżywki dla zawodników… Tak to się kręciło. Ale od początku przyświecała nam jasna misja. Musieliśmy przygotowań klub do oddania go w ręce poważnej firmy, która będzie go w stanie przejąć. Żaden z nas nie był takim “grubasem”, by móc uciągnąć Lecha finansowo – mówi Majchrzak.
– Mówiono o tym, że tym potężnym graczem, który mógłby przejąć Lecha, miał być Jan Kulczyk. Ale nigdy to nie doszło do skutku – dodaje Nawrot.
– Ja pojawiłem się w zarządzie głównie po to, by znaleźć kogoś, kto będzie w stanie dalej prowadzić Lecha. Znaleźć i porozumieć się z kimś, kto swoim zapleczem finansowym będzie gwarantem stabilności tego klubu. Miasto chciało wejść na poważnie do Lecha, ale to nigdy się nie stało. To znaczy nie dźwignęło Lecha finansowo, bo wsparcie mieliśmy duże, zwłaszcza ze strony śp. Macieja Frankiewicza, który był wielkim fanem sportu. On przybiegał na stadion, bo dużo biegał, i siedział z nami po nocach wymyślając jak tu można Lechowi pomóc – wyjaśnia członek triumwiratu MLS.
Krok po kroku udawało się jednak naprostowywać sytuację Lecha. Najpierw miastu udało się odzyskać stadion i grunt wokół niego od Polskich Kolei Państwowych. Przyszedł awans do I ligi, Lech stawał się coraz silniejszy, wywalczył nawet Puchar Polski. Ale w kasie nadal świszczał wiatr. – Byliśmy już po kilku rozmowach z potencjalnymi nabywcami Lecha. Tych różnych opcji było przez te lata z sześć, może siedem. Rozmowy z Jackiem Rutkowskim trwały blisko dwa lata i w 2006 roku udało nam się porozumieć – wspomina Majchrzak.
Od fuzji Lecha z Amicą minęło już trzynaście lat. W tym czasie Lech został dwukrotnie mistrzem Polski, grał w fazie grupowej europejskich pucharów, miewał wzloty i upadki. Majchrzak był później prezesem Stowarzyszenia Kibiców Lecha Poznań, dziś wspiera otwarcie sekcji koszykarskiej w Drużynie Wiary Lecha. Przy Bułgarskiej jest regularnym gościem, bez Lecha nie wyobraża sobie życia. – Zostawiłem w klubie wiele serca i zdrowia, głowa mi posiwiała. Nie wyobrażam sobie tego, bym po 2006 roku przestał tu przychodzić. Chodziłem na Kolejorza przed byciem prezesem, chodzę i teraz. Ja żyję Lechem tak, jak cała Wielkopolska. To jest jak rodzina. Za dużo emocji w to włożyłem, by założyć laczki w domu i oglądać mecze w telewizji. Nie, nie, tak się nie da. Będę tu do końca – przyznaje.
Damian Smyk