W teorii miał to być mecz łatwy, szybki i przyjemny. Wstęp do tego, co miało Federera czekać w półfinale, gdzie wcześniej dostał się Daniił Miedwiediew, znajdujący się ostatnio w znakomitej formie. Z dzisiejszym rywalem, Grigorem Dimitrowem, Szwajcar nigdy wcześniej nie przegrał. Nic nie zapowiadało tego, by miało się to stać tym razem, bo Bułgar ostatnio grał fatalnie. Ale to jest tenis. Tu przegrać można z każdym. Dziś Federer się o tym przekonał.
Inna sprawa, że akurat na US Open w ostatnich latach przekonuje się o tym regularnie. W 2017 roku odpadł w 1/4 finału z Juanem Martinem del Potro. Rywal klasowy, ale nękany kontuzjami. Zdecydowanym faworytem przed spotkaniem był Roger, dla którego tamten sezon był znakomity, po meczu triumfował jednak Argentyńczyk. Poprzedni rok to katastrofa – Federer odpadł w IV rundzie z Johnem Millmanem, Australijczykiem dla którego był to prawdopodobnie największy sukces w karierze. W tym roku do tego ogródka doleciał kolejny kamień. Lub wręcz głaz.
Bo po tym, jak z turnieju odpadł Novak Djoković, można było stawiać domy na Federera jako głównego faworyta do występu w finale z tej strony drabinki. Tym bardziej, że po słabych dwóch pierwszych rundach, przez dwie kolejne przeszedł jak burza. Dzisiejsze spotkanie też zresztą znakomicie rozpoczął – łatwo wygrał pierwszego seta, grał pewnie i wydawało się, że Dimitrow po raz kolejny będzie bezradny. Ale Bułgar się odgryzł. To on zgarnął partię numer dwa, choć w ostatniej chwili Federer przełamał jego serwis. Tyle tylko, że tuż po tym sam stracił swój. Zresztą męczył się wówczas w niemal każdym gemie, popełniał bardzo dużo niewymuszonych błędów, często wyrzucał łatwe piłki. Po prostu przestał przypominać siebie.
Trudno było więc odpowiedzieć na pytanie: jakim cudem wygrał trzeciego seta? Do teraz nie wiemy. Ale zrobił to, znów zdołał podnieść poziom swojej gry, zaczął trafiać, lepiej operować forehandem, nie nabierał się na zagrania Dimitrowa, był w stanie przejąć inicjatywę w akcjach i nie wyrzucać piłek. Po tym, jak na tablicy wyników zrobiło się 2:1 w setach, spodziewaliśmy się, że to wszystko zamknie się w następnej partii, bo Szwajcar naprawdę wyglądał dobrze.
Ale w czwartym secie serwis stracił już na każdym początku. A w kolejnych gemach głównie bronił się przed podwójnym przełamaniem. W jednym z nich robił to aż siedmiokrotnie(!) i ostatecznie ta sztuka mu się udała. Sam, przy 5:4 dla Dimitrowa, mógł Bułgara przełamać. Szans miał pięć, w trzech z nich piłka była w grze, z czego dwie były do wygrania (w jednej zabrakło do tego zaledwie kilku centymetrów). Nie wykorzystał żadnej, a po chwili Grigor zamknął seta. I tu zaczął się dramat. Bo Federer wezwał na kort fizjoterapeutę, po czym zszedł z nim do szatni.
Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, o co chodzi, wszystko odbywało się za zamkniętymi drzwiami. Ale już wcześniej dziennikarze, który znajdowali się na korcie, sugerowali, że z “fizyką” Rogera może dziać się coś niedobrego. Wspominali, że Federer kilkukrotnie zdawał się naciągać plecy, że coś tam nie było w porządku. W grze niby wszystko funkcjonowało okej – choćby serwis, którego prędkości nie zmalały – ale Szwajcar zdawał się być niezadowolony ze swoich możliwości. I piąty set tylko to potwierdził. Tu już nie było Federera, został tylko jego cień. Dosłownie. Bo gołym okiem dało się dostrzec, że coś faktycznie jest nie tak. Prędkości serwisów zmalały, backhand był grany zachowawczo, forehand do pewnego stopnia był w porządku, ale im więcej w nim rotacji, tym bardziej wydawał się “rwany”. Federer po prostu z czymś się zmagał, dokładnie tak jak Djoković dwa dni temu. A nie skreczował prawdopodobnie tylko dlatego, że… jeszcze nigdy w trakcie swojej kariery tego nie zrobił. Później, na konferencji prasowej, przyznał, że miał problemy z górną częścią pleców. Zresztą od początku meczu, ale pod koniec się nasiliły.
To Roger. Nie można jednak zapomnieć o Dimitrowie. Sam Szwajcar powiedział zresztą, że to “moment Grigora, a nie mojego zdrowia”. Bułgarowi naprawdę trzeba mu oddać, co jego. Momentami grał fantastyczny tenis, bardzo umiejętnie neutralizował zagrożenie ze strony Federera, świetnie potrafił się “wgryźć” w jego grę, wykorzystać słabsze strony Szwajcara. To był jeden z najlepszych meczów Grigora w tym sezonie. Choć to akurat wielkim zaskoczeniem nie jest. Bo wygrał ich w 2019 roku zaledwie kilkanaście. Tylko raz wcześniej doszedł do ćwierćfinału jakiegokolwiek turnieju. I to rangi ATP 250, najniższej z rozgrywek głównego cyklu. Jego bilans ostatnich ośmiu meczów przed US Open wynosił 1-7. W rankingu jest aktualnie 78. Poprzednim zawodnikiem notowanym co najmniej tak nisko, który dostał się do półfinału turnieju wielkoszlemowego był Rainer Schuettler na Wimbledonie 2009.
Bułgar na jeden turniej – przy sprzyjającej drabince, ale taką trzeba umieć wykorzystać – zdołał odłożyć wszystkie swoje słabości, jakie prezentował w tym sezonie. I, co przyznał w wywiadzie pomeczowym, jest z tego faktu po prostu szczęśliwy. Oczywiście, najtrudniejsze wyzwania wciąż przed nim. Bo raz, że teraz czeka na niego Miedwiediew, który od początku sierpnia imponuje życiową formą, a dwa, że w opcjonalnym finale zapewne Rafa Nadal. Choć, przyznamy, na tym US Open boimy się już cokolwiek pisać czy na kogokolwiek stawiać.
Bo, kto wie, może czeka nas, dajmy na to, finał Dimitrow-Monfils?
Fot. Newspix